Kim Dzong Un straszy atakiem elektromagnetycznym. Eksperci snują katastroficzne wizje
Masowy głód, chaos, cofnięcie się do epoki przed elektrycznością, a nawet wymarcie 90 proc. populacji - przed takimi scenariuszami od lat ostrzegają naukowcy obawiający się jądrowego ataku elektromagnetycznego ze strony Korei Północnej. Czy mają rację?
Trwające tournee Donalda Trumpa po państwach Azji okazało się być kolejną okazją do wymiany gróźb i ostrzeżeń między Stanami Zjednoczonymi i Koreą Północną. Podczas wizyty w Seulu, amerykański prezydent zapewnił, że USA są gotowe do użycia siły, więc Kim Dzong Un powinien poważnie traktować żądania Waszyngtonu. Przedstawiciele Pjongjangu, za pośrednictwem telewizji CNN odpowiedzieli na to, że "nie obchodzi ich, co ten wściekły pies ma do powiedzenia", bo usłyszeli już wystarczająco dużo.
- Odpowiemy na te groźby wzmacniając potęgę sprawiedliwości, aby wyeliminować źródło agresji i wojny - zakomunikowali wysłannicy Kim Dzong Una w charakterystycznie poetyckim stylu.
Takich gróźb było dotychczas wiele, ale część ekspertów uważa, że nie muszą być to puste słowa. Według nich, atak Korei Północnej na USA nie musi być z perspektywy Pjongjangu nieracjonalny, jeśli przywództwo reżimu uzna, że uderzenie rozbrajające ze strony USA jest nieuniknione. Jak wyglądałby taki atak? Najbardziej oczywistą opcją jest atak nuklearną rakietą balistyczną na jedno z miast USA. Ale coraz częściej mówi się o innej możliwości - ataku impulsem elektromagnetycznym (EMP).
Apokalipsa bez rozlewu krwi
W teorii koncepcja takiego ataku jest prosta. Chodzi o detonację dużego ładunku jądrowego dziesiątki kilometrów nad powierzchnią ziemi. Wybuch nie spowodowałby fizycznych zniszczeń na powierzchni ziemi, ale wysłałby duży impuls elektromagnetyczny, który byłby w stanie przeciążyć sieć energetyczną na wielkim obszarze. Według najczarniejszych scenariuszy, zawartych w raporcie specjalnej komisji ds. EMP dla amerykańskiego Kongresu, skutki takiego uderzenia byłyby potencjalnie katastrofalne: pozbawienie prądu całego kraju na wiele miesięcy (być może nawet ponad rok), a w następstwie ogromny chaos, upadek porządku społecznego, głód i śmierć nawet 90 proc. Amerykanów.
Z punktu widzenia Korei Północnej, takie uderzenie miałoby swoje niezaprzeczalne zalety. Wyeliminowałoby konieczność precyzyjnego uderzenia, co jest szczególnie ważne biorąc pod uwagę brak dostatecznych testów ich międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Atak ten byłby trudniejszy do wykrycia i przechwycenia przez systemy obrony przeciwrakietowej. Tym bardziej, że teoretycznie pocisk mógłby zostać wystrzelony nie z ziemi, lecz z kosmosu, z jednego z północnokoreańskich satelitów. Co więcej, taka opcja - nie powodująca przecież bezpośredniego rozlewu krwi - mogłaby postawić USA przed dylematem, jak odpowiedzieć na to uderzenie. Nic dziwnego, że Pjongjang zawierał w swoich groźbach sugestie użycia właśnie takiej techniki.
"Gdybyśmy naprawdę chcieli was skrzywdzić bez obawy o odwet, wystrzelilibyśmy SLBM (pocisk balistyczny umieszczony na okręcie podwodnym) z oceanu, zdetonowalibyśmy bombę jądrową wysoko nad waszym krajem i wyłączylibyśmy waszą sieć energetyczną i komunikację na jakieś sześć miesięcy" - miał powiedzieć amerykańskiej delegacji Władimir Łukin, były rosyjski ambasador w USA, cytowany przez komisję ds. EMP.
Nie taki EMP straszny?
Eksperci tej komisji - w tym fizyk i były szef NASA dr William Graham, dr Peter Vincent Pry czy był szef CIA James Woolsey - to uznani specjaliści o budzących szacunek CV. Problem w tym, że wśród społeczności ekspertów są w mniejszości jeśli chodzi o ich ocenę wagi zagrożenia, a temat budzi wielkie kontrowersje wśród naukowców. Nikt nie zaprzecza, że atak EMP jest możliwy z naukowego puntku widzenia, to badacze nie są zgodni co tego, jakie rzeczywiste skutki miałby taki atak. Kiedy o tę kwestię zapytano Jeffreya Lewisa, jednego z najbardziej poważanych ekspertów w dziedzinie broni masowego rażenia o zagrożenie EMP, ten odpowiedział 15-sekundowym wybuchem śmiechu. Jak tłumaczy naukowiec, katastroficzne wizje skutków ataku z kosmosu nie znalazły dotąd potwierdzenia w rzeczywistości.
Koronnym dowodem jest tu amerykańska próba jądrowa z 1962 roku pod kryptonimem "Starfish Prime". Nad Pacyfikiem zdetonowano wówczas ładunek o mocy jednej megatony, a więć co najmniej 10 razy większej niż bomby, którymi dysponuje Korea Północna. Efekt był jednak mało imponujący: jedynym zauważalną konsekwencją miało być wyłączenie świateł na jednej ulicy w Honolulu.
Problemów z tezą o niszczycielskiej sile EMP jest więcej. Cytowane przez amerykańską komisję szacunki dotyczące wymarcia 90 procent Amerykanów w rok po ataku EMP pochodzą z... postapokaliptycznej powieści "One Second After". Ale zwolennicy EMP mają też kontrargumenty. Jednym z nich są sowieckie próby jądrowe z początku lat 60-tych przeprowadzone nad Kazachstanem, które miały skutkować w rozległe uszkodzenia sieci energetycznej i telekomunikacyjnej. Dokładne skutki są jednak znacznie gorzej udokumentowane niż w przypadku amerykańskiej próby.
Spokojnie, Kim Dzong Un woli rakiety
Koniec końców, być może największym argumentem przeciwko użyciu EMP przez Koreę Północną jest logika. Gdyby reżim Kim Dzong Una rzeczywiście miał zaatakować Stany Zjednoczone z użyciem bomby jądrowej, byłoby to prawdopodobnie jedyne i ostatnie uderzenie z jego strony. W takiej sytuacji, użycie metody, której efekt jest niewiadomy, byłoby marnotrawstwem.
"Koreańczycy starają się z całych sił straszyć nas efektami EMP, zapewne dlatego, że myślą, że tego się obawiamy. Ale uważam, że to śmieszne wyobrażać sobie, by Korea Północna zmarnowała bombę jądrową próbując wyłączyć naszą sieć energetyczną" - zauważył Jeffrey Lewis w "Foreign Policy". Jak dodał, znacznie bardziej prawdopodobny jest bezpośredni atak rakietowy na jedno z amerykańskich miast, który od razu skutkowałby ogromnymi zniszczeniami i utratą życia.
To chyba marne pocieszenie.