Koronawirus. Raport z frontu, dzień trzynasty. "Chorowałem na COVID-19. Dziś bardziej doceniam małe rzeczy"

Stałem w szpitalnej sali, rozmawiałem z żoną przez telefon. Zrobiłem kilka kroków w stronę okna, zerknąłem na podwórko. Na podjeździe parkował karawan. Przyjechali po kogoś, kto przegrał walkę. To było wstrząsające, poczułem wtedy bliskość zagrożenia. Nigdy nie powiem, że wygrałem drugie życie. Bez przesady, w porównaniu do innych chorobę przechodziłem w miarę łagodnie. Gdy jednak patrzyłem na ten karawan, przejąłem się na poważnie.

Koronawirus. Raport z frontu, dzień trzynasty. "Chorowałem na COVID-19. Dziś bardziej doceniam małe rzeczy"
Źródło zdjęć: © Forum
Paweł Kapusta

10.04.2020 | aktual.: 10.04.2020 13:30

Dzisiejszym bohaterem jest Wojtek, pacjent leczony przez dwa tygodnie w jednym z zakaźnych szpitali jednoimiennych. Imię oraz niektóre szczegóły ułatwiające identyfikację bohatera zmienione.

Wszystkie części cyklu znajdziesz tutaj >>>

Są chwile, w których można się z tym wszystkim czuć nieswojo. No bo weź sobie wyobraź: od kilku dni przebywasz na oddziale zakaźnym. Za śluzami, niemal pod kluczem. W salach kilkunastu pacjentów z potwierdzonym koronawirusem. Niektórzy jak ty, w stanie dobrym. Ale są też tacy, którzy ledwo trzymają się na nogach, z maskami tlenowymi na twarzach.

Pewnego dnia pielęgniarz dopycha pod salę wózek z obiadami dla całego piętra. Puka, podchodzisz do drzwi.

- Dzień dobry! – rzucasz i chwytasz plastikową zastawę. Widzisz, że ze strachu chłopakowi cholernie trzęsą się ręce. Kompot kolebie się między ściankami kubka. Chcesz facetowi dodać otuchy, wesprzeć ciepłym słowem. Rzucić coś w stylu: "proszę się nie przejmować", ale akcja trwa może ze cztery sekundy. Szczerym "dziękuję" trafiasz go już w plecy, kółeczka wózka piszczą pod drzwiami kolejnej sali.

Rozumiesz go. Jesz obiad i wyobrażasz sobie jego mamę. Może to schorowana kobieta, którą musi się opiekować w domu? Co w tym dziwnego, że nie chce jej zarazić świństwem, które w sobie nosisz?

Tak samo rozumiesz salowe, które codziennie przychodzą ogarniać twój pokój. Wparowują tu w sprinterskim tempie. Ty byś tego pomieszczenia tak szybko nie przebiegł, jak one potrafią je sprzątać. To nic, że z rozpędu zapominają czasem opróżnić śmietnik. Boją się, ludzka rzecz.

Lanca ze szczoteczką

Pewności mieć nie mogę, ale chyba wiem, kiedy się zaraziłem. Pracuję z ludźmi, mam dużo spotkań. Podczas jednego z nich kolega powiedział, że dopiero co z Austrii wrócił. Pierwsze objawy pojawiły się pięć dni później. Gdy dostałem gorączki, telewizor dudnił już tylko na jeden temat. Szybko skojarzyłem fakty. Cholera wie, może to przeziębienie, może osłabienie. No ale może i wirus. Nie ma co narażać żony, kumpli z pracy.

Wieczór już był, i to późny, ale wskoczyłem w wyjściowe ciuchy i pojechałem do szpitala zakaźnego. Siadłem za kierownicą samochodu i doszło do mnie, że nawet nie wiem, czego tam będą ode mnie chcieli. Teraz to każdy mądry: że testy, wymazy. A ja zachorowałem na samym początku zamieszania. Myślałem, że będą mi krew pobierać. Może rentgen płuc zrobią. Wbiłem adres w nawigację i pojechałem w ciemno. W drodze złapał mnie jeszcze suchy kaszel. Niesamowicie męczący, trudny do opanowania. Samonakręcający się.

