Koronawirus w Polsce. Nauczyciele mają dość po słowach ministra
Koronawirus w Polsce. Minister Łukasz Schreiber skomentował śmierć dwójki nauczycieli, mówiąc, że choć "łączy się w bólu z rodzinami ofiar" COVID-19, to należy pamiętać, że pedagodzy giną też w innych miejscach, na przykład na drogach. Zapytaliśmy kilku nauczycieli z różnych miast, co myślą o tej wypowiedzi.
Przewodniczący Stałego Komitetu Rady Ministrów Łukasz Schreiber był we wtorek gościem "Salonu Politycznego Trójki". Polityk został zapytany, czy w związku ze śmiercią dwóch nauczycieli, którzy zmarli z powodu koronawirusa, rząd rozważa ponowne zamknięcie szkół.
Schreiber odparł, że sytuacja jest na bieżąca analizowana, dodał jednak, że śmierć może przytrafić się niemal wszędzie: - Łączę się w bólu z rodzinami ofiar, oczywiście jest to ogromna tragedia, ale pamiętajmy też, że pedagodzy giną np. w wypadkach samochodowych – powiedział. Minister dodał, że nie ma dowodów na to, że wykonywany zawód wpłynął na zgon.
Koronawirus. Nauczyciel: Nie na to się godziliśmy
Marcin Świątkowski uczy polskiego w jednym z krakowskich liceów. Nie ukrywa, że wypowiedź Schreibera świadczy o małej wiedzy ministra na temat polskiej edukacji: - Pan Schreiber najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z istnienia dokumentu o nazwie "karta oceny ryzyka zawodowego", którą musi podpisać każdy pracownik zatrudniony w szkole. W polu "zagrożenie biologiczne" dokumentu, który podpisałem w tym roku, skonstruowanego na podstawie normy PN-N-18002. Z tego dokumentu wynika, że w szkole jest małe prawdopodobieństwo zarażenia, średnia ciężkość jego następstw i że jest to dopuszczalne ryzyko dla pracownika. Na takie warunki każdy pedagog się zgodzi - opowiada.
Problem polega na tym, że życie szkoły różni się diametralnie od przyjętych założeń, a wirusolodzy od dawna ostrzegali, że mogą one stanowić bardzo dobre warunki do rozprzestrzeniania się wirusa. - Każdy, kto miał styczność ze szkołą od początku tego roku, wie, że wszystkie wspomniane przeze mnie współczynniki są absurdalnie nieaktualne, zaś według norm, gdy ryzyko wzrośnie do "dużego", to jest to niedopuszczalne z perspektywy bezpieczeństwa. Wpadnięcie pod samochód zaś nie należy do ryzyka zawodowego dydaktyka, tak samo jak połknięcie trutki na szczury czy pobicie ze skutkiem śmiertelnym - kontynuuje Świątkowski.
Koronawirus. "System rozsypuje się jak domek z kart"
Świątkowskiemu wtóruje Jerzy, historyk z wieloletnim stażem: - System szkolny sypie się jak domek z kart. Dystans społeczny w szkole, w której przebywa tysiąc nastolatków, to absolutna fikcja, w związku z czym nie da się uniknąć lawinowego wzrostu zakażeń wśród personelu i uczniów. Co za tym idzie, kolejni pedagodzy i całe klasy trafiają na kwarantannę, zaczyna brakować ludzi do pracy, lekcje są odwoływane, a na zastępstwa z przedmiotów wiodących chodzą wuefiści i katecheci - tłumaczy.
W efekcie, frekwencja w szkołach, o których rozmawialiśmy jest nikła. Czasem przychodzi połowa, a czasem jedna trzecia uczniów. Nauczyciele, z którymi rozmawialiśmy są zgodni, że szkoły, w których potwierdzono zakażenie powinny przechodzić na nauczanie zdalne. Opór ma stawiać sanepid, dla którego argumentem nie jest nawet niedobór personelu.
- Jeżeli tak dalej pójdzie, w placówkach zostanie garstka uczniów, pilnowanych przez woźnych i paru niedobitków, zaś cała reszta będzie spokojnie siedzieć w domach. To przeciwskuteczne, o wiele gorsze, niż nauczanie zdalne. Wszyscy zdają sobie z tego sprawę, a najczęściej powtarzanym w pokoju nauczycielskim zdaniem jest "co my tu jeszcze robimy"? Tak złych nastrojów wśród pedagogów nie było nawet po strajku. Świadczą o tym masowe rezygnacje i urlopy dla poratowania zdrowia, pogarszające jeszcze i tak niewesołą sytuację - dodaje Jerzy.
Koronawirus. "Woda na młyn dla sceptyków"
Pani Ewa z Warszawy uczy w szkole podstawowej. Wprost mówi nam, że wypowiedź ministra ją przeraża. - To woda na młyn dla sceptyków, którzy mówią, że koronawirus to zwykła grypa. Prestiż naszego zawodu i tak malał z roku na rok. Jasno mówiono nam, że mamy zarabiać bardzo mało, podczas gdy innym zarobki rosły. Nasz autorytet jest już naprawdę niewielki, wiele dzieci nas nie słucha, albo tylko udaje, że to robi. Takie wypowiedzi świadczą o braku szacunku - opowiada.
- Ostatnio matka przyprowadziła do szkoły dziecko i oboje nie mieli maseczek. Zwróciłam im na to uwagę. Zapytała, czy jak rząd każe wsadzać sobie sedesy na głowy, to też będę to egzekwować. Nie mam już siły. Wypowiedź ministra upewnia mnie w tym, że może być tylko gorzej - kończy swoją wypowiedź.