Kongres PiS i konwencja PO. Jakub Majmurek: jeszcze więcej tego samego
Kto od zjazdów dwóch najważniejszych sił politycznych oczekiwał trzeźwych diagnoz i nowych idei, nie mógł się nie rozczarować. Dostaliśmy to, co znamy od roku, a nawet od początku rządów duopolu PiS-PO, jaki ustanowił się w 2005 roku. Wzajemne ataki, oskarżenia, odmowę wyjścia poza właściwe własnej grupie sposoby myślenia, celne diagnozy przemieszane z obsesjami i pomysły niepoważne wobec wyzwań, jakie stawiają nam współczesne czasy - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
04.07.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:38
Zakończone w weekend kongres wyborczy PiS i konwencja programowa PO pokazują, że w najbliższym czasie w polskiej polityce, przynajmniej ze strony dwóch głównych partii, czeka nas jeszcze więcej tego samego. Ze strony PiS niekwestionowane przywództwo prezesa Jarosława Kaczyńskiego, pełniącego nieformalną funkcję "naczelnika państwa", oraz realizowany przez kolejne rządy program redystrybucji materialnych i godnościowych zasobów, połączony z przejmowaniem (bądź niszczeniem) publicznych instytucji i mniej lub bardziej konfrontacyjnym kursem wobec instytucji europejskich. Ze strony PO z kolei czeka nas dalej straszenie PiS, oderwane od rzeczywistości propozycje i ogólna bezradność. Weekendowe przemówienia liderów obu partii raz jeszcze dowodzą po pierwsze, że prezes PiS łączy trafne diagnozy z zupełnie nieznośnymi osobistymi obsesjami, urazami i błędami poznawczymi uniemożliwiającymi racjonalne rządzenie. Po drugie, że dopóki PO nie doczeka się lidera z prawdziwego zdarzenia, PiS długo nie będzie miał z kim
przegrać.
Redystrybucja, głupcze!
Kongres PiS niemal jednogłośnie, przy braku innego kandydata, wybrał Jarosława Kaczyńskiego na kolejną kadencję jako prezesa partii. Na dalsze decyzje personalne, w tym wybór wiceprezesów, przyjdzie poczekać do jesieni. Wtedy okaże się, czy faktycznie w górę pójdą takie postacie jak Mateusz Morawiecki.
Na razie Kaczyński dał wyraźny sygnał, że to "plan Morawieckiego" ma skupiać główne wysiłki rządu. Choć rację mają ci, którzy podkpiwają sobie, że plan ten to na razie kilka slajdów, to tym niemniej slajdy te zdążyły już stać się dla rządzącej partii symbolem nowej polityki gospodarczej: zakładającej bardziej aktywną rolę państwa, nastawioną na ochronę polskiego rynku i odbudowę polskiego przemysłu oraz wspieranie polskich przedsiębiorców w konkurencji na rynkach światowych. Polityka ta ma także, w myśl założeń rządzącej partii, wyrwać Polskę z pułapki podwykonawstwa, stworzyć przedsiębiorstwa zdolne do wytwarzania wysoko przetworzonych produktów i narzucania na nie wysokiej marży, co przekładać się ma także na wzrost dobrze płatnych miejsc pracy.
"Skończył się postkomunizm i era Balcerowicza, zaczęła się era Morawieckiego" - można podsumować gospodarczą część przemówienia prezesa PiS. Złośliwi liberalni komentatorzy mogą wyśmiewać się, że powtarza za Lepperem "Balcerowicz musi odejść". Ale prezes Kaczyński wie, co mówi. Choć Plan Balcerowicza właściwie zakończył się na początku lat 90., to po dziś dzień nazwisko Balcerowicza pozostało symbolem dogmatycznej, lekceważącej czynnik społeczny polityki gospodarczej. PiS wygrał wybory zauważając oczywistą rzecz: transformacja w Polsce w zasadzie już się skończyła, a wraz z nią epoka, gdy można było skutecznie, bez odwoływania się do bezpośredniej przemocy, zmuszać ludzi do wyrzeczeń w imię "konieczności zaciskania pasa" na rzecz "budowy normalnej gospodarki". Teraz szerokie masy pragną mieć swój udział w sukcesie transformacji, który często pozostawał dla nich niedostępny, a przynajmniej nie w stopniu zgodnym z ich aspiracjami. Fakt, że w okresie rządów PO płace realne wzrosły (w tym wśród najmniej
zarabiających), a nierówności spadały (choć ostatnie badania pokazują, że ten spadek mógł wynikać z ich niedoszacowania) tylko zwiększył aspiracje Polaków w tej kwestii.
