Krystyna Winiarz przetrwała najazdy Hitlera, Stalina i rzeź UPA, skrzywdzili ją Polacy
Przeżyła najazd służących Hitlerowi Kałmuków, rzeź UPA i dwukrotnie przejście Armii Czerwonej. Jednak największa krzywda spotkała ją ze strony Polaków, już po zakończeniu wojny. - Kiedy Kałmucy dotarli do Brzyskiej Woli, ojciec Krysi zamknął córkę wraz z jej koleżanką na strychu, a wejście pozabijał deskami. Trzy dni przesiedziały tam ukryte. A przez ten czas słyszały dochodzący ze wsi jeden wielki krzyk rozpaczy i pisk gwałconych dziewcząt - pisze Szymon Nowak w artykule dla WP.
Krystyna Świątoniowska urodziła się w 1930 roku w Brzyskiej Woli. Jej rodzice, tata Józef i mama Kazimiera, byli nauczycielami. Ojciec był piłsudczykiem i kierownikiem szkoły w tej pięknej wiosce - bo należy przyznać, że przed wojną Brzyska Wola to jedno z piękniejszych miejsc na ziemi. Nieopodal szkoły, w której na piętrze mieszkała rodzina Krysi, znajdował się zarybiony staw, niedaleko leśniczówka i piękne lasy. A całe te ziemie należały kiedyś do majątku hrabiego Potockiego. Do czasu wybuchu wojny we wsi zgodnie żyli Polacy i Ukraińcy. Wspólnie pracowali, modlili się, zakochiwali się w sobie i tworzyli polsko-ukraińskie udane małżeństwa.
UPA
Kiedy wybuchła wojna, Polska została rozdarta przez Niemcy i Związek Sowiecki, a nowa granica została ustanowiona m.in. na Sanie. Z jednej strony rzeki Polacy znaleźli się pod ciężkim butem III Rzeszy, po drugiej władzę sprawowała armia Stalina. Tata Krysi, choć formalnie nie należał do polskiej konspiracji, z całego serca sprzyjał jej działaniom i pomagał jak mógł. Za to brat Krysi - Zbigniew, był w AK.
W czerwcu 1941 r. armia Hitlera ruszyła na swego niedawnego sojusznika i czołgi z czarnymi krzyżami dotarły daleko na wschód, rozpętując kolejny długoletni wyniszczający konflikt. Tymczasem na Zasaniu zaczęły dziać się straszne rzeczy. Na początku ukraińscy sąsiedzi zaczęli zbierać się grupami i spiskować, krzywo patrząc na Polaków. Ale to był dopiero początek. Cień krwawych ukraińskich mordów z Wołynia dotarł i tutaj.
Pewnej nocy wokół Brzyskiej Woli zapłonęły polskie wsie. Nad ranem do domu Świątoniowskich przybiegł posłaniec polskich partyzantów z ostrzeżeniem, że jadą Ukraińcy z UPA i będą mordować. W ciemnościach cała rodzina wybiegła z domu, ale Józef miał astmę i nie mogąc złapać oddechu, zatrzymał się. Nikt nie chciał zostawić głowy rodziny i wszyscy skupili się niedaleko domu wśród pasiek.
Krystyna do dziś pamięta ogłuszający ryk jadącej furmankami ukraińskiej bandy. Krzyk narastał, a strach dławił gardła, kiedy mama Krysi spokojnie uklękła i zaintonowała modlitwę oraz spowiedź powszechną, gotując całą rodzinę na niechybną śmierć. Ale kiedy tak wszyscy modlili się żarliwie, głosy Ukraińców zaczęły się oddalać. Mordercy z UPA ominęli dom Świątoniowskich i pojechali do leśniczówki, by tam grabić i mordować. Wracając wstąpili do kościoła tnąc siekierami księdza i wiernych.
Kałmucy i czerwonoarmiści
Podczas przeciwpartyzanckich operacji "Sturmwind", Niemcy do przeczesywania lasów wykorzystywali oddziały kolaborujących z nimi Kałmuków. Ludzie wschodu pili na umór, a potem dokładnie przechodzili las od drzewa do drzewa, szukając polskich partyzantów. Nie bali się niczego, a odwagę potęgował wypity alkohol. To była dzika horda.
