KE uzbraja "głowicę nuklearną" przeciwko Polsce. Warszawa niedługo może zostać objęta "kwarantanną"
Komisja Europejska uruchamia "opcję atomową" przeciwko Polsce. To słynny art. 7. Na razie nie ma mowy o sankcjach. Konsekwencje będą jednak poważne. Warszawie będzie coraz trudniej cokolwiek załatwić w Brukseli. Są już tego przykłady.
20.12.2017 10:45
W nazewnictwie unijnym Komisja Europejska uruchamia "mechanizm prewencyjny", który ma zapobiec "poważnemu naruszeniu wartości". Przekładając to na język codzienny, przystępując do Unii Europejskiej Polska podpisała traktat, czyli zaakceptowała "regulamin". Zawarte w nim zapisy zobowiązują nas do przestrzegania wartości obowiązujących w klubie, czyli zasad demokracji. To nie tyko wybory, ale także zapewnienie wolności słowa, przestrzeganie praw obywatelskich, a także zapewnienie niezawisłości sądów, czyli tego, aby politycy nie mieli wpływu na sędziów.
To właśnie wprowadzana przez PiS reforma sądownictwa, dająca politykom zwierzchnictwo nad wymiarem sprawiedliwości, budzi niepokój w Brukseli, o czym UE wielokrotnie Polskę informowała, ostrzegała i namawiała do rozmów. Wspólnota jest powolna w swoim działaniu, mało elastyczna i niechętnie podejmuje kroki drastyczne, ale koniec końców rozwiązuje problemy. Nie chodzi przy tym o brak cierpliwości, bo to zbyt ludzkie uczucie jak na bezduszną i przeregulowaną machinę biurokratyczną.
Po wyczerpaniu wszelkich nieformalnych sposobów nakłonienia Polski do zmiany polityki KE poczuła się zobligowania po raz pierwszy w historii uruchomić art. 7. Na razie oznacza jedynie wysłanie do Rady Unii Europejskiej, czyli organu na poziomie ministrów, którego nie należy mylić z Radą Europejską Donalda Tuska, wniosku o rozpatrzenie sprawy. Rada UE poprosi następnie Polskę o przedstawienie swoich argumentów i przygotuje zalecenia dla Warszawy.
Daleka droga do sankcji
Dopiero jeżeli to nie poskutkuje, wtedy Rada UE większością 4/5 głosów i przy akceptacji Parlamentu Europejskiego będzie mogła stwierdzić, że istnieje "wyraźne ryzyko poważnego naruszenia wartości". Tu są dobre i złe wiadomości dla Polski. Po pierwsze to wszystko będzie trwało tygodniami, a może miesiącami, a rząd Mateusza Morawieckiego będzie miał szanse przedstawić swoje stanowisko albo wypracować kompromis. Złą widomością jest natomiast to, że jeżeli dojdzie do głosowania, to Węgry nie uchronią nas przed niekorzystnym rozstrzygnięciem. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że 22 kraje członkowskie i większość deputowanych do PE opowie się przeciwko stanowisku Polski, jeżeli głosowanie się odbędzie.
Dopiero wtedy KE albo 1/3 państw członkowskich będzie mogła złożyć wniosek do Rady Europejskiej o nałożenie na Polskę sankcji. Raz jeszcze toczyć się będzie dyskusja, a jakiekolwiek formalne reperkusje wymagać będą jednomyślności w UE. Tutaj dopiero na scenie pojawia się Wiktor Orban, który w pewnej chwili może mieć większy wpływ na naszą przyszłość w Europie niż niejeden polityk wybierany w Polsce.
Nikomu nie zależy na konflikcie
Do tego droga jest jednak daleka, a europejscy politycy zrobią wiele, żeby tego uniknąć. Mają też nieformalne sposoby wywierania nacisku i stopniowania presji na Polskę. Przykładem takiego postępowania była reakcja UE w 2000 r. po tym, jak skrajnie prawicowa partia Jorga Haidera weszła do rządu Austrii. Formalnej procedury wtedy nie było, ale państwa członkowskie na 8 miesięcy zamroziły relacje z Austrią. Do dziś w Brukseli opowiada się historie, jak ambasadorzy rozchodzili się, gdy do ich grona usiłował dołączyć dyplomata z Wiednia. Austria w praktyce straciła możliwość załatwienia czegokolwiek i dbania o własne interesy w Europie.
Również Polsce przede wszystkim grozi "getto ławkowe", a więc nieformalne wykluczenie z gremiów dyskusyjnych i decyzyjnych. Nie pomoże nam przy tym "operacja plastyczna", czyli zmiana twarzy szefa rządu bez zmiany kierunku politycznego – tam oceniona została pierwsza wizyta Mateusza Morawieckiego na szczycie UE.
Europejscy politycy będą też musieli poważnie myśleć o konsekwencjach spotykania się z Polakami. Nawet przed podjęciem decyzji KE gromy w Wielkiej Brytanii posypały się na głowę Theresy May planującej wizytę w Warszawie. Szefowa brytyjskiego rządu znalazła się w bardzo niezręcznej sytuacji, bo stara się trzymać z dala od polskich problemów Brukseli, a równocześnie szuka sojuszników mogących ułatwić negocjacje Brexitowe. Mało prawdopodobne, aby May posłuchała krytyków i odwołała wizytę, ale ciekawe, co będzie miała do powiedzenia w Warszawie.
Również nie należy specjalnie wierzyć w Węgry. Obowiązkiem premiera Orbana jest dbanie o interesy swojego kraju i w razie eskalacji konfliktu Brukseli z Warszawą, UE ma w ręku więcej narzędzi do przekonania Węgrów, iż bardziej opłaca się im trzymać z Europą niż popadać w izolację razem z Polską.
Nie oznacza to jednak, że wszystko jest stracone i znajdujemy się na kursie Polexitu. W każdej chwili Warszawa może przerwać proces oddalania się od Unii, choć wymagałoby to zasadniczej zmiany w polityce krajowej. To nie jest łatwe, ale trzeba pamiętać, że UE nie jest wrogiem Polski. Brukselę trzeba jednak traktować poważnie i rzeczowo z nią rozmawiać, a nie okazywać lekceważenie i usiłować bez końca zwodzić. Jeżeli tego nie zrobimy, to już wkróce okaże się, że polscy politycy zaczną być traktowani jak zadżumieni, a Warszawa będzie miastem, do którego po prostu się nie jeździ. Nie jest rudno przewidzieć, co to będzie znaczyło dla rozmaitych interesów naszego kraju.