Mowa Kaczyńskiego pokazuje, iż rozumie on, że to pragnienie redystrybucji, sprawiedliwszego podziału owoców ostatniego ćwierćwiecza jest potężną emocją, organizującą dziś politykę w Polsce. Jeśli PiS nie uda się jej zaspokoić, a plan Morawieckiego nie zmaterializuje się w coś konkretniejszego poza prezentację w PowerPoincie, może ona także obrócić się przeciw rządzącej partii.
Front konstytucyjny
PO z kolei po raz kolejny raz pokazała, iż emocji tej w ogóle nie rozumie. W swoim wystąpieniu na konwencji we Wrocławiu Grzegorz Schetyna w ogóle nie próbował się do niej odnieść i z nią dyskutować. Zamiast tego - co partia robi od ponad dziesięciu lat - straszył Jarosławem Kaczyńskim, jego autorytarnymi zapędami i śmiertelnymi dla Polski "snami o potędze prezesa". Choć ambicje Kaczyńskiego faktycznie bywały i mogą być jeszcze dla polskiej demokracji problematyczne, to straszenie nimi działa dziś politycznie coraz słabiej, poza coraz bardziej zawężającą się niszą przekonanych.
Z rozpalających ciągle polityczne emocje tematów PO poruszyła temat Konstytucji i sporu o Trybunał Konstytucyjny. To samo zrobił PiS. Jarosław Kaczyński powtórzył tu znaną partyjną narrację w twardej wersji: prawo łamie prezes Rzepliński i TK, my stoimy na straży Konstytucji. Chcieliśmy kompromisu, ale został odrzucony, teraz będziemy szli własną drogą. Innymi słowy mamy zapowiedź destrukcyjnej dla zasad państwa prawa i naszej pozycji w Europie kontynuacji polityki "wygaszania" TK i podporządkowania władzy sądowniczej przez wykonawczą.
Jaka jest na to odpowiedź Platformy? Bardzo miałka. W mowie Schetyny nie pojawiła się żadna wielka, angażująca emocje narracja, mówiąca dlaczego obecny porządek konstytucyjny warty jest obrony, czemu jest to tak kluczowa kwestia. Nie pojawiła się także żadna poważna propozycja wyjścia z kryzysu. Zamiast tego czołowa partia opozycyjna przedstawiła kilka propozycji szczegółowych zmian konstytucyjnych, które w obecnej sytuacji wydają się czasem dość niepoważne i dowodzą tylko jej oderwania od rzeczywistości. Zaproponowała np., by ograniczyć liczbę posłów do 300. Kogo w warunkach kryzysu konstytucyjnego, Brexitu, wyzwań stwarzanych przez agresywną politykę Rosji w regionie w ogóle dziś to obchodzi, czy posłów ma być 300 czy 460? W najlepszym wypadku to temat znajdujący się w drugiej, jeśli nie trzeciej setce najważniejszych spraw w państwie.
Inna propozycja konstytucyjna PO zakłada wprowadzanie instytucji odwołania prezydenta w referendum. Nie ma dziś oczywiście szans na jej wprowadzenie, ale politycznie może ona mobilizować wokół PO wyborców niechętnych prezydenturze Andrzeja Dudy. Konstytucji nie powinno się jednak pisać, by dokuczać nielubianym politykom. Nawet tak nieudanym jak prezydent Duda. Pomysł referendum odwoławczego czyni z prezydenta zakładnika chwilowych kaprysów opinii publicznej, podczas gdy w dobrze skonstruowanym ustroju głowa państwa powinna jej przewodzić, nie obawiając się tego, że może ją to narazić na tymczasową niepopularność.
W cieniu Brexitu
Oba partyjne zjazdy odbywały się w cieniu Brexitu i kryzysu Unii Europejskiej, jaki ten już spowodował. I w tej kwestii w stanowiskach dwóch głównych sił politycznych III RP trudno było znaleźć coś, co by nas zaskoczyło. Z jednej strony - pisowskiej - niebezpieczny z punktu widzenia polskiej racji stanu sceptycyzm, co do integracji europejskiej. Z drugiej - platformerskiej - naiwne i nieprzekładające się na konkretne programy działania deklaracje "europejskości".
W uchwale przejętej przez kongres PiS partia ta proponuje w odpowiedzi na kryzys integracji europejskiej, jaki ujawnił Brexit, odejście od zbyt ambitnych planów federalizacji Unii, powrót do Europy ojczyzn, wzmocnienie w Europie rolę państw narodowych i mechanizmów międzyrządowych, kosztem instytucji wspólnotowych Unii.
