Korea Północna - czy uda się rozbroić tykającą bombę?
Północnokoreański reżim zagroził w ostatnich dniach atakiem na bazę wojskową Stanów Zjednoczonych, co nie pozostało bez odpowiedzi prezydenta USA Donalda Trumpa. Groźby ze strony rodziny Kimów to nic nowego, jednak rozwijany przez Pjongjang arsenał balistyczny staje się coraz większym zmartwieniem dla USA i ich sojuszników.
9 października 2006 roku Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna (KRLD) przeprowadziła pierwszą próbę atomową. Choć już wcześniej reżim w Pjongjangu dawał czytelne wyrazy swojej wrogości, to dopiero te wydarzenia spowodowały, że sytuacja polityczna z roku na rok staje się coraz bardziej nieobliczalna. Od tego momentu ze szczególną intensywnością zaczęła się bowiem toczyć gra pomiędzy dżuczistowskim (od nazwy doktryny politycznej stworzonej przez pierwszego przywódcę KRLD Kim Ir Sena) reżimem i Stanami Zjednoczonymi.
"Dylemat kurczaków"
Relacje między tymi dwoma państwami można opisać sytuacją znaną z teorii gier jako "dylemat kurczaków" (ang. game of chicken), w którym dwóch kierowców zawiera zakład o to, który z nich nie jest tchórzem. Sprawdzają to pędząc naprzeciw siebie samochodami - przegrywa ten, który pierwszy "stchórzy" i skręci, chcąc uniknąć kolizji. W tej grze opłacalna może być strategia szaleńca, która pozwala przekonać druga stronę, iż jest się nieobliczanym i zdolnym do wszystkiego. Tak działał Kim Dzong Il, i tak samo zachowuje się jego syn Kim Dzong Un, aktualny przywódca Korei Północnej. Do tej pory, podczas gdy jedna strona stosowała głównie strategię wojenną, druga strona wybierała opcję defensywną i raczej pokojową. Obecna sytuacja pokazuje, że zaczyna się to jednak zmieniać.
Niedawno odrobinę "nieobliczalności" do swojej strategii dodał bowiem prezydent USA Donald Trump, jasno wskazując, że militarna reakcja na rakietowy i atomowy program KRLD może stać się realną opcją w grze. Niestety, dotychczasowa pokojowa i multilateralna strategia wobec reżimu nie przyniosła niemal żadnego pozytywnego efektu. Dość tylko wspomnieć, że w okresie od 2006 do początku sierpnia 2017 roku, w którym przez przeważającą część funkcję Sekretarza Generalnego ONZ sprawował były minister spraw zagranicznych i handlu Korei Południowej Ban Ki-Moon, Rada Bezpieczeństwa ONZ wydała w sumie aż 16 rezolucji, które potępiały działania KRLD i nakładały coraz dotkliwsze sankcje.
Równocześnie pod rządami obecnie panującego Kim Dzong Una, od 2011 do maja 2017 roku, przeprowadzono co najmniej 80 prób rakietowych, z których znakomita większość została określona przez reżim jako sukces (dla porównania Kim Ir Sen w latach 1984-1994 przeprowadził do 15 prób rakietowych, zaś Kim Dzong Il w latach 1994-2011 przeprowadził ich około dwa razy więcej).
Nibezpieczne konsekwencje
Co warte podkreślenia, zwiększyła się nie tylko liczba prób, ale również jakość testowanych rakiet. Pomimo styczniowych zapewnień prezydenta Trumpa o trwałym braku zdolności Pjongjangu do wystrzelenia rakiet dalekiego zasięgu, w lipcu KRLD udało się przeprowadzić dwa testy pocisków międzykontynentalnych Hwasong-14 (w nomenklaturze amerykańskiej: KN-20) o zasięgu, według różnych ekspertów, od 6700 do ponad 10 000 km. W przyszłości mogą być one zdolne do rażenia celów na obszarze Ameryki Północnej. Wynikają z tego co najmniej dwie konsekwencje.
Po pierwsze, w zasięgu ataku atomowego Korei Północnej znajdzie się obszar chroniony piątym artykułem Traktatu Waszyngtońskiego, co w przypadku ewentualnej agresji Pjongjangu może skutkować włączeniem się do konfliktu całego Sojuszu Północnoatlantyckiego, w tym i Polski. Po drugie, gra toczona przez KRLD i USA nie może trwać wiecznie, a czas jednoznacznie działa na niekorzyść Stanów Zjednoczonych. Północnokoreański reżim w końcu uzyska bowiem możliwość skutecznego, atomowego rażenia celów na kontynentalnym terytorium USA. Ze względu na wcześniejsze zachowania KRLD i reakcję sąsiadów jest bardzo mało prawdopodobne, że taka sytuacja zostanie zaakceptowana przez Waszyngton (jak miało to miejsce wcześniej w przypadku programu atomowego ChRL).
Ponadto, USA są kluczowym gwarantem status quo i bezpieczeństwa Japonii oraz Korei Południowej w regionie. Oczywiście Waszyngton nie robi tego bezinteresownie, jednak jeśli sojusznicy uznają, że ich żywotne bezpieczeństwo jest zagrożone, mogą zwiększyć wysiłki do zapewnienia go sobie samodzielnie. Amerykańskie bazy na wyspach japońskich, jak i sama Japonia, wraz z postępami technologicznymi KRLD stają się coraz bardziej narażone na (nawet przypadkowy) atak.
