Krzysztof Adamski: Lewica może jeszcze rządzić w Polsce. Ale nie z SLD
Pewien znajomy zwolennik partii rządzącej tak podsumował, dlaczego na nią głosuje: "Wiem, że wielu ludzi w PiS to wariaci, ale jeśli mogę głosować na cynicznych złodziei albo na wariatów, to wolę wariatów". Z takim rozumowaniem utożsamiłaby się duża część społeczeństwa - pisze Krzysztof Adamski z Rady Krajowej Razem.
26.01.2018 14:19
"Odsunięcie PiS od władzy" oznacza powrót znienawidzonej Platformy i jej cynicznej i koniunkturalnej wersji polityki. Między innymi dlatego poparcie dla partii Kaczyńskiego jest wciąż tak wysokie
Jedną z wielu motywacji, którymi ludzie kierują się przy wyborach politycznych, jest potrzeba czucia się dobrze ze sobą. Wszyscy chcemy przy urnie móc pomyśleć, że, oddając głos na tego czy innego polityka, postępujemy etycznie, wybieramy osobę przyzwoitą, robimy coś dobrego dla swojej wspólnoty i pozostajemy w zgodzie ze swoimi wartościami. To dlatego prawica okazała się tak atrakcyjna: jej wizja polityki jest z gruntu moralistyczna, i nie chodzi tylko o moralność religijną. Bardzo często sprowadza się do naiwnej wiary w to, że aby naprawić kraj trzeba zastąpić złych ludzi uczciwymi. To przekonanie jest wzmacniane przez opowieści o rechrystianizacji, troskliwy wizerunek Beaty Szydło, obietnicę ukarania winnych problemów w kraju, podkreślanie afer z czasów PO i słynne "wystarczy nie kraść". Wszystkie te opowieści są, rzecz jasna, dęte, a PiS w kolesiostwie i przekrętach nie ustępuje Platformie, ale hasła wciąż pozostają atrakcyjne.
Potrzebujemy propozycji moralnej
Jeśli lewica ma być alternatywą dla prawicowego autorytaryzmu i politykierstwa liberalnego centrum, musi mieć propozycję nie tylko programową, ale też – nie bójmy się tego słowa – moralną. U podstaw lewicowego światopoglądu nie leży przecież przekonanie o skuteczności aktywnej polityki ekonomicznej w zapewnianiu wzrostu gospodarczego. To jest "jak" lewicy, ale "co" i "dlaczego" lewicy to etyka solidarności, sprawiedliwości i troski o słabszych.
Polityka, jako reprezentacja interesów różnych grup społecznych, łączy się z impulsem moralnym. Popierając lewicową wizję państwa, działam nie tylko dla siebie, ale też dla innych, doświadczających niesprawiedliwości, której ja mogę nie doświadczać. Czytanie ekonomistów i historyczek odgrywa ważną rolę w kształtowaniu naszej lewicowości, ale to nie ono ją rozbudza. Rozbudza ją szereg emocjonalnych doświadczeń, które nazywam odruchem lewicowego sprzeciwu. To chwile, w których stajemy twarzą w twarz z ludzką krzywdą. Kiedy widzimy, jak niesprawiedliwie urządzone są nasze systemy społeczne, jak silni pomiatają słabymi. Wreszcie kiedy zdajemy sobie sprawę, że można by tę niesprawiedliwość naprawić, gdyby tylko możni tego świata zechcieli.
Wymagajmy lepszego świata
Widok popegieerowskich wsi na Warmii skazanych na nędzę i zapomnienie. Strach homoseksualnych przyjaciół, którzy nigdy nie okazali czułości partnerowi w miejscu publicznym. Bezsilność mieszkanek gdyńskiego Pekinu, które patrzą jak czyściciel z zamaskowanymi zbirami zastrasza ich i demoluje kolejne domy, podczas gdy policja wzrusza ramionami. Rozmowa ze stoczniowcem, który prosi pod Tesco o pieniądze na jedzenie dla dziecka, bo nieuczciwy przedsiębiorca nie zapłacił za pracę i wyparował. Kolejna historia księdza-pedofila, którego za zgwałcenie dziecka przeniesiono do innej parafii. Elegancki pan posapujący ze zniecierpliwienia, kiedy emerytka w kolejce wysypuje groszówki z portmonetki i pyta, z których leków może bezpiecznie zrezygnować. Moment #metoo, w którym okazuje się, że praktycznie każda moja znajoma była ofiarą przemocy seksualnej, i w żadnym przypadku sprawcy nie ukarano.