Pod szpital podjechałem po 22. Wszystko zamknięte na cztery spusty, brama zatrzaśnięta, nikt nic nie wie. Pod jednym z budynków stała kobieta owinięta szalikiem. Podszedłem, popatrzyłem. Od razu było widać, że mocno trafiona chorobą.

- Pan tu w jakiej sprawie? Szpital przecież zamknięty – przywitał mnie ochroniarz. Bez maseczki, rękawiczek.

- Jestem chyba zakażony. Mam gorączkę.

- Dobra, pan poczeka.

Kilka chwil, wraca.

- Lekarz zaraz zejdzie.

Myślę sobie: kilka minut, medyk zbada i tyle. Ale procedura jest bardziej skomplikowana. Ochroniarz zaprowadził nas do poczekalni: rozstawionego przez straż pożarną namiotu. Proszę wchodzić. O nie, bez szans. Namiot bez wentylacji, przecież nawet jak nie jestem chory, to za chwilę na pewno będę od czekania w tym miejscu. Czekam na zewnątrz.

Pięć minut.

Dziesięć.

Dwadzieścia.

Mija pół godziny. Nadciąga postać: kombinezon, maska, przyłbica. Cały osprzęt. Lekarka wygląda, jakby wylądowała właśnie na księżycu. Klasyczne osłuchanie, saturacja. Wszystko OK. Następnie wymaz z dna gardła. Wyciąga taką długą lancę ze szczoteczką na końcu. Jak przy nakładaniu tuszu na rzęsy. Nieprzyjemne badanie, intensywnie drażni gardło. Pojawia się odruch wymiotny.

- Gdzie mógł się pan zarazić? – pyta pani doktor.

- Miałem kontakt z człowiekiem, który był na nartach w Austrii – odpowiadam. Lekarka pisze, bez cienia wątpliwości: "Pacjent miał kontakt z chorym z Włoch". Nawet nie protestuję, przecież dobrze słyszała. Może im to do statystyk potrzebne? Nie wnikam. Zalecenie: izolacja przez 14 dni.

- Co teraz?

- Proszę iść do domu, sanepid się z panem skontaktuje.

A ja w osłupienie. Nie wiem, czy nie jestem chory, a ona mnie do domu odsyła. Zarazić najbliższych. W głowie rodzą się różne myśli. Może na działkę pojadę? I tam się schowam? Dobrze, że do żony zadzwoniłem. Szybko mi to z głowy wybiła. Nie będziesz sam na działce siedział.

W domu – izolacja. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe. Maseczka, rękawiczki, przesiadywanie w innym pokoju. Osobny zestaw sztućców, talerzy. Dezynfekcja klamek, kontaktów. Przyniosło skutek, żona się nie zaraziła.

Zero negatywnych reakcji

Telefon zadzwonił o 13 następnego dnia. Sympatyczna pani z sanepidu zadała zestaw pytań.

- Z kim miał pan kontakt? Gdzie pan bywa? Pracuje pan w izolacji?

- Pracuję z ludźmi. Wczoraj nie miałem z nikim kontaktu.

- A w ostatnich dwóch tygodniach?

- No tak ze 150 osobami.

Kobieta zbaraniała. Poprosiła o zrobienie listy.

- Dziękuję za rozmowę. Będę się jeszcze kontaktować.

Może z 15 minut minęło. Znów telefon. Znów ten sam głos.

- Niestety, wynik badania jest pozytywny. Potwierdzone zakażenie koronawirusem. Musi pan przebywać w izolacji. Konieczne jest wskazanie osób, z którymi miał pan bliski kontakt. Trzeba ich objąć kwarantanną.

