Kiedy dziennikarz staje się hieną?

O tym, czy reporterzy płaczą, co widać w radiu i jak działają brukowce, z Anną Sekudewicz rozmawia Marcin Jakimowicz

Kiedy dziennikarz staje się hieną?
Źródło zdjęć: © WP.PL

17.02.2006 | aktual.: 17.02.2006 11:31

Marcin Jakimowicz: Od wielu lat jeździ Pani z mikrofonem. Czy ludzie boją się dziennikarzy?

Anna Sekudewicz: – Reagują bardzo różnie. Niektórzy otwierają się momentalnie, czasami zbyt gwałtownie, niemal wylewają swoje emocje, do innych dociera się bardzo powoli. W człowieku jest jednak naturalna psychologiczna potrzeba mówienia o sobie. Każdy ma na swój temat garść przemyśleń, wątpliwości. I gdy taka osoba zobaczy kogoś, kto przychodzi, by jej wysłuchać, zaczyna mówić. Często jest tak, że ktoś, kto jest zablokowany i kilka razy pod rząd odpowiada: „Nic Pani nie powiem!”, potem, gdy przekona się, że nie mam złych intencji, zaczyna mówić najciekawsze rzeczy. Ja nie mam nigdy z góry założonej tezy, nie dążę za wszelką cenę do tego, by od rozmówcy usłyszeć dokładnie to, co sobie zaplanowałam. Przecież niczego bym się o nim nie dowiedziała!

Siada Pani i słucha?

– Tak. To najważniejsze. Jestem dociekliwa, ale drążę tylko opowieść rozmówcy.

To chyba uczy ogromnej pokory? Po trzydziestu latach pracy i międzynarodowych nagrodach tak po prostu usiąść i słuchać?

– Tak, to uczy kolosalnej pokory. Bo pokora jest najważniejszą cechą dziennikarza.

???

– Tak, tak. I to nie jest moje odkrycie. Tak powiedział Ryszard Kapuściński. Gdy zapytano go o to, co jest podstawową cechą reportera, ku ogromnemu zdumieniu pytających odpowiedział: pokora. Nie błyskawiczne reagowanie, nie spryt, odwaga, determinacja. Pokora! Bo dziennikarz wchodzi w cudzą rzeczywistość i musi nauczyć się słuchać.

A jeśli już wie, co chce napisać? Dziennikarze z brukowców, działających według tabloidu, mają często w szufladach teksty napisane przed rozmową z ich bohaterami...

– To po co takie teksty? One niczym nie zaskakują. A słuchanie ludzi rodzi niesamowite niespodzianki. Na przykład podczas pracy nad reportażem o Marii Bojarskiej i jej życiu z Tadeuszem Łomnickim pani Maria, po którymś z kolei spotkaniu, nagle wyciągnęła z szuflady kasety, na których Łomnicki ćwiczył swoje role. A mogłam ten reportaż załatwić jedną, prostą rozmową i wystarczyłoby. Ale wtedy nigdy nie dowiedziałabym się o tych osobistych nagraniach.

Czy da się opowiedzieć o ludzkiej tragedii, nie angażując się w nią emocjonalnie?

– Nie. Absolutnie. Człowiek wchodzi w to całym sobą. Czy można sobie wyobrazić reportaż o czyimś dramacie, jeśli ja pozostanę całkowicie chłodna? To niemożliwe.

Zdarzyło się Pani płakać przy materiale?

– Często jestem bardzo wzruszona. Czuję się bezradna, mam ściśnięte gardło. A który reportaż najbardziej Panią wstrząsnął?

– Oj, było ich sporo. Na przykład jeden z ostatnich moich materiałów. Wiem, że dotykał on też ludzi tak obojętnych, że sądziłam, że nic już ich nie ruszy. To była opowieść o Basi – pielęgniarce z hospicjum, która decyduje się na adopcję bardzo zaniedbanego dziecka chorego na raka. Nagrywałam ten materiał w chwili, gdy ta dziewczynka zmarła. Interesowały mnie motywy działania tej pielęgniarki. Przecież nikt nie jest bardziej świadomy tego, czym kończy się taka choroba. A mimo to ta dziewczyna zdecydowała się przygarnąć chore dziecko. Dlaczego? Przecież sceptycy powiedzą: a nie lepiej adoptować zdrowe dzieci? Okazało się, że zajęcie się tą kruchą malutką Klaudią miało głęboki sens. Młoda pielęgniarka poświęciła dla niej dosłownie wszystko. Nie mogła przeboleć jej odejścia. A przecież wiedziała, że ta śmierć prędzej czy później nadejdzie. Płakała do mikrofonu...

