Koziński: Polska polityka wchodzi w nową fazę brutalności [OPINIA]
W polskiej polityce coraz bardziej można wszystko. Zdarzenia, które jeszcze niedawno zdawały się być nieakceptowalne, stają się standardem. I ciągle nie widać końca tego procesu.
Pozornie drobna rzecz, przeszła zresztą prawie niezauważona. Chodzi o posiedzenie połączonych komisji finansów publicznych oraz komisji samorządu terytorialnego i polityki regionalnej, w czasie której trwała debata nad ustawami wprowadzającymi Polski Ład. W jej trakcie Polska 2050 przedstawiła poprawkę o zwiększenie udziału samorządów w podziale PIT-ów. Poprawka przeszła, ale na krótko. Gdy PiS się zorientował, że w kieszeniach samorządowców zostanie dodatkowe 11 mld zł, natychmiast znalazł wybieg prawny, który pozwolił powtórzyć głosowanie.
Chodzi o tryb, w jakim w PiS odrzucił poprawkę Polski 2050. Wydawać by się mogło, że po skandalu z reasumpcją jednego z głosowań w dniu, w którym decydowano o sprawie "lex TVN" obóz władzy będzie szczególnie wyczulony na tego typu zdarzenia. Widać, że absolutnie nie. Po raz kolejny zachował się tak, jakby ta wygrana mu po prostu się należała. Jakby sam fakt posiadania większości sejmowej determinował wyniki każdego głosowania. Tylko jaki był w takim razie sens wydawać prawie 10 mln zł na nowy system głosowania w Sejmie, który został założony w tym roku?
Arogancja władzy
Takie zachowanie w czasie komisji można spokojnie zakwalifikować jako przykład arogancji władzy. PiS już rządzi wystarczająco długo, by się przyzwyczaić do tego, że głosowania w Sejmie bez problemu wygrywa. Generalnie od 2015 r. dał się poznać jako partia zdyscyplinowana, zwarta i gotowa, więc też kolejne zwycięstwa przychodziły mu z łatwością.
Ale w drugiej kadencji widać, że z tą dyscypliną jest już gorzej. Dochodzi do pęknięć wewnątrz obozu władzy, stabilna większość przestaje być oczywistością. Ale na to rozwiązaniem nie jest głosowanie do skutku, aż posłowie PiS zbiorą się w jednym miejscu, przeczytają w jakiej sprawie głosują, by wreszcie udowodnić swoją przewagę. Podchodzenie do posiedzeń komisji w taki sposób to przejaw arogancji, ale także lekceważenia: wyborców, innych parlamentarzystów, zwyczajów sejmowych. Kolejne potwierdzenie tego, że zły pieniądz (czytaj: standardy polityczne) wypiera dobry.
Arogancja władzy to termin stary, świetnie znany i dobrze opisany. Dotyka każdego obozu rządzącego. Gdy tylko nowa partia przejmuje stery, pytanie brzmi nie czy ona też zostanie dotknięta tym zjawiskiem, tylko kiedy do tego dojdzie. W polskim przypadku po 1989 r. ten syndrom ominął chyba tylko PSL – i też tylko dlatego, że Waldemar Pawlak był po prostu zbyt krótko premierem.
Przeczytaj też: Kataryna: Braun zasługuje na karę. To ważny test dla PiS
Wszystkie chwyty dozwolone
Ale na to nakłada się zjawisko drugie: ciągłe chodzenie na skróty. Bo przecież porażkę na komisji PiS mógł załatwić inaczej. Mógł tę poprawkę odrzucić na sali plenarnej. Mógł jeszcze raz rozpocząć procedurę i zająć się tą ustawą jeszcze podczas prac komisji. Tylko że oba rozwiązania są skomplikowane i czasochłonne. Najłatwiej jest od razu zarządzić powtórkę i załatwić sprawę za jednym posiedzeniem. PiS więc poszedł po linii najmniejszego oporu.
Poszedł, bo wie, że nie będzie żadnych konsekwencji. Jeszcze kilka lat temu, gdy polska polityka nie była tak oczywista jak teraz, gdy każde ugrupowanie brało pod uwagę tzw. głosy środka, niezdecydowanych, dbano (w większym stopniu) o standardy, elegancję w działaniu. Ale teraz liczy się tylko mobilizacja własnych elektoratów. Dlatego też polityka rozgrywa się na poziomie wielkich haseł. Każdy polityk walczy o to, by jak najbardziej pobudzić swoich wyborców. Dlatego opozycja ciągle ostrzega przez polexitem – bo ich wyborcy są na to bardzo wyczuleni. Dlatego PiS cały czas mówi o opozycji jako reprezentantach interesów Niemiec – bo to elektryzuje jego elektorat. Dlatego Konfederacja ciągle grzmi o suwerenności i sprzedawaniu interesu Polski – bo tego chcą wyborcy tej partii.
Operowanie najniższym wspólnym mianownikiem świetnie się sprawdza wyborczo. Ale nie ma dymu bez ognia. Przy robieniu polityki na budowaniu skrajnych emocji ulatują subtelności. Nie trzeba się przejmować takimi subtelnościami jak głosowanie w sejmowej komisji – skoro Polskę zalewa "ideologia gender", to nawet pięć razy powtórzone głosowanie na tym szczeblu nie będzie wyborcom PiS przeszkadzać w poparciu dla tej partii, bo ona jako jedyna kładzie tamę LGBT.
W podobny sposób działa to też w drugą stronę. Grzegorz Braun najbrutalniejszymi słowami łamie standardy mównicy sejmowej, ale robi to, bo wie, że dostanie za to nie karę, tylko premię od swoich wyborców. Słowa Sławomira Nitrasa o "piłowaniu katolików" czy kolejne wulgarne komentarze sympatyzującego z liberalną opozycją Władysława Frasyniuka w żaden sposób im nie szkodzą. Więcej, za każde tego typu słowo zdobywają oni wyborcze punkty dla swojego obozu politycznego.
Polska polityka wchodzi w nową fazę brutalności. Widzimy to na poziomie języka, widzimy na poziomie beztroski w podejściu do jakichkolwiek standardów politycznych, parlamentarnych. Coraz bardziej się wydaje, że wszystkie chwyty są dozwolone. Słowa Brauna dzisiaj jeszcze zszokowały i wywołały reakcję. Ale przy tak nakręcającej się spirali politycznej mobilizacji przez ataki na rywali, niedługo mogą one stać się nowym standardem. Jeśli tak się stanie, będzie to niezwykle smutna konkluzja demokratycznych przemian w Polsce po 1989 r.