W tych momentach budzi się szereg myśli i uczuć, który nazywam lewicowym odruchem sprzeciwu. Zwykłemu ludzkiemu współczuciu dla ich ofiar towarzyszy gniew, impuls, żeby coś zrobić i przekonanie, że przecież da się. Nie wzruszamy ramionami, że "tak już jest", ale wyobrażamy sobie rozwiązania i lepszy świat, i chcemy tego lepszego świata wymagać od rządzących. Gdy to nas albo naszych bliskich spotyka niesprawiedliwość, odruch lewicowego sprzeciwu przejawia się w świadomości, że nie jesteśmy sami, że nadzieja tkwi w możliwości zawalczenia o swoje prawa razem z innymi, a naszą siłą może być solidarność. To uczucie rozpalało dziewiętnastowieczne socjalistki obracające się wśród wyzyskiwanych robotnic, powojennych socjaldemokratycznych reformatorów i ludzi zrzeszonych w "Solidarności". Jeśli współczesna lewica w Polsce ma sięgnąć po władzę, musi również mieć tę iskrę.
Dobrze pamiętam moje polityczne przebudzenie i pierwsze poczucie sprzeciwu. Miałem 14 lat i nie miałem sprecyzowanych poglądów poza luźną świadomością rozmów rodziców, gdy planowano inwazję na Irak. Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski ogłosili chęć dołączenia do montowanej przez Busha i Blaira koalicji i okazało się, że mój kraj idzie na wojnę tysiące kilometrów stąd. Wiedziałem, że wojna jest złem, i dzień po dniu obserwowałem jak z udziałem polskich żołnierzy niszczy się obcy kraj, a licznik cywilnych ofiar, zaliczanych w wojskowym żargonie do collateral damage, osiąga dziesiątki tysięcy. Zacząłem obserwować życie polityczne, chcąc zrozumieć jak to się stało. Czytałem o kolejnych aferach korupcyjnych, o wystawnym życiu "baronów" w samorządach i jawnych kontaktach władzy z mafią. Jakoś w tym czasie po raz pierwszy mignęła mi myśl, że mógłbym zaangażować się kiedyś w politykę i robić to lepiej, a przynajmniej zachowując przyzwoitość.
Czysta kalkulacja
Właśnie dlatego zupełnie nie przemawiają do mnie pojawiające się coraz częściej ze strony publicystów argumenty na rzecz "zjednoczenia lewicy", które miałoby obejmować SLD. W ostatnich tygodniach taka rada jest wysuwana coraz częściej. Grzegorz Sroczyński pisze, że "trzeba się dogadać z Czarzastym", dzięki czemu "Razem pozbędzie się łatki niebezpiecznych radykałów, a SLD łatki cynicznych bezideowców". Agnieszka Wiśniewska podkreśla sposób, w jaki nominalnie lewicowe środowiska się uzupełniają: "Razem ma pomysły, energię i nowych ludzi w całym kraju, Czarzasty ma dobrze zorganizowane struktury i… w sumie z reguły ma rację w tym, co pisze na swoim Twitterze", a Michał Sutowski traktuje linię "Razem-Biedroń-Nowacka-SLD-dziewczyny-z-Nowoczesnej-coś-nowego-czego-jeszcze-nie-znamy" jako zupełnie naturalną. Problem polega na tym, że czysta kalkulacja z siły struktur jest dalece niewystarczająca, ponieważ wizerunek cynicznych bezideowców nie jest w przypadku SLD "łatką", lecz oddaje dokładnie charakter tej partii.
Jestem przekonany, że Włodzimierz Czarzasty i reszta czołówki SLD odruchu lewicowego sprzeciwu nie przeżywają. Ci ludzie w końcu należeli przez lata do ścisłych elit Polski i to oni rozdawali karty – nieraz takie, na których zapisane były bardzo poważne kwoty. Czynnikiem spajającym SLD jest życiorys. Kariery czołowych działaczy tej partii w większości zaczęły się w latach 80., kiedy schyłkowa PZPR wygaszała już nawet slogany o socjalizmie, a prawo do władzy czerpała z retorycznej pałki "narodowej jedności" i zupełnie dosłownej pałki zomowca. Partia stała się głównie ścieżką kariery dla tych, którym mało zależy na ideach, ale lubią być po stronie silniejszego – co stanowi dokładne zaprzeczenie etosu lewicy.
Cynizm i przekręty
SdRP i późniejszy SLD, dopóki był istotnym graczem na scenie politycznej, odgrywał rolę klasycznej machiny politycznej. Machiną jest partia, której rolą jest nie tyle zrzeszanie ludzi o podobnych poglądach czy realizowanie programu, co przetwarzanie głosów wyborców i zaangażowania działaczy na osobiste korzyści dla czołowych przedstawicieli aparatu i ich zamożnych popleczników. Taki system naoliwia polityczno-biznesowe układy elit, regulując rozdawanie fuch i ustawianie przetargów. Bardziej idealistyczne osoby i formacje, które zdecydowały się na taktyczny sojusz z postkomunistami były w trybach tej machiny ścierane na proch. Nic dziwnego, że przez całe lata słowo "lewica" kojarzyło się z przekrętami i cynizmem, a osłabienie tego skojarzenia zawdzięczamy przede wszystkim upadkowi formacji postkomunistycznej.