Kiedy Kałmucy dotarli do Brzyskiej Woli, ojciec Krysi zamknął córkę wraz z jej koleżanką na strychu, a wejście pozabijał deskami. Trzy dni przesiedziały tam ukryte. A przez ten czas słyszały dochodzący ze wsi jeden wielki krzyk rozpaczy i pisk gwałconych dziewcząt. Przybyli do wsi Kałmucy byli ludźmi dzikimi, którzy dla poskromienia własnych chorych żądz rzucali się nawet na zwierzęta.
Kiedy przyszła sowiecka armia i przegoniła Niemców, "wyzwoliciele" ze wschodu nagminnie zabierali zegarki Polakom i pili alkohol pod każdą postacią. Jeden z tych czerwonoarmistów wpadł do domu Świątoniowskich, chwycił za butelkę wody kolońskiej i wypił jednym haustem. Sowieci byli brudni, śmierdzący, nosili karabiny na sznurkach i worki zamiast plecaków. Niektórzy nie mieli mundurów, tylko chłopskie koszule. Zresztą zaraz na samym początku "wyzwolenia" zatrzymali sołtysa, leśniczego i inne ważne osobistości Brzyskiej Woli. Natychmiast bez żadnego sądu rozstrzelali ich pod oknem szkoły. Na szczęście Sowieci darzyli jakimiś względami nauczycieli i dlatego nic złego nie zrobili rodzicom Krystyny.
"Wołyniak"
Dziewczyna pierwszy raz zobaczyła "Wołyniaka" w 1945 r. już po "wyzwoleniu". Wiedziała, że nazywa się Józef Zadzierski, że był w oddziale "Ojca Jana", że pomógł Sowietom w zajęciu Leżajska i był nawet w milicji, ale później musiał uciekać z transportu na Sybir. "Wołyniak" miał 22 lata, ale był już "starym", doświadczonym partyzantem. Za to Krysia ukończyła dopiero 15 lat, ale na poważnie zakochała się w pięknym młodzieńcu.
Początkowo podkradał się pod jej dom i wywoływał dziewczynę naśladując głos kukułki w dzień, lub sowy w nocy. Słysząc umówione sygnały, Krysia potajemnie wymykała się z domu, nic nie mówiąc rodzicom. Młody partyzant często czekał na nią kryjąc się w leśnym młodniaku, siedząc na białym koniu, kiedy wracała rowerem ze szkoły w Leżajsku. Dziewczyna czuła, że przy Józku jest kimś wyjątkowym, tą jedyną, wybraną. "Wołyniak" traktował ją jak królewnę, była dla niego świętością. A i ona miała swego wymarzonego żołnierzyka i królewicza na białym koniu. Z "Wołyniakiem" czuła się bezpieczna i mogła z nim iść na koniec świata.
Kiedy jesienią 1946 r. Józek został ranny w rękę, Krystyna wymykała się z domu, zanosiła mu lekarstwa i zmieniała opatrunki. Wzywała lekarza, a kiedy stan stał się poważny, ukryła go u siebie w domu, w jednej z wolnych izb opustoszałej szkoły. Całe swoje młode serce wkładała w opiekę nad rannym. Po powrocie do zdrowia "Wołyniak" odszedł do lasu, do swoich partyzantów.
Nocny napad
Jednej zimowej nocy do domu Świątoniowskich wpadli uzbrojeni mężczyźni. Zza ściany Krysia słyszała tylko głośne krzyki i zbliżający się do jej pokoju tupot ciężkich butów. Myślała, że to UB przyszło po nią i nie czekała co będzie dalej. Tak jak leżała na łóżku - na boso, w nocnej koszuli, otworzyła okno i wyskoczyła na zewnątrz. Kalecząc sobie stopy o grudy zmarzniętej ziemi i lodu, uciekała przed siebie w ciemną noc, nie zważając na krzyki i strzały z tyłu. Ukryła się początkowo w gospodarstwie u Werflów, a potem doprowadzono ją do "Wołyniaka".
