Koniec świata kamedułów
Pustelników z krakowskich Bielan wyjątkowo cenił polski papież. Nazywał ich piorunochronem, który ma obronić ludzkość przed gniewem Boga. I piorun uderzył. Nie tyle w ludzkość, ile w pustelników.
31.08.2006 | aktual.: 08.09.2006 10:29
Jeszcze niedawno podejrzewano ich, że sypiają w trumnach i pozdrawiają się "memento mori". Zupełnie niesłusznie. Jednak życie garstki długobrodych i milczących eremitów wciąż stanowi zagadkę nie tylko dla świeckich. Głównie dlatego, że kameduli, wspólnota o jednej z najsurowszych reguł zakonnych, od wieków nie zdradzali ochoty na bliższe kontakty ze światem. Byli elitą duchową Kościoła, nie chcieli zajmować się sprawami, które mogłyby oddalać ich od Boga - wyjaśnia ojciec Leon Knabit, znany benedyktyn z Tyńca.
Jak zanotował w słynnym "Opisie obyczajów" ksiądz Jędrzej Kitowicz, za czasów króla Augusta III pustelnicy pozbywali się nawet pcheł, "naniesionych do kościoła osobliwie od kobiet, których się ten owad rad bardzo trzyma". Tak było kiedyś. Dziś bywa inaczej - szokująco inaczej.
Przeor nie oszczędził nikogo
W sierpniu bieżącego roku policjanci ze specjalnej grupy zajmującej się kradzieżami dzieł sztuki zatrzymali ojca Maksymiliana Witolda K., byłego już przeora zakonu kamedułów, w domu kobiety, którą od dawna znał i obdarowywał cennymi prezentami. W mieszkaniu niewiasty nie znaleziono pcheł, odkryto za to rzeźbę Chrystusa Frasobliwego i XIX-wieczny obraz "Erem bielański" Jana Nepomucena Głowackiego. Dzieła zdobiły kiedyś przyklasztorny kościół na Bielanach i w tajemniczych okolicznościach zniknęły ze świątyni.
Nieco wcześniej inna kobieta, Krystyna Kwarciak, naukowiec i mieszkanka Przegorzał, dzielnicy Krakowa sąsiadującej z Bielanami, w liście do władz kościelnych w Polsce i Rzymie opisała w 19 punktach znane jej przewinienia ojca K. Pod pismem podpisało się kilkadziesiąt innych osób od lat żyjących w cieniu Srebrnej Góry. Przeżyliśmy prawdziwy horror - wspomina Krystyna Kwarciak. - W ciągu zaledwie kilku lat kameduli z największych przyjaciół Przegorzał stali się nieoczekiwanie ich największymi wrogami. Przeor nie oszczędził nikogo, z chorym dzieckiem włącznie.
Kameduli w Przegorzałach mają kilka hektarów ziemi. Część działek od dziesięcioleci nie jest użytkowana, część za zgodą poprzedników ojca Maksymiliana dzierżawili mieszkańcy. Także za zgodą byłych przeorów, a właściwie z ich inicjatywy, fragment kamedulskiej ziemi przeznaczono na boisko dla dzieci.
Ojciec Maksymilian stanął na czele krakowskich kamedułów trzy lata temu. Wkrótce potem lokatorzy Przegorzał otrzymali podpisany przez nowego przeora list. Nakazywał on wycinkę drzew na dzierżawionych terenach.
Wycinkę bezsensowną, bo drzewa były stare i piękne. Oraz nielegalną, bo bez żadnych zezwoleń - wyjaśniają mieszkańcy Przegorzał. Zaraz potem nowy zwierzchnik kamedułów zaczął się domagać rozebrania dzielnicowego placu zabaw dla dzieci i boiska. Protesty nie pomogły. Niewiele wskórały władze Krakowa, które proponowały zakonnikom odszkodowanie lub zamianę działki. Nic nie zyskały też dzieci, choć przez jakiś czas koczowały na placu dzień i noc, z własnej inicjatywy przykute do zjeżdżalni i huśtawek. Kameduli byli nieprzejednani. Zrównany z ziemią został również maleńki domek zabawowy, w którym prawie w bezruchu przebywał chłopiec z zaawansowaną chorobą stawów - dodaje Krystyna Kwarciak. Domek zaprojektowany i zbudowany specjalnie dla tego dziecka. Pod naciskiem kamedułów rodzice chłopca musieli go własnymi rękami rozebrać. W obecności płaczącego malucha.