Nie wiem jak inni, ale ja strachu nie poczułem. Bardziej zaskoczenie. No bo jak to: ja? Jasne, byłem na wymazie, ale odsuwałem od siebie tę wizję. A przecież rano czułem się lepiej. Nie dochodziło to do mnie. Momentalnie chwyciłem za telefon. Zacząłem wypisywać i wydzwaniać do znajomych, z którymi widziałem się w ostatnich kilku dniach. Przecież ktoś mógł mieć w domu starszych bliskich, mogłem narazić ich życie.

- Jestem zakażony. Obserwujcie się. W razie czego zgłoście się do szpitala zakaźnego.

Wiele osób w ogóle nie odpisało. Może nie wiedzieli, co napisać? Że będzie dobrze, gdy może nie być?

Wielu odpisało.

- Trzymaj się, uważaj na siebie!

- Czekamy na twój powrót do zdrowia!

Miłe. Zero reakcji negatywnych. Na szczęście nikt się nie zaraził.

Zalecam szpital

Z objawami to dziwna sprawa. Nasilały się w godzinach popołudniowych i wieczornych i całkowicie ustępowały rano. Na początku choroby każdego ranka czułem się całkowicie zdrowym człowiekiem: zero gorączki, zero bólu mięśni, dobre samopoczucie. Wstawałem, robiłem śniadanie. I to było zdradzieckie. Wiele osób pewnie to myli. Nie wiedzą, że chorują, wychodzą do ludzi i zarażają.

Wieczorem zawsze pojawiała się wyższa gorączka - prawie 39 stopni.

Po trzech dniach całkowicie straciłem węch, smak, apetyt. Zorientowałem się przypadkiem. Parzyłem kawę i nic nie czułem. Równie dobrze wodę mogłem wąchać. To samo ze smakiem: poza konsystencją – żadnej różnicy między kiełbasą a pomidorem. To prowadziło do utraty apetytu i osłabienia organizmu. Następnie przyszła utrata pragnienia. Normalnie piję trzy litry płynów dziennie. A teraz mogłem dzień przejechać na dwóch szklankach. Duszności tylko przy kaszlu.

Po czterech dniach kolejny objaw: bardzo silne pieczenie oczu. Piekły mnie śluzówki. Nie mogłem mrugać, wodzenie powieką po gałce ocznej doprowadzało mnie do szału. Przedstawiłem stan zdrowia lekarzowi przez telefon. W piątek wieczorem poinformował: gorączka nie ustępuje, zalecam szpital.

Zapraszamy do kapsuły

To też niezła historia. Bo skąd ja miałem wiedzieć, jak się do tego szpitala dostać? Karetką? Ktoś przyjedzie po mnie? Sam mam jechać?

- Panie doktorze, jak to ma wyglądać? – dopytałem.

- Nie no, najpierw niech pan przyjedzie do nas, do zakaźnego. Damy skierowanie. A później do jednoimiennego na oddział.

Zrobiłem, jak kazał. W auto, najpierw jeden szpital. Skierowanie. Potem kilkadziesiąt kilometrów i kolejna placówka.

Jesteś w szoku, masz gorączkę, boisz się o rodzinę, bo nie wiesz, czy jej nie zaraziłeś. Wszyscy wokół trąbią, jak to poważna sprawa, jak niebezpieczna. A ty znów nie wiesz, co ze sobą zrobić. Bo znów przeżywasz to samo: szpital zamknięty, drzwi na klucz. Zero informacji.

Dzwonię, odbiera ochroniarz.

- Halo.

- Ja do przyjęcia do szpitala.

- Tutaj?! – starszy pan nie kryje zdziwienia.

- No tak, takie mam skierowanie.

- To nie tu! - słyszę odpowiedź. Jestem skołowany, nie wiem, czy szpitali nie pomyliłem. Ale mężczyzna szybko się reflektuje. - Aaa, jeśli do przyjęcia, to tam, przez zwykłą izbę! Tam gdzie podjazd karetek!

