PolskaKataklizm zwany Giertych

Kataklizm zwany Giertych

Nie można mieć pretensji do protestującej młodzieży, ale to ona czyni ruchy pana ministra jeszcze bardziej niezdarnymi.

03.07.2006 11:58

Edukacyjne pomysły ministra Romana Giertycha są niepoważne, a jednak niebezpieczne. Minister porusza się po dziedzinie, którą przyszło mu zarządzać, niczym słoń w składzie porcelany. I to bynajmniej nie z powodu jego wielkich gabarytów, lecz raczej przeciwnie – małości. Intelektualnej.

Nie można mieć pretensji do protestującej młodzieży, ale to niewątpliwie ona czyni ruchy pana ministra jeszcze bardziej niezdarnymi. Gdyby była posłuszna i nie myślała z takim zaangażowaniem o swojej przyszłości, pan minister – być może – przycupnąłby gdzieś w kącie i sycił się swoim politycznym sukcesem. A tak musi reagować, stawiając tę przyszłość pod poważnym znakiem zapytania.

Patriotyzm, bogobojność, porządek

Premier Giertych co rusz rodzi jakieś kuriozalne pomysły edukacyjne i niczym bąki wypuszcza je z siebie z wielkim medialnym hukiem. Do pomysłu „wychowania patriotycznego” i rozdziału historii Polski od historii powszechnej minister doda z pewnością wkrótce zestaw okresów i nazwisk, których uczeń powinien się uczyć, i tych, których stanowczo – ze względów patriