Kryzys męskości to przy tym nic. „Dziś prawdziwych kobiet już nie ma”
Media od lat trąbią o kryzysie męskości. Modne knajpki pękają w szwach od wątłych chłopców z wystylizowanymi brodami, których życiowym celem jest sława na Instagramie. Kiedyś nieustraszeni – dziś przeraża ich gluten i zawartość tłuszczu powyżej 2,5%. Wciąż jednak łatwo spotkać mężczyzn „prawdziwych” - a na dobrą sprawę – normalnych. A kobiety? One mają trudniej. Lansowane są bowiem dwie skrajności – albo sensualna femme fatale, rozwiązła i kipiąca seksem, albo tzw. twarda babka, co pije jak chłop, pali jak smok i klnie jak dres spod bloku.
08.03.2017 | aktual.: 08.03.2017 11:14
Bywa, że jadąc taksówką, mam ochotę zamknąć oczy i przespać całą drogę do domu. Czasem jednak zagaduję kierowców i nasze niezobowiązujące rozmowy o pogodzie ewoluują w rozbudowane dyskusje. Tak było też ostatnio. Razem z moim na oko 60-letnim rozmówcą przerobiliśmy już tematy meteorologiczne, polityczne i ponarzekaliśmy na „tę dzisiejszą młodzież”. Wydawać się mogło, że na tym wszystko się skończy, gdy padło przygnębiające: „Dziś prawdziwych kobiet już nie ma”.
- Prawdziwych? - uśmiechnęłam się pod nosem. - Takich, co siedzą w kuchni i cerują mężowi skarpety?
- Gdzie tam – żachnął się starszy pan. - Dorosły człowiek jestem, sam sobie ugotuję i zszyję co potrzeba. Tylko koszul nie umiem prasować, ni w ząb – pokiwałam głową w milczeniu. W końcu sama do tej części garderoby z żelazkiem wolę się nie zbliżać. Nie potrafię. Ni w ząb.
- Kobieta powinna być, widzi pani... kobietą – ciągnął enigmatycznie, a mi przed oczami stanął transparent ze zdjęć z ostatniej Manify: „Pozdrawiam kobiety każdej płci”. Uznałam jednak, że nie o fizyczne kwestie tu chodzi. I, jak się okazało, miałam rację.
- Powinna być dobra, ciepła... kobieca – kontynuował kierowca. - Czasem wiozę takie młode dziewczyny. Wieczorami, po imprezach wracają. Raz mi taka jedna z tyłu chłopaka bić zaczęła, ale jak! A język jaki! Proszę pani, tam co drugie słowo było takie, że aż ja się na samo wspomnienie zarumienić potrafię! Już chciałem stawać, interweniować, a ona, jakby nigdy nic, zaczęła faceta obłapiać. Mówię pani, wariactwo – pokręcił głową.
Koniec intymności i rozmowy o orgazmach
No cóż - przyznałam w duchu - trudno się nie zgodzić. Media od lat trąbią o kryzysie męskości – mieliśmy już panów metroseksualnych, mamy, o ile wierzyć ekspertom, „księcioseksualnych”. Modne knajpki pękają w szwach od wątłych chłopców z wystylizowanymi brodami, których życiowym celem jest sława na Instagramie. Kiedyś nieustraszeni – dziś przeraża ich gluten i zawartość tłuszczu powyżej 2,5%. Wciąż jednak łatwo spotkać mężczyzn „prawdziwych” - a na dobrą sprawę – normalnych.
A kobiety? One mają trudniej. Lansowane są bowiem dwie skrajności – albo sensualna femme fatale, rozwiązła i kipiąca seksem, albo tzw. twarda babka, co pije jak chłop, pali jak smok i klnie jak dres spod bloku. Króluje skrajny ekshibicjonizm, a intymność przestaje istnieć. Na stronach kolorowych gazet wyginają się półnagie modelki, „gwiazdy” uprawiają publiczną wiwisekcję swoich orgazmów, a wulgarne dziewczyny wywrzaskują na ulicy "Moja c*pa, moja sprawa". No na pewno nie moja. Więc czemu mam o tym słuchać? A gdzie w tym wszystkim miejsce dla setek, tysięcy, milionów „zwykłych kobiet” - które po pracy, zamiast ubrane na czarno wygrażać światu wieszakami, wolą poczytać książkę, upiec szarlotkę, czy spotkać się z przyjaciółką?
Przez ulice większych miast, od czasu do czasu przewalają się mniej lub bardziej liczne marsze feministek. Wymachujące transparentami kobiety chcą aborcji na życzenie, parytetów, antykoncepcji fundowanej przez państwo (walczące, przypomnijmy, z katastrofalnym niżem demograficznym) i skarżą się na „reprodukcyjny wyzysk”.