Szantaż i paszkwile
Czarę goryczy w Przegorzałach przelało zachowanie pełnomocników ojca Maksymiliana. Głównymi metodami postępowania ludzi, którym przeor dał pełnomocnictwa, były szantaże i zastraszanie - zapewnia Waldemar Zych z Domu Maklerskiego "Penetrator", który przez lata wynajmował od kamedułów kamienicę w centrum Krakowa. Pewnego dnia usłyszeliśmy od nich, że mimo wciąż obowiązujących umów musimy natychmiast się wynieść. Nie pomogły żadne argumenty, "żołnierze" przeora nasyłali na nas wszelkie możliwe kontrole, pisali paszkwile.
Firma próbowała walczyć z pełnomocnikami ojca K. Chcieliśmy zainteresować sprawą nawet Watykan. Zdarzyło nam się czekać pod Bielanami całą noc, gdy kamedułów miał odwiedzić ich włoski zwierzchnik - uśmiecha się Zych. Wierzyliśmy, że ktoś wreszcie zechce nas wysłuchać.
Długo nikt nie zechciał. W kamienicy kamedułów nie ma już Penetratora. W podziemiach, w których dom maklerski organizował przez lata publiczne debaty o przyszłości Krakowa, mieści się obecnie klub nocny.
To zupełnie nas nie dziwi - zauważa Krystyna Kwarciak z Przegorzał. Wielokrotnie byliśmy świadkami głośnych imprez na tarasie domu pełnomocników kamedułów. Rzecz jasna, z udziałem przeora.
Przegorzały zapamiętały dwa obrazki. Jeden, sprzed dwóch lat, z udziałem ojca Maksymiliana, który na biesiadę u swoich pełnomocników podjeżdża nowym, błyszczącym samochodem. I drugi, sprzed czterech lat, z udziałem poprzedniego przeora ojca Ambrożego. Kiedy zjawił się w zaprzyjaźnionych Przegorzałach, lało jak z cebra. Mieszkańcy serdecznie zapraszali zakonnika do swoich domów. Odmówił. Wolał zmoknąć, niż złamać przepisy zakonne, które odradzają kamedule odwiedziny u świeckich.
Świeccy zresztą nie zawsze byli uprzejmi dla eremitów. Zdarzało się, że ich okradali. Ku zdumieniu pustelników.
Można to przypisać wielowiekowej świętej naiwności kamedułów - uważa ksiądz profesor Jan Kracik, historyk Kościoła z Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Pustelnikom zawsze było bliżej do nieba niż ziemi. A jak wiadomo, ziemia z niebem niewiele mają wspólnego. We wrześniu 1998 roku z kamedulskiej biblioteki ulotniło się kilkadziesiąt starodruków o wartości 400 tysięcy złotych. Kradł je Andrzej K., przez długi czas mieszkaniec pustelni. Choć nigdy ślubów wieczystych nie złożył, a zakon w końcu opuścił, kameduli pozwolili mu nadal bez ograniczeń korzystać z zakonnej biblioteki. Aresztowano go, bo był nieostrożny. Kradzione księgi i wyrwane z nich mapy zostawiał w antykwariatach pod własnym nazwiskiem. Ostatecznie Andrzeja K. skazano na 6 lat więzienia. Księgi odzyskano. Na krótko.
Ubóstwo zbliża do wieczności
Rok temu kamedułów złupiono po raz kolejny. Bardziej ostrożnie. Policja nie mogła wyjść ze zdumienia. Tym razem to byli profesjonaliści - zapewnił na łamach lokalnej prasy Leszek Górak, zastępca komendanta miejskiego policji w Krakowie. Świadczyć miały o tym między innymi ślady pozostawione przez złodziei. Zerwany skobel w bocznej bramie, rozbebeszone metalowe drzwi do biblioteki, plamy po substancji, która miała zmylić psa tropiącego.
