Koziński: "Europejskie rozdwojenie jaźni" (Opinia)
Premier Mateusz Morawiecki wyjechał do Brukseli. Polski rząd będzie raczej mógł mówić o sukcesie na niedzielnym szczycie UE, jeśli nie uda się na nim wybrać nowych władz Unii, a nie wtedy, gdy to się uda.
Widmo Fransa Timmermansa krąży nad Europą. Gdy przywódcy unijnych państw usiądą w niedzielę do stołu, by rozmawiać o obsadzie najważniejszych stanowisk w UE w kolejnej kadencji, jego kandydatura będzie na samym szczycie listy.
Utrzyma się? Pomysł, aby to Holender został nowym szefem Komisji Europejskiej, jest klasycznym wyborem najmniejszego zła. W zawiłym gąszczu negocjacji, raf, które trzeba w nich omijać i mielizn, na których można osiąść, jego kandydatura to dziś tylko element rozmów. Kolejny ruch na szachownicy.
Być może zwycięski, tego cały czas wykluczyć nie można. Ale jego ewentualny wybór nie byłby formą docenienia jego kompetencji. Nie chodziłoby w nim o to, żeby go uczynić prawdziwym europejskim liderem, tylko o to, by zrobić na złość tym, którzy go nie chcą. O nic więcej.
Na razie to tylko jeden ze scenariuszy. W niedzielę wieczorem dowiemy się więcej, na jakim etapie są negocjacje. O co w nich chodzi?
Czekając na biały dym
Bardzo rzadko się zdarza, żeby szczyt UE odbył się w niedzielę. Tym razem jednak nie było wyboru. Przywódcy europejscy chcieli szybkiej dogrywki po ostatnim spotkaniu tydzień temu, a weekend był już zapełniony szczytem G20. Niedziela była pierwszym wolnym terminem – stąd taki, a nie inny wybór.
Oczekiwanie na wieczorny szczyt odbyło się w cieniu wywiadu, jakiego "Financial Times" udzielił Władimir Putin. Dziennikarskiej gratki, bo rosyjski prezydent wyjątkowo rzadko udziela wywiadów zachodnim mediom.
Tyle że ten wywiad jak w soczewce pokazał wszystkie problemy współczesnej Europy, sprawiające, że drży ona coraz bardziej, a tacy politycy jak Salvini mają w niej coraz więcej do powiedzenia. Dlaczego? Bo dwóch doświadczonych, obytych dziennikarzy "FT", którzy tę rozmowę prowadzili, zadało ponad 30 pytań – ale ani jednego trudnego.
Putin kreślił swoje refleksje na temat kryzysu Europy, odnosił się do zapalnych sytuacji na świecie, mówił o globalizacji. Ani razu nie musiał odpowiedzieć na pytanie o przyczyny kryzysu w Rosji.
Tak samo, jak nie musiał się odnieść do kwestii pogwałcenia prawa międzynarodowego w przypadku Gruzji, czy Ukrainy (aneksja Krymu). Czytając ten wywiad, można było odnieść wrażenie, że ukuta przez Władimira Lenina doktryna o tym, że "kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy", jest wiecznie aktualna.
"FT" w swoich publikacjach regularnie krytykuje Putina. W dodatku robi to celnie, z wyczuciem, pokazując, że rozumie istotę kleptokracji, panującej w Rosji.
A jednak w rozmowie w żaden sposób nie dało się odczuć, że dziennikarze prowadzący rozmowę czytają własną gazetę. Czytelnicy mogli poczuć coś w rodzaju rozdwojenia jaźni – a przecież mówimy o gazecie, która jest dziś chyba najważniejszym tytułem w Europie.
Podobnie mogą się czuć Europejczycy, obserwujący sposób wyłaniania nowych przywódców unijnych. Tryb wybierania następców Junckera, Tuska, Draghiego, Tajaniego, Mogherini staje się coraz mniej czytelny. Im dalej w las, tym mniej o tym wiemy.
Z ostatnich tygodni negocjacji w tej sprawie, tylko uwaga Tuska, że "ciągle nie ma białego dymu", którą wygłosił w Osace, jest zrozumiała. Proces wyłaniania rzeczywiście coraz bardziej upodabnia się do sposobu, w jaki kardynałowie wskazują nowego papieża. Tylko, że Kościół nigdy nie był instytucją demokratyczną, nigdy nie twierdził, że taki stać się chce. Z UE jest dokładnie odwrotnie.
Kto nie chce Timmermansa?
Skąd się wziął Timmermans? Po poprzednim szczycie UE pojawiła się informacja, że proces Spitzenkandidaten (głównych kandydatów poszczególnych partii europejskich) upadł – chciał tego Emmanuel Macron. A przecież Holender jeszcze w wyborach był kandydatem socjalistów. Czemu więc jest w grze?
Bo chce tego Angela Merkel. Dziś po raz pierwszy w historii, odkąd jest kanclerzem Niemiec, nie rozdaje kart. Do narożnika spycha ją Macron, budując koalicję kilku frakcji. Merkel próbuje z tego narożnika wyjść.
To ona jest za Timmermansem. Dając najważniejsze stanowisko w UE kandydatowi socjalistów, składa im jednooznacznie ofertę – zbudujmy wspólnie koalicję europejską, z pominięciem Macrona.
Jeśli Merkel porozumie się z socjalistami, wzmocni Zielonymi, rzeczywiście liberalnej frakcji francuskiego prezydenta nie będzie potrzebować – arytmetyka jest nieubłagana. Tylko czy rzeczywiście tego chce?
Niemiecka kanclerz nie dość, że zraziłaby do siebie Macrona to jeszcze Grupę Wyszehradzką. Czechy, Polska, Słowacja i Węgry natychmiast napisały wspólny list, protestując przeciw Holendrowi, gdy tylko wyszło na jaw, że jest on poważnym kandydatem. Innymi słowy, wybór Timmermansa to wybór przeciw dużej części krajów UE.
Dlatego tak trudno uwierzyć, żeby w niedzielę na koniec dnia pojawił się biały dym i komunikat "Habemus Timmermans". Zbyt mocno ten wybór podzieliłby Unię. Chyba że przywódcom europejskim na takim podziale zależy.
Być może w trakcie negocjacji pojawiają się nowe nazwiska, być może wypłyną osoby, które będą do zaakceptowania przez większą grupę państw. Ale dziś ich nie widać.
Gdyby więc nagle się okazało, że ktoś taki jest możliwy, położyłoby to się jeszcze większym cieniem na całej UE. Coraz bardziej będzie się ona jawić jako instytucja do bólu nieprzejrzysta, funkcjonująca według bliżej niezdefiniowanych reguł i standardów.
A potem europejscy przywódcy dziwią się, że w Europie coraz silniejszą pozycję zdobywają tacy politycy jak Salvini – całkowicie z zewnątrz, wzywający do przebudowania unijnej konstrukcji. Sposób, w jaki dokonuje się wyborów nowych władz UE, pokazuje, że mają oni w swej krytyce dużo racji.
Lepiej więc cierpliwie poczekać. Nic się nie stanie, jeśli w niedzielę Unia nie wyłoni nowych przywódców. Nawet jeśli będzie to trwało kilka miesięcy, lepiej je poświęcić na wypracowanie kandydata, który będzie łączył, a nie dzielił.
Brzmi to banalnie – ale dziś Europa, pogrążona w swoim rozdwojeniu jaźni, o takich banalnych prawdach zdaje się zapominać.