Koronawirus. Raport z frontu, dzień szesnasty. "Tylko głupi się nie boi. Nigdy nie mogę mieć pewności, że zmarły nie nosił w sobie wirusa"
Słyszałem już docinki, że jedną z nielicznych branż, które zyskają na pandemii, będzie ta pogrzebowa. Mnie to nie rusza. Pewnie dlatego, że gdy trzeba się zająć ofiarami wypadków samochodowych, morderstw, rzucającymi się pod pociągi samobójcami, wisielcami, topielcami, jakoś nikt nie ma nic śmiesznego do powiedzenia. Wszyscy odwracają wzrok, a my pracujemy. Zanim więc rzucisz głupim żartem, zastanów się choć przez chwilę, jak ważną w czasie epidemii koronawirusa robotę wykonujemy.
Damian. Pracownik zakładu pogrzebowego z centralnej Polski. Imię i niektóre szczegóły ułatwiające identyfikację bohatera zmienione.
Wszystkie części cyklu znajdziesz tutaj >>>
Szlaban wyrywa w górę. Sprzęgło, jedynka, wtaczamy się na teren szpitala. Mijamy stróżówkę, zza szyby spogląda z zaciekawieniem znajomy ochroniarz. Macha na powitanie, odpowiadamy z kolegą tym samym. Powoli, kierunkowskaz, na pierwszym wewnętrznym skrzyżowaniu kręcimy w lewo. Wokół pustki, ani żywej duszy. Pandemia sprawiła, że miejsce sprawia wrażenie opuszczonego. Jeszcze kilkadziesiąt metrów, znów w lewo. Silnik gasimy pod wejściem do prosektorium.
Jeden z pracowników wychodzi przed budynek, lustruje nas wzrokiem, poddaje kontroli. Kombinezony ochronne – są, maski – na miejscu, rękawice – naciągnięte na łapy.
- Dobra, chodźcie.
- Moment, trumna.
Otwieram "pakę", łapiemy z kolegą za uchwyty.
Przy wejściu składam podpis na papierach, przystawiam do dokumentacji pieczątkę zakładu. Wszystko musi się zgadzać, bo gdy ciało wyjedzie już ze szpitala, to ja będę za nie odpowiedzialny.
Zwłoki czekają w chłodni, złożone w dwóch plastikowych workach. Taka procedura, gdy umiera osoba z potwierdzonym koronawirusem. Chwytamy, przekładamy do trumny. Przykręcamy wieko.
- Wiecie, że nawet identyfikacji nie było? – rzuca do nas jeden z pracowników prosektorium. – Chłop umarł, rodzina na kwarantannie, nawet nie mieli jak przyjechać i potwierdzić, że to on – dorzuca.
Wierzę. Już sama organizacja tego pogrzebu była inna niż zwykle. Zadzwonił telefon, zamówili usługę. Ale że cała rodzina zamknięta na cztery spusty, nie było komu odebrać karty zgonu ze szpitala. Później aktu z urzędu. Wypisali nam specjalne upoważnienie, byśmy wszystko załatwili bez ich udziału. Dobrze, nie ma problemu, pomożemy. Działamy, załatwiamy, a szef w pewnym momencie wypala:
- Przecież trumnę trzeba jakąś wybrać.
Za telefon chwycił, dzwoni.
- Wyślę państwu MMSem zdjęcia – zaproponował rozwiązanie. Chwilę później siedział nad smartfonem ze skupioną miną, słał przeróżne propozycje. Dobra chwila minęła, aż dostał odpowiedź. Widocznie nie mogli się zdecydować. Padło na tę trzecią, dębową.
Z prosektorium karawanem prosto na cmentarz. Przyszedł tylko ksiądz, swoje zrobił. Chwilkę mu to zajęło i było po wszystkim.
Przymusu kremacji nie ma. Jest takie zalecenie, ale nie bezwzględna konieczność. Pozostaje to w gestii rodziny. Jeżeli najbliżsi zmarłej na koronawirusa osoby chcą zwłoki poddać kremacji, zakład pogrzebowy zajmujący się ciałem ma pierwszeństwo w krematorium. Jest obsługiwany poza kolejką.