Gdy na lewicy wyobrażamy sobie lepszy świat, to w tym wyobrażeniu ludzie nie wymawiają słowa "polityka" z obrzydzeniem, demokracja jest traktowana serio, a politycy są naprawdę reprezentantami społeczeństwa. Żeby osiągnąć ten cel, musimy wreszcie zacząć stawiać im – a w przypadku aspirujących polityków i polityczek, sobie – wymagania i nie godzić się z ideą, że "w polskiej polityce nie można się skompromitować". W lewicowej wizji polityki nie ma miejsca na partie rozumiane jako układy wpływowych kolesi rozdzielających sobie majątek i prestiż. Nie tylko w Polsce są socjaldemokratyczne z nazwy partie, które przez lata tak funkcjonowały, i nie tylko w Polsce ustępują one miejsca nowym, oddolnym i idealistycznym ugrupowaniom, które faktycznie reprezentują lewicowy światopogląd.
Wspólny front?
Wbrew popularnemu grepsowi o "Razem zawsze Osobno", ja też marzę o powstaniu wspólnego frontu lewicy. Są w Polsce środowiska i liderzy i liderki, którzy do siebie pasują i mogą taki front stworzyć. Partia Razem stworzyła kilkutysięczny, oddolny ruch oparty na idealizmie i, wbrew wszystkiemu, umocowała się na stałe w polskiej polityce. Robert Biedroń walczy o prawa LGBT od czasów, gdy było to w Polsce postrzegane jako egzotyka, a w Słupsku jako niezależny kandydat odsunął od władzy skorumpowany lokalny układ (związany zresztą z SLD). Barbara Nowacka z oddaniem organizuje walkę o prawa kobiet, choćby była z góry przegrana. Piotr Ikonowicz poświęcił ostatnie dwie dekady życia na pomoc najbardziej poszkodowanym przez dziki kapitalizm i na walkę o ich prawa. Możemy się czasem nie zgadzać, a czasem na siebie irytować, ale nie ulega wątpliwości, że mówimy o osobach, które kierują się w życiu odruchem lewicowego sprzeciwu i dla których sojusz byłby naturalny. Nie warto w tym szeregu stawiać Włodzimierza Czarzastego, który nigdy w życiu nie walczył o nic oprócz miejsc w kolejnych radach nadzorczych.
Wszyscy z tych typowanych liderów i liderek lewicy mają w swoim życiorysie bliską współpracę z SLD i wszyscy na tej współpracy boleśnie przegrali. Nie da się przemawiać do idealizmu mając za sobą bezwzględnych karierowiczów, i nie da się wiarygodnie walczyć o sprawiedliwość dla najsłabszych ramię w ramię z ludźmi, którzy przez lata traktowali państwo jako sposób na wzbogacenie się. Na szczęście lewicowi działacze i działaczki już nie stają przed tragicznym wyborem "SLD albo margines". Jak pokazuje najnowszy sondaż oko.press [tu link], odradzająca się lewica nie potrzebuje umierającego Sojuszu, żeby startować od dwucyfrowego wyniku. Zarysowany w sondażu układ sił wskazuje naturalne miejsce postkomunistów: u boku liberałów i ludowców, w obozie zachowawczych obrońców dorobku III RP, którą na przemian z centroprawicą kształtowali. Dla bloku lewicowego, opartego na autentyczności, świeżości i programie równościowych reform byliby jedynie obciążeniem, podważającym szczerość i wiarygodność pozostałych zaangażowanych w niego ugrupowań.
Wyjście z cienia
Kompromitacja sejmowej opozycji jest okazją do tego, aby lewica wyszła z cienia i zajęła miejsce jako główny przeciwnik PiS. Ale ta kompromitacja wynika z tego, że część posłów uznała po raz kolejny, że nie opłaca im się mieć poglądów. Tym razem się przeliczyli – tak jak SLD, który w pierwszej połowie ubiegłej dekady utracił zaufanie milionów wyborców i wyborczyń. Wiarygodna lewica, która zaproponuje programową i moralną wizję Polski, musi zrzeszyć ludzi, którzy pytania o opłacalność swoich przekonań w ogóle sobie nie zadają.
Oczywiście niektórzy, widząc, że nie chcemy przygarnąć zakorzenienia w układach i legendarnych struktur, którymi dysponuje SLD, popukają się w czoło. Ale być może, żeby zmieniać świat trzeba być trochę wariatem.
Krzysztof Adamski, Rada Krajowa Razem, dla WP Opinii