Negatywna reakcja japońskiego społeczeństwa
Sytuacja na Półwyspie Koreańskim była zresztą jednym z powodów rekordowego powiększenia budżetu japońskich Siły Samoobrony na 2017 rok (do 43,6 mld dolarów). Co prawda państwo to posiada zasoby i niezbędne zaplecze technologiczne, by w krótkim czasie stworzyć wiarygodne zdolności odstraszania. Nie można jednak zapominać, że przeszkodą jest konstytucja z 1946 roku, w której Japonia wyrzekła się na zawsze prawa do prowadzenia wojny, groźby użycia siły oraz utrzymywania sił zbrojnych.
Zdaniem obecnie rządzącej konserwatywnej Partii Liberalno-Demokratycznej sytuacja ta mocno krępuje możliwości obrony interesu narodowego Tokio. Dlatego w lipcu 2014 roku rząd premiera Shinzo Abe, wobec niemożliwości zmiany samego zapisu, dokonał jego ustawowej reinterpretacji wskazując na chęć "proaktywnego wkładu Japonii w kształtowanie światowego pokoju". Decyzja ta spotkała się jednak z bardzo negatywną reakcją części japońskiego społeczeństwa. Z tego powodu jakiekolwiek próby budowy potencjału odstraszania wymagałyby nie tylko dalszego rozszerzania interpretacji obowiązującego prawa, ale i zmian ustrojowych połączonych ze zmianą świadomości społeczeństwa, co wydaje się bardzo mało prawdopodobne.
Należy również pamiętać, że Korea Południowa nie ma skutecznego systemu obronnego przed artyleryjskim atakiem z Północy. Choć w prowincji Gyeonggi i w samym Seulu znajduje się łącznie około 7000 schronów, zdolnych pomieścić wszystkich mieszkańców 10 milionowej metropolii, to kraj nie posiada systemu zbliżonego do izraelskiej "Żelaznej Kopuły", zdolnego do neutralizacji pocisków artyleryjskich. Jest to szczególnie istotne, ponieważ tuż za strefą zdemilitaryzowaną, w niewielkiej odległości od stolicy Korei Południowej, może znajdować się nawet do 8000 sztuk ciężkiej artylerii, w tym m.in. 170 milimetrowych dział samobieżnych M-1978 Koksan oraz 240 i 300 milimetrowych wyrzutni rakiet. Szacunki ekspertów dowodzą, że w wyniku ostrzału w pierwszych godzinach konfliktu śmierć może ponieść nawet do 300 000 cywilów w metropolii seulskiej.
Między innymi z tego powodu władze Korei Południowej od dłuższego czasu starają się rozwijać własny potencjał odstraszania, zdolny do zrównoważenia zagrożenia z północy. Amerykanie nie mają bowiem możliwości pełnego wsparcia swojego sojusznika w tym zakresie z powodu układu z 1987 roku o całkowitej likwidacji pocisków rakietowych średniego zasięgu, zawartego między ZSRR i USA, który zabrania Stanom Zjednoczonym rozmieszczania naziemnie wystrzeliwanych rakiet o zasięgu od 500 do 5500 km. Stroną traktatu nie jest jednak ani Korea Południowa, ani Japonia. USA w obawie przed uruchomieniem wyścigu zbrojeń w regionie powstrzymuje oba kraje przed rozwojem własnych systemów rakietowych dalekiego zasięgu.
Pokojowe rozładowanie napięcia na Półwyspie Koreańskim nie będzie możliwe
Co ciekawe jednak, pewien wyłom pojawił się już w 2012 roku, gdy USA zgodziły się, aby południowokoreańskie siły zbrojne weszły w posiadanie rakiet z głowicami do 500 kg, zdolnych do rażenia celów oddalonych do 800 km (przez co nie stanowiły one bezpośredniego zagrożenia dla Chin). Władzom w Seulu to jednak nie wystarcza i w sierpniu 2017 roku zgłosiły zainteresowanie dodatkowym wydłużeniem zasięgu rakiet. Wojska Korei Południowej dysponują co prawda już rakietami z cięższymi głowicami o wadze dwóch ton, jednak z powodu ich zasięgu (do 300 km) nie są wstanie razić nimi głównych bazy wojskowych KRLD.
Podsumowując, działania podejmowane przez USA i Koreę Południową mogą okazać się niewystarczające. Dlatego mając nawet na uwadze ograniczony wpływ Federacji Rosyjskiej, a zwłaszcza Chin, na stanowisko Pjongjangu, bez realnych działań ze strony tych mocarstw pokojowe rozładowanie napięcia na Półwyspie Koreańskim nie będzie możliwe. Należy przy tym pamiętać, że zbyt dotkliwe sankcje też mogą wywołać niepożądane konsekwencje. "Przyciśnięty do ściany" reżim może bowiem próbować sprzedać swoje know-how nie tylko do innych aktorów państwowych (takich jak np. Iran, Egipt, Pakistan, Libia, Syria, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Angola, Wietnam czy Birma), ale co gorsze również aktorów niepaństwowych.
Pomimo jednoznacznych deklaracji płynących z USA, w najbliższym czasie można spodziewać się dalszego ostentacyjnego nagłaśniania wszelkich inicjatyw potwierdzających sojusznicze zobowiązania USA (np. rozbudowa zdolności systemu antybalistycznego THAAD rozlokowanego w Korei Południowej czy dalsze sojusznicze loty samolotów bojowych). Ponadto Waszyngton może podjąć próby aktywnego spowalniania postępów technologicznych Pjongjangu, na przykład poprzez neutralizację wystrzelonych rakiet znajdujących się poza przestrzenią powietrzną KRLD. Możliwe jest również dalsze wywieranie presji na Pekin, m.in. poprzez nakładanie coraz dotkliwszych sankcji na chińskie podmioty prowadzące działalność gospodarczą w Korei Północnej.