Idę pod drzwi, tam znów to samo. Nikogo nie ma, dzwonek nie działa. Tabliczka z numerem telefonu do dyżurki. Wykręcam.

- A pan w jakiej sprawie?

- Ja do przyjęcia do szpitala.

- Ale jak to, do szpitala? – nie da się nie wykryć potężnego zaskoczenia. Wszyscy byli tu przecież przywożeni karetkami. A nie, jak ja, walenie w drzwi ze skierowaniem w łapie. Nie wiedzieli, co mają ze mną zrobić. Konsternacja.

- Pan na pewno jest chory? – to pytanie słyszę kilka razy. Nikt nie chce skierowania. Chcą odpis wyniku badania. Wysłałem, czekam. W końcu słyszę w słuchawce: - Dobra, niech pan chwilę poczeka.

Chwila trwa 40 minut. Otwierają się drzwi. Wychodzą dwie osoby. Kombinezony, przyłbice. Pchają taki specyficzny wózek na pacjenta, z półprzezroczystą rynną zamykaną kapsułą. Myślę sobie: kurwa, trupa wiozą. Boże święty. A oni do mnie: - Pan tak nie patrzy, to transporter po pana! – słyszę kobiecy głos.

Dają mi czerwone worki na materiał skażony: moje ciuchy, laptop.

- Zapraszamy! - mówią i na wózek wskazują. Co one, jaja sobie robią?

- Ale co ja mam zrobić?

- No, położyć się tutaj. Będzie pan w tym przetransportowany na oddział.

Szok. No ale się położyłem. Zamknęli mnie. Mało w tym miejsca, ciasno. To na tyle półprzezroczyste, że pani pielęgniarka nie wiedziała, czy mnie ciągnie głową do przodu, czy nogami. Zaczęły nogami.

- Za dobrze to nie wróży - rzuciłem spod plandeki.

Rechot, przekręciły mnie. Dalej jechałem już głową do przodu. I tak aż na piąte piętro, zaliczając wszystkie progi, obijając się głową. W końcu wózek staje. Słyszę uderzenie ciężkich, potężnych drzwi. Niemal pancernych. Panie podjechały pod mój pokój, otworzyły, wyskoczyłem z kapsuły. I jak stałem, w ciuchach, w których przyjechałem, tak wprowadziły mnie do pokoju. Numer 54. Pamiętna dla mnie liczba.

- Niech pan sobie wybierze łóżko. Jedno z trzech dostępnych. Telewizor ma pan za darmo, nie musi pan wrzucać monet.

Ucieszyło mnie to. Tu raczej nie byłoby gdzie rozmienić dychy na drobne. I tyle. Zamknęły mnie.

Po kilkunastu minutach znów ktoś przyszedł. Tylko kto? W tym kosmicznym stroju za cholerę nie miałem pojęcia. Każdy w tym wygląda identycznie. Do momentu, aż się odezwie, nie wiesz, czy to mężczyzna, czy kobieta. Biały kombinezon, na to jeszcze pomarańczowy. Gogle, maska, przyłbica. Pani doktor mnie osłuchała. Krew pobrała.

- Widzi pan ten klips? - pyta i wskazuje małe urządzenie przy łóżku. - Zakłada się to na palec, mierzy saturację. Musi pan co jakiś czas to robić. Obok są ciśnieniomierz i termometr.

Patrzę, nie działa. Bateria siadła. Mają wymienić. Na kartce numery do dyżurek lekarzy i pielęgniarek.

- Będziemy się kontaktować z panem dwa razy dziennie. Rano i wieczorem będziemy prosili o wyniki. Gdyby się pan źle czuł, proszę dzwonić – rzuciła i wyszła.