Dwa razy więcej roboty
W zakładzie zajmuję się wszystkim. No, prawie wszystkim, bo biurem się brzydzę. Jeżdżę po zwłoki, ubieram je do trumny, wystawiam w kaplicy, obsługuję pogrzeby. Taki człowiek od prowadzenie za rękę przez ostatnią drogę.
Naszej pracy pandemia do góry nogami nie wywróciła. Ale jedno jest faktem: nastąpił wyraźny wzrost liczby zgonów. Od lutego jest ich wiele więcej niż w analogicznym okresie w poprzednich latach. Od wielu lat w naszym zakładzie pracuje się falami. Non stop nie robiło się nigdy. W szczytowych okresach pracowałeś przez tydzień bez przerwy, ale później wypadało wolne. Czasem to nawet i dwa tygodnie przestoju się zdarzały. 2020 to rok inny, specyficzny. Już od stycznia było co robić, ale od lutego to prawdziwa gonitwa. Działamy bez przerwy.
Żeby nie było: nie wiem, czy ci ludzie umierają na wirusa. Oficjalnie, według papierów, zajmowaliśmy się tylko jednym takim przypadkiem. Ale ja widzę i wiem swoje: pracy mamy teraz sto procent więcej niż rok czy dwa lata temu.
Sanepid wysłał szefowi ogólnego maila. "Zachować szczególne zasady bezpieczeństwa" – napisali. No, dzięki za radę. U nas zawsze były wysokie standardy: gdy się jechało po zwłoki – worki, kapsuły transportowe. Gdy zajmowałem się ciałem w naszej kostnicy i przygotowywałem je do pogrzebu, zawsze używałem rękawic, maseczki. Mało kto zdaje sobie w ogóle sprawę, na czym to polega. Co robisz z ciałem, by było gotowe do drogi. Spotykasz się z różnym materiałem - krwią, kałem, treścią żołądka – więc zawsze trzeba je umyć, zdezynfekować. Wszystkie otwory ciała zabezpieczyć. Ubrać, umalować. Trudno, żebym w tak specyficznej robocie się nie zabezpieczał.
Gdy zaczynało się to zamieszanie, do pewnych spraw podchodziliśmy na spokojnie. Telefon, dziadek nam w mieszkaniu umarł, przyjedźcie. No to założyło się maseczki i to w sumie tyle. Ale teraz, gdziekolwiek jedziemy, to zawsze w pełnym rynsztunku. Kombinezony, rękawice, maski – full serwis, nie ma zmiłuj. Ciało zawsze do worka, do kapsuły. Bez odstępstw. Później dezynfekcja. Choć to akurat żadna nowość, bo każdy karawan ma prowadzoną książkę dezynfekcji. Po każdym przewozie używamy płynu do dezynfekcji powierzchni. Wystarczy spryskać, nawet przecierać nie musisz.
Gdy dziś zajeżdżamy do kogoś do domu, poza jednym przedstawicielem rodziny wypraszamy wszystkich z pomieszczenia. Nie masz pewności, że zmarły w domu człowiek nie był zakażony. W ośrodkach opiekuńczych, domach spokojnej starości jest inna specyfika: zwłoki są pilnowane przez personel, nikt się wokół nie kręci. Wchodzimy tam, nikogo w zasięgu wzroku. Prywatne mieszkania to co innego.
Różne obrazki już widziałem. Ostatnio wchodzimy do mieszkania, a tam pół rodziny zdążyło zjechać. Nad zwłokami ułożonymi na łóżku tłok jak na dworcu. Wyprosiliśmy wszystkich, tylko syn został. No bo wyobraź sobie. Niech ktoś z tych ludzi się źle poczuje, trafi do szpitala, zrobi test. I wyjdzie, że chłop chory. Zaczną się poszukiwania, kto był, kto obcował, kwarantanny, izolacje. Zakład pogrzebowy przecież był! I tak nas zamkną, zamrożą. Firmę sparaliżuje. Nie możemy sobie na to pozwolić.
Rodziny wiedzą, że teraz pożegnań w kaplicach się nie robi. Przynajmniej w naszej okolicy. Księża zakazali, bo wiedzieli, z czym by się to wiązało. Rząd może sobie wprowadzać zakazy, ale na pożegnanie najbliższych zawsze ściągałoby więcej niż pięć osób. Tłum by się robił. Dlatego niektórzy dzwonią do nas i proszą:
- Przyjedźcie, ale za dwie godziny.