Nie wiadomo dokładnie, kiedy doszło do włamania. Kameduli przeglądali swoje zbiory rzadko, zjawiali się w bibliotece nawet raz na pół roku. Nie mamy potrzeby tam zaglądać, im rzadziej, tym lepiej - mówił wówczas ojciec Maksymilian. On sam w tym czasie zaglądał za to często do Krakowa. Nie miał wyjścia, domki zakonników były w ruinie, zżerał je grzyb i bezsilność mieszkańców. Ktoś wreszcie musiał opuścić to święte miejsce, by opowiedzieć ludziom, w jak skrajnej nędzy żyją dziś eremici. Padło na Maksymiliana - wyjaśnia proszący o anonimowość krakowski muzyk, który spędził wśród kamedułów kilkanaście miesięcy.
Muzyk przypomina, że kameduli są dziś właściwie zakonem na wymarciu. W całym świecie jest już zaledwie dziewięć klasztorów - po jednym w Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych, Kolumbii i Wenezueli, trzy we Włoszech i dwa w Polsce. Kamedułów jest dziś około 60. W Polsce kilkunastu w dwóch klasztorach-pustelniach: w Bieniszewie pod Koninem i pod Krakowem, na Bielanach. Milczący, ascetyczni, brodaci, nieobecni. Są jakby nie z tego świata, jakby dla świata umarli - dodaje ksiądz profesor Kracik. W większości szlachetni, czyści, zdecydowanie egzotyczni. I ubodzy.
Ubóstwo ma zbliżać mnicha do wieczności. Wszelkich wygód i przyjemności wyrzeka się na piśmie. Nie wolno mu posiadać pieniędzy ani żadnych innych dóbr materialnych. "Kto pragnie żyć z samym Bogiem, musi się oderwać całkowicie i zdecydowanie od tego, co Nim nie jest" - zapisano w konstytucjach zakonu.
Muzyk z Krakowa trafił na Srebrną Górę, bo zatęsknił za miejscem, w którym rytm dnia wyznacza modlitwa. Ale także milczenie, pokora, umiłowanie biedy, głęboka potrzeba wyzbycia się wszelkich pragnień. W tym także pragnienia kobiety. Przede wszystkim jednak chciałem uciec przez chaosem rzeczywistości - dodaje. Nie on jeden. Są ludzie, których duchową potrzebą jest życie na marginesie społeczeństwa - wyjaśnia doktor Paweł Załęcki, socjolog religii z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. To w pewnym sensie odszczepieńcy, bo życie w izolacji raczej nie jest zgodne ze społeczną naturą człowieka. Przezwyciężyć tę naturę może jedynie silna motywacja. Najczęściej religijna. Bywa jednak, że ludzie wchodzą do grona pustelników z bardziej przyziemnych powodów. Po to by poczuć się bezpiecznie, zapomnieć o własnych problemach, by nie mieć kłopotów z zapłaceniem rachunków do pierwszego.
Napis nad furtą klasztoru na Bielanach nikomu nie pozostawia jednak złudzeń: "Pustelnia nasza stanowiła zawsze przystań dla tych, którzy zmęczeni bałaganem świata przychodzili tu, aby znaleźć się w obliczu Boga".
Milczenie i transformator
Kameduła milczy z założenia. Do braci ze wspólnoty może odezwać się trzy razy w tygodniu, tylko w ważnych sprawach. Milczy całkowicie 40 dni przed Bożym Narodzeniem i tyleż samo przed Wielkanocą. Zaledwie kilka razy w roku może rozmawiać z innymi mnichami do woli, a nawet zagrać z nimi w szachy. Kameduła milczy, kiedy się modli i kiedy pracuje - zapewniają sami zakonnicy. Gdy karmi ptaki i wybiera miód z pasieki. I kiedy gotuje zupę dla współbraci. Zupę prostą jak jego życie, złożoną prawie zawsze wyłącznie z wody i warzyw.
Najczęściej mnich milczy w swoim maleńkim domku pustelniczym. Domku kamiennym, otoczonym kolejnym murem, złożonym z jednej izby z twardym łóżkiem, stołem, miednicą na wodę i świętym obrazkiem. Kameduła milczy, gdy dzwon klasztorny przed czwartą rano obwieszcza mu codzienną pobudkę. O piątej zaczyna się prima - krótkie rozmyślanie, nabożeństwo, skromne śniadanie i praca fizyczna. Potem na zmianę - modlitwy i praca. I wreszcie noc, która dla pokutników zaczyna się o dziewiątej wieczorem. Noc, która podobnie jak dzień podporządkowana jest milczeniu.