Patrzę na nie i zastanawiam się, co jest ze mną nie tak. Bo mnie, kobiecie, wcale nie żyje się źle. Kształcę się, rozwijam, pracuję, nie czuję „reprodukcyjnej presji” ani ze strony partnera, ani państwa czy Kościoła. Żyję jak chcę, celebruję swoją kobiecość, a jeśli coś mnie ogranicza, to na pewno nie płeć. Dziwne? Dla mnie normalne.
Przerażają mnie za to pomysły „seks-edukacji” kilkulatków i nastolatki sięgające po „pigułki po” - hormonalne bomby, bez konsultacji z lekarzem. Zamiast uczyć dziewczynki zakładania kondomów na banany, może lepiej zachęcić je do przedmiotów ścisłych? Co złego jest w dziecięcej niewinności, z którą tak zaciekle chcą walczyć niektóre środowiska?
Drogie feministki, nie walczcie o moje prawa. Mam je wszystkie
Z każdą kolejną Manifą coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że feministki są kompletnie oderwane od rzeczywistości. Zamiast pomóc swoim „siostrom” pokonać realne przeszkody, wolą walczyć z całym, rzekomo patriarchalnym światem i szeregiem nieistniejących problemów. Ośmielę się przypuścić, że tak naprawdę mało którą Polkę obchodzą ich postulaty. Zamiast wyganiać spod łóżka wyimaginowanych księży i skandować hasła o swoich waginach, energiczne aktywistki powinny zająć się prawdziwymi problemami prawdziwych ludzi. Co zrobić, by kobiety nie musiały wybierać między pracą a dziećmi? Żeby kończąc macierzyński, miały do czego wracać? Jak poprawić warunki panujące na porodówkach? W jaki sposób zwalczać przemoc – nota bene, według badania przeprowadzonego w 2014 r. przez Agencję Praw Podstawowych, niezależną agencję UE, Polska znajduje się w grupie państw europejskich o... najniższym procencie kobiet, które doświadczyły przemocy fizycznej czy seksualnej ze strony obecnego lub byłego partnera.
Trudno mi uznać wojujące z mirażami feministki za swoje reprezentantki. Nie utożsamiam się z ich poglądami, epatowaniem wulgarnością i brakiem logiki. Jak poważnie traktować osobę płaczącą nad ściętym drzewem, stopionym lodowcem czy schabowym, który wcześniej był świnką, która jednocześnie walczy o aborcję na życzenie, a kiełkujące ludzkie życie nazywa „tkanką”? Jak inaczej niż pobłażliwym uśmiechem skwitować modelkę, która „walczy o prawa kobiet”, robiąc selfie z nabazgranym na kartce, nośnym hashtagiem, a chwilę później, w wyuzdanej sesji uczy młode dziewczyny, że lepiej niż umysłem zarabiać ciałem, a niezdrowo wychudzona sylwetka to ideał, do którego warto dążyć? Jak można wzdragać się, gdy mężczyzna ustąpi nam miejsca, czy prychać pogardliwie, gdy otworzy przed nami drzwi, a zaraz potem domagać się z góry wytyczonych parytetów?
Niedawno sieć zelektryzował filmik promujący poznańską Manifę. Spot – w zamyśle pewnie obrazoburczy, szokujący i skłaniający do refleksji, dla mnie był niesmaczny, pełen obsceny i miejscami tak absurdalny, że aż śmieszny. Hasło wydarzenia brzmiało „Dość Kompromisów”. Typowe dla rozwydrzonego pokolenia, które musi mieć wszystko, tu i teraz. Które zamiast naprawiać – woli wyrzucać na śmietnik. Pokazane w spocie kobiety onanizują się, korzystają z toalety i... dostają okresu na basenie. Taka wizja kobiety, odartej, summa summarum, z godności, mnie osobiście przeraża. Czemu ma to służyć? Co przekazać? Nie wiem. Widać moja stłamszona patriarchalnym reżimem dusza nie pojmuje głębi tego przesłania. Obawiam się też, że jeśli pierwsze sufrażystki zobaczyłyby, czym, według ich samozwańczych następczyń, winna być kobiecość, porzuciłyby transparenty i wróciły do robienia na drutach.
To nie mój świat. Jestem kobietą i jestem z tego dumna. Lubię o siebie dbać, gotować – również dla męża i nosić sukienki tylko po to, by sprawić mu przyjemność. I, wiecie co? Wcale się tego nie wstydzę. A jeśli w przyszłości będę mieć córkę, zamiast na wykład domorosłego „seks-edukatora”, wyślę ją na korki z fizyki.