Prośbę spełniamy. Zdajemy sobie sprawę, że zjawiamy się w mieszkaniu, przez które chwilę wcześniej przewinęło się kilkanaście albo kilkadziesiąt osób.
Obostrzenia wiele zmieniają. Dziś mało kto prosi o pośmiertny makijaż na zmarłym najbliższym. Ze zwłokami robisz tylko niezbędne, higieniczne rzeczy. Trumny podczas obrządku już się nie otwiera.
Tylko głupi się nie boi
Są też problemy. I to przeogromne. Wszystko z powodu priorytetu obsługi zamówień szpitalnych przez producentów odzieży ochronnej. Z jednej strony to zrozumiałe: lekarze, pielęgniarki walczą o ludzkie życie, potrzebują tych maseczek, kombinezonów jako pierwsi w kolejce. Tylko taka sytuacja sprawia, że nie jesteśmy w stanie zaopatrzyć się w niezbędny do pracy sprzęt. Mamy w pracy mały zapas, ale gdy się wyczerpie, a przepisy będą się utrzymywały, zostaniemy bez ochrony.
Rozmawiam dziś z producentem.
- Nie przyjmujemy zamówień spoza szpitali – mówi.
- Chwileczkę, to gdzie zakład pogrzebowy ma zamówić takie rzeczy? Mamy to robić gołymi rękami? Mamy iść na żywioł? Mamy być mięsem armatnim?
- Mnie to nie interesuje. Są takie dyspozycje z ministerstwa, muszę się tego trzymać.
I się gość rozłączył. A ja zostałem z problemem. Tylko szpitale mogą zamawiać u producentów. W hurtowniach wprowadzono limity, sprzętu nie ma, a jeśli już jest, to ceny są zaporowe. Każdy producent odmawia nam realizacji zamówienia. Wszyscy zasłaniają się zakazem nałożonym przez ministerstwo.
Tylko głupi się nie boi. Nie odczuwam jakiegoś potężnego lęku o siebie. Boję się jednak momentu, w którym przywlekę to do domu. Nie chcę zarazić domowników. Żeby nie mieć poczucia winy, że biegałem po mieście i zarabiałem pieniądze, a w konsekwencji kosztowało to życie najbliższych. Nie chcę żyć ze świadomością, że ktoś z nich zaczął się przeze mnie dusić. Do kogo miałbym wtedy pretensje? Tylko do siebie, nawet nie mając stuprocentowej pewności, że to ja zaraziłem.
Słyszałem już docinki, że jedną z nielicznych branż, które zyskają na pandemii, będzie ta pogrzebowa. Mnie to nie rusza. Pewnie dlatego, że gdy trzeba się zająć ofiarami wypadków samochodowych, morderstw, rzucającymi się pod pociągi samobójcami, wisielcami, topielcami, jakoś nikt nie ma nic śmiesznego do powiedzenia. Wszyscy odwracają wzrok, a my wtedy pracujemy. Zanim więc rzucisz głupim żartem, zastanów się choć przez chwilę, jak ważną w czasie epidemii koronawirusa robotę wykonujemy.
Jestem spokojny o to, że gdy dojdzie do szczytu zachorowań i zgonów, system będzie wydolny. To na tyle szeroka branża, że sobie poradzimy. Zresztą, u nas nie będzie raczej jak we Włoszech czy Stanach. U nas jest mniejsza gęstość zaludnienia. Ale jeśli zgonów nagle przybędzie, nie będzie pytania: czy system pogrzebowy będzie wydolny. On będzie musiał być wydolny. Ograniczać nas mogą tylko kolejki do krematoriów.
Odizolowałem się. Działam tylko w systemie praca-dom. Ze znajomymi rozmawiam tylko przez telefon. Środki ochrony w pracy, później prysznic, po przyjeździe do domu przebieram się, jeszcze raz się myję. Pilnuję się, zabezpieczam jak mogę.
Z roboty jednak nie zrezygnuję. Ktoś to musi przecież robić.