Może właśnie dlatego kameduli nie tworzą takiej wspólnoty jak zakony o łagodniejszej regule - zastanawia się doktor Załęcki. To wartość wyjątkowa z punktu widzenia mnicha. Milczenie to jednak także brak przepływu informacji między zakonnikami, brak wspólnej polityki wobec świata za murami.
Ojciec K., kameduła, za murami nie chciał już milczeć. W Krakowie szukał sponsorów dla klasztoru na Bielanach, udzielał się w prasie, przygotowywał odczyty. Prosił o pieniądze. Bywał w urzędach, redakcjach i na bankietach. Coraz rzadziej nocował na Bielanach. Za jego namową lokalny "Dziennik Polski" zorganizował publiczną zbiórkę pieniędzy na remont zabytkowego kompleksu na Srebrnej Górze. Zebrano przynajmniej 240 tysięcy złotych. W akcję włączył się Totalizator Sportowy i stacja TVN oraz prawicowy polityk Wiesław Walendziak, który spontanicznie podarował kamedułom transformator. Ludzie byli pod silnym wpływem ojca Maksymiliana- zauważa Krystyna Kwarciak. Był przekonujący i charyzmatyczny. Ale też coraz bardziej arogancki.
Krakowska plotka głosi, że kameduła tak obrósł w piórka, że przestał nawet słuchać zaleceń kardynała Franciszka Macharskiego, ówczesnego krakowskiego metropolity. Nie chciał podporządkować się kardynalskiemu zakazowi sprzedaży ziem zakonu prywatnym deweloperom.
Ponad miarę człowieka
Z początkiem tego roku przeora odsunięto od władzy. Decyzję podjęła watykańska Kongregacja do spraw Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego, która ustanowiła na Srebrnej Górze komisarza papieskiego. Zmianę poprzedziła wizytacja klasztoru.
Wizytatorem był ksiądz biskup Tadeusz Pieronek, który dziś do sprawy wracać nie chce. Ale wcześniej na łamach jednej z krakowskich gazet przyznał, że ojca Maksymiliana zdegradowano z powodu jego trudnego charakteru oraz pewnych "kwestii finansowych". O lekkim prowadzeniu się kameduły mowy nie było.
Niezbyt skory do rozmowy jest również papieski komisarz na Bielanach, ojciec Marek Szeliga, benedyktyn. Kameduli powinni wrócić do swojej ukochanej ciszy, wszelkie słowa są teraz niepotrzebne - zapewnia.
Podobno ojcu Szelidze do dziś nie udało się poukładać dokumentacji po poprzedniku. Nie może się doszukać zwłaszcza papierów dotyczących finansów klasztoru. Nie wiadomo też, skąd kameduli wezmą pieniądze na ewentualne odszkodowania dla osób i firm, które poczuły się oszukane lub wykorzystane przez ojca Maksymiliana. Że odszkodowania trzeba będzie zapłacić, nie ma wątpliwości nawet biskup Pieronek.
Nam najbardziej zależy, by kameduli znów stali się kamedułami - mówi Krystyna Kwarciak, sąsiadka zakonników. By znów stali się dla nas, wierzących lub niewierzących, moralnym piorunochronem.
Ksiądz profesor Jan Kracik nie zdziwiłby się jednak, gdyby kameduli znikli w najbliższym czasie z powierzchni ziemi. Kościół jest żywym organizmem, zakony pojawiają się i znikają- zauważa. Być może reguła, która przyświeca pustelnikom, w dzisiejszych czasach jest trudna do wypełnienia? Może w świecie, w którym liczą się pieniądze i władza, wieczne milczenie i skrajna asceza są wartościami ponad miarę człowieka? Może to koniec świata kamedułów? A może muszą oni poczekać chwilę na nową, bardziej im sprzyjającą epokę?
Niewątpliwie epoka ojca Maksymiliana się wypełniła. Chrystus Frasobliwy wrócił z domu pewnej kobiety do klasztoru, do którego kobiety od wieków prawie nie mają wstępu. I zapewne jakiś czas jeszcze mieć nie będą. O tym, jak zapewnia ojciec Leon Knabit z Tyńca, świadczy wiele znaków na niebie.
Ojciec Maksymilian, który - o czym świadczy wiele znaków na ziemi - dla kobiety ogołocił klasztor, wciąż pozostaje pod policyjnym nadzorem. Prokurator postawił mu zarzut kradzieży, za który grozi do pięciu lat odosobnienia.
Anna Szulc