To nie jest żerowanie na ludzkiej tragedii?

– Nie. Ważna jest intencja. Materiał pokazywał jasno: wszystko, co było wartościowe w życiu tej dziewczynki, otrzymała od pielęgniarki. Ukazywał, że życie, nawet tak kruche, ma ogromną wartość. To była nadzwyczaj poruszającą opowieść o miłości. To nie było działanie na zasadzie hieny dziennikarskiej. Płacz Basi nagrałam dopiero przy naszym ósmym spotkaniu. Ja nie przyleciałam do niej z mikrofonem, by poczekać, aż się szybko rozpłacze i uciec, by puścić to na antenie.

Ale tak działają przecież brukowce. Zmusić kogoś do wyrażenia emocji, pstryknąć wstrząsającą fotkę, i do redakcji... Gdzie jest granica wkraczania w czyjeś życie z butami? Po tragedii w Katowicach gazety aż kipiały od dramatycznych historii: Mareczek został bez rodziny, zapłakana żona szuka na zgliszczach męża...

– Przerażało mnie, jak powstawały te materiały. Ludzie chodzili po zgliszczach, szukając swoich bliskich, płakali czy coś krzyczeli, nie zważając na to, czy obok stoi dziennikarz, czy strażak. I tego rodzaju płacz, złapany przez dziennikarza „na gorąco”, często bez świadomości i woli tej osoby, to jest dla mnie postępowanie hieny. Takie dramatyczne historie to świetna pożywka dla brukowców.

A czy można zrobić dobry reportaż o człowieku szczęśliwym? Uśmiechnięty staruszek podlewa codziennie kwiatki, spaceruje na skwerku z psem...

– Zrobienie takiego materiału jest ogromnie trudne. Trzeba mieć na to pomysł. Inaczej wyjdzie słodziutka laurka. Bo istotą reportażu jest pokazanie czegoś wyjątkowego, momentu przełomu, rozdarcia. W tym nie ma nic zdrożnego. W takich chwilach człowiek się zmienia, zmienia się patrzenie na świat. I to jest najciekawsze! Mam wieloletnie doświadczenie, że po emisji ciepłych, pozytywnych reportaży słuchacze... nie dzwonili do redakcji. A zazwyczaj telefony się urywają. Bo jak tu skomentować taki materiał? Powiedzieć, że się zazdrości? Że chciałoby się żyć tak samo? Ludzie reagują, gdy słyszą o sytuacjach dramatycznych. Wzruszają się, chcą pomóc.

Lubi Pani oglądać telewizję?

– Tak. Ale śledzę przede wszystkim serwisy informacyjne. A nie jest Pani zazdrosna, że film i telewizja zepchnęły inne media w kąt? Nie mogę na przykład pójść do wypożyczalni i posłuchać Pani nagrodzonych reportaży. A od filmów uginają się półki...

– Na Zachodzie się to zmienia. Coraz popularniejszy jest tzw. podcasting, czyli abonowanie, ściąganie reportaży. Wykupuje Pan abonament i na Pana komputer ściągane są wybrane reportaże. Wchodzą w to wszystkie liczące się stacje. Mam nadzieję że dołączy do nich Polskie Radio. Nie mam kompleksu telewizji. Wiem, że człowiek reaguje przede wszystkim na obraz. Dopiero później zaczyna czytać, słuchać. Wiem, że osoby pokazujące się w telewizji stają się z miejsca popularne, że radio i prasa zeszły na dalszy plan. I co z tego? Tak jesteśmy skonstruowani. Straszono nas, że telewizor zdominuje media. I co? Nie zniknęły gazety, radio, teatr. Internet też nie zastąpi tych mediów. Nie wierzgam, nie panikuję.

A nie brakuje Pani czasem przy pracy kamery? Płacze pielęgniarka, pokój zasnuty jest w mroku. Słuchacze tego nie widzą...

– W dobrym reportażu radiowym to widać. Wierzę, że słuchacz przed radiem zobaczył pokój, który się przemienił w kapliczkę tej malutkiej dziewczynki, trumienkę, łóżko, widział płaczącą pielęgniarkę. To magia radia. Ono uruchamia naszą wyobraźnię w stopniu znacznie głębszym niż obraz telewizora. Anna Sekudewicz – jedna z najlepszych europejskich dziennikarek radiowych. Laureatka kilkudziesięciu nagród, m.in. Prix Italia 2004 za materiał „Cena pracy” (wspólnie z Anną Dudzińską). Za dokonania w dziedzinie reportażu otrzymała Złoty Mikrofon i tytuł Mistrza Radia. Pracuje w Radiu Katowice.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)