Problem z tym myśleniem jest taki, że dobrze obsługując nasze własne polityczne podwórko (mobilizując wokół PiS wyborców dających się znęcić podbijaniu bębenka suwerenności), opiera się ono na fundamentalnie błędnych przesłankach. Wzmocnienie logiki narodowej w UE działa na niekorzyść słabszych, biedniejszych państw o mało wydolnych strukturach politycznych, takich jak Polska, wzmacnia najsilniejszych graczy. W interesie takich krajów jak Polska leży wzmocnienie organów wspólnotowych, zdolnych myśleć w kategoriach całej Unii, wyrównywania szans jej najbiedniejszych, najsłabszych, najbardziej zacofanych obszarów - które wciąż znajdują się w naszym regionie Europy.
Po tym, gdy rząd PiS utracił swojego głównego sojusznika w UE - Wielką Brytanię - sam - na co wskazywałaby przyjęta na Kongresie deklaracja - postanowił obsadzić się w roli głównego hamulcowego integracji w Europie. Nie jest to mądra pozycja także z tego powodu, że widać wyraźnie, że elity karolińskiego rdzenia Europy (Francja, Włochy, Niemcy, Beneluks) uznały Brexit za dowód konieczności głębszej politycznej integracji rdzenia Unii. Jeśli Polska i inne kraje regionu na własne życzenie wyłączą się dziś z tej integracji, na zawsze skażą się na rolę Europy drugiej prędkości, bliskich peryferii zamożnego i stabilnego europejskiego centrum, w wąskim stopniu dzielącego z nim dobrobyt i rozwój cywilizacyjny. By jednak dołączyć do tego centrum na warunkach faktycznie umożliwiającym nam rozwój, nie wystarczą naiwne deklaracje, iż "jesteśmy za Europą". A niestety, partia Grzegorza Schetyny miała we Wrocławiu do zaoferowania wyłącznie je. Zaproponowała m. in. wpisanie do Konstytucji naszej obecności w UE i jak
najszybsze wejście do sfery euro. To pierwsze jest mało znaczącym symbolem, to drugie bardzo wątpliwym krokiem. Sfera euro w jej obecnym kształcie - bez mechanizmu redystrybucji nadwyżek, koordynacji polityki gospodarczej, fiskalnej i społecznej - spycha mniej produktywne gospodarki (a do takich w UE zalicza się polska) w przepaść długu, recesji i bezrobocia - co pokazała sytuacja krajów południa. „Proeuropejskie” propozycje PO - choć ogólnie słuszne - brzmią, jakby pochodziły sprzed kilku lat. Sprzed kryzysu południowych obrzeży sfery euro (najbardziej dramatyczne rozmiary przybierającego w Grecji), sprzed wzrastającej fali populizmu, kryzysu uchodźczego, Brexitu. W sprawie Europy PO popiera status quo, co do konieczności zmiany którego zgadza się coraz więcej aktorów. Konieczność tej zmiany rozpoznaje PiS, niestety chce wyłącznie zmiany na gorsze.
Trzecia opcja potrzebna od zaraz
Podsumowując: kto od zjazdów dwóch najważniejszych sił politycznych oczekiwał trzeźwych diagnoz i nowych idei, nie mógł się nie rozczarować. Dostaliśmy to, co znamy od roku, a nawet od początku rządów duopolu PiS-PO, jaki ustanowił się w 2005 roku. Wzajemne ataki, oskarżenia, odmowę wyjścia poza właściwe własnej grupie sposoby myślenia, celne diagnozy przemieszane z obsesjami i pomysły niepoważne wobec wyzwań, jakie stawiają nam współczesne czasy.
Nic dziwnego, że w mediach społecznościowych odzew wobec dwóch partyjnych wydarzeń pozostawał dość wątły. Wydaje się znacznie większe zainteresowanie skupiały kolejne ćwierćfinały piłkarskich mistrzostw Europy, Open'er, a nawet trzeci odcinek kultowego już w swoim żenującym lizusostwie wobec władzy i nieśmiesznych żartach kabaretu Studio Yayo w TVP. Alternatywa dla dwóch sklinczowanych w złych pomysłach partii, wydaje się równie potrzebna, co jakiś minimalnie nieżenujący kabaret w telewizji.
*Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski*
Jakub Majmurek - z wykształcenia filmoznawca i politolog. Działa jako krytyk filmowy, publicysta, redaktor książek, komentator polityczny i eseista. Związany z Dziennikiem Opinii i kwartalnikiem "Krytyka Polityczna".