I tak zostałem. Totalna pustka. Na szczęście nie miałem żadnych zmian na płucach, więc w spokoju leżałem. W pokoju byłem sam. Miałem tam siedzieć cały czas za zamkniętymi drzwiami, nie wychodzić. Chyba że do toalety, bo była na zewnątrz. Słyszałem na oddziale innych pacjentów. Gdy szedłem do toalety, widziałem niektórych. Po dwóch dniach zaczęto zwozić pacjentów z innych szpitali. Dorzucono do mnie młodego chłopaka. Ciężko to znosił, potrzebował tlenu. Ledwo stał.

Dziękuję personelowi, dziękuję żonie

W szpitalu spędziłem dwa tygodnie. Leczenie nie było skomplikowane. Na wysoką gorączkę miałem łykać paracetamol. I coś na kaszel, gdyby męczył. Ale nie męczył, więc nie brałem. Chorobę przeszedłem w miarę łagodnie, ale jedna sytuacja mnie zmroziła. Stałem w szpitalnej sali, rozmawiałem z żoną przez telefon. Zrobiłem kilka kroków w stronę okna, zerknąłem na podwórko. Na podjeździe parkował karawan. Przyjechali po kogoś, kto przegrał walkę. To było wstrząsające, poczułem wtedy bliskość zagrożenia. Że może niekoniecznie ty, ale może twój kolega z pokoju? Albo ten zza ściany? Przejąłem się tym na poważnie. Jeśli nie masz skłonności do czarnego widzenia świata, złe myśli zawsze odsuwasz. Nie kompletujesz ich. Ale gdy widzisz karawan, czujesz, że nie jest to wszystko takie proste.

W szpitalu spotkałem wspaniałe osoby. Oddane pracy. Nie ma co gadać - to ludzie tacy jak my: mają rodziny, starszych mamę i tatę, o których się boją. A jednak przychodzą do tak ryzykownej pracy. Do ludzi z potwierdzoną chorobą. I wprowadzają przy tym miłą, swobodną atmosferę. Nie podchodzili machinalnie, instrumentalnie. Zawsze po ludzku. Mimo że ich praca jest fatalna. I mówię to z pełnym przekonaniem. Fatalna. Ubrani w skafandry, które nie przepuszczają powietrza, krępują ruchy, na niektórych kobietach były komicznie za duże. Pół metra za duże! Nikt nie narzekał, nie było widać irytacji. Pełen profesjonalizm. A przecież oni tam codziennie obcują z wirusem, zagrożeniem. Jestem dla tych ludzi pełen podziwu.

Chciałbym bardzo podziękować lekarzom i pielęgniarkom. Czasem życzyło im się spokojnego dnia, wieczora. Bywało różnie. Czasem byli zadowoleni, czasem tylko spuszczali głowy.

- Nie zapowiada się. Mamy dziś 19 przyjęć.

A ja wiem, ile trwało moje przyjęcie. Jedno. Dla nich 19 nowych osób to cała noc gonitwy. Dziękuję nawet nie tyle za opiekę nade mną, bo ze mną nie było aż tak źle. Dziękuję za opiekę nad osobami w cięższych stanach. Widziałem takich. I uwierzcie, to widok uderzający. Pod tlenem, kroplówką. Widać było, że po prostu walczyli o życie. Zostanie to ze mną na długo.

Jestem bardzo wdzięczny bliskim, którzy cały czas mnie wspierali, a w szczególności żonie, która nie pozwoliła, by kiedykolwiek pojawiło się u mnie zwątpienie albo choć jedna negatywna myśl. To było dla mnie bardzo ważne.

Przez dwa tygodnie, będąc za śluzą i potężnymi drzwiami oddziału, moim jedynym kontaktem ze światem poza mediami było okno i widok na szpitalny podjazd. Dziś bardziej doceniam zwykłe rzeczy. Możliwość wyjścia na ogródek, swobodnego przemieszczenia się po mieszkaniu. Małe sprawy, a ile radości.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (618)