Sprawa nocnego najścia wyjaśniła się później. Na dom Świątoniowskich napadła kilkuosobowa banda Pawła Majchra "Czarnego Antka", który miał porachunki z Zadzierskim i chciał mieć Krystynę u siebie jako zakładniczkę. "Czarny Antek" był kiedyś odważnym i dobrym żołnierzem w partyzanckich oddziałach "Ojca Jana" i "Wołyniaka". Jeszcze w 1945 r. wypełniał rozkazy Zadzierskiego, ale już zamyślał, aby chodzić na własną rękę i stworzył kilkuosobową szajkę. Wcześniej podejrzewano go o rabunki i gwałty, lecz nikt nie mógł mu nic udowodnić.
Zimą 1945/46 r. wiedział, że za swą bandycką działalność jest poszukiwany przez Zadzierskiego, ale przechwalał się, że to on wykończy "Wołyniaka". I tak zrodził się pomysł napadu na Świątoniowskich, podczas którego ograbiono rodzinę Krysi, ale na szczęście nikomu nic się nie stało. Wydało się wtedy również, że bandyta "Czarny Antek" współpracuje z UB, co przesądziło o wyroku śmierci. Mimo że błagał o litość, Pawła Majchra zastrzelono 21 marca 1946 r., a ciało wrzucono do rzeki.
Więzienie
W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1946 r. "Wołyniak" odwiedził Krysię, ale był cieniem samego siebie. Ostrzegał przed kapusiami UB i radził, by rodzice wywieźli dziewczynę w bezpieczniejsze strony. Podejrzewał nawet, że w swoim oddziale ma komunistycznych agentów, którzy śledzą każdy jego krok. Nakazywał bezwzględny pośpiech, gdyż podobno ubecy wiedzieli już wszystko. Pożegnał się i poszedł w las do swoich, ale nie przyznał się Krysi, że niedoleczony postrzał w rękę otworzył się, a na dodatek w ranę wdała się gangrena.
Rodzina Świątoniowskich miała zaufanie do Zadzierskiego i postanowiono natychmiast działać. Zdecodowano, że ojciec odwiezie Krysię na stację do Leżajska, skąd pociągiem miała dotrzeć do znajomych w Przemyślu. Kiedy furmanka z Krysią jechała przez las, nagle podróżnych otoczyli żołnierze na koniach. Byli to ubecy, którzy widocznie byli dokładnie poinformowani, kiedy i którędy będą jechać Świątoniowscy. Zabrali ich do Leżajska, ale zaraz po tym przetransportowali do więzienia w Łańcucie.
Krystyna Winiarz, z domu Świątoniowskafot. zbiory Szymona Nowaka
Na przesłuchaniach obiecywali młodej dziewczynie, że jak powie wszystko o "Wołyniaku", ona i jej ojciec odzyskają wolność. Ale Krysia nic nie zdradziła i zamknęła się w sobie. A młodzi ubecy pokazywali ją sobie palcami, jako jakieś wielkie trofeum i nałożnicę "bandyty". Mijały dni, tygodnie, a Krysia w lodowatym więziennym lochu zaczęła chorować. Puchła cała z zimna i traciła kontakt z rzeczywistością. Na szczęście pozostająca na wolności matka sprawiła, że nastoletnia niewinna dziewczyna została wypuszczona z więzienia. Cóż z tego, że Krysia odzyskała wolność, gdy niedługo wcześniej zdesperowany Józek odebrał sobie życie.
Pomimo "bandyckiej" przeszłości, Krystyna dobrze ułożyła sobie życie. Skończyła Liceum Pedagogiczne, w którym poznała swojego przyszłego męża Władysława Winiarza, byłego AK-owca. Byli z wykształcenia nauczycielami, ale komunistyczna władza w pewnym momencie zadecydowała, że z taką przeszłością oboje nie mogą wychowywać proletariackich dzieci. Potem maż Krystyny skończył studia finansowe i został księgowym, a ona, trochę z łaski, otrzymała pracę na stołówce w Lasach Państwowych. Ich córki, Alicja i Elżbieta, założyły swoje rodziny i mają dzieci. Władysław zmarł na atak serca w 2008 r., a Krystyna do dziś mieszka w Przemyślu. Dalej jest piękną, miłą i uśmiechniętą kobietą, która dobrze wspomina swoją przeszłość. Jest również jedną z bohaterek książki "Dziewczyny Wyklęte", która ukazała się w tym roku.
Szymon Nowak dla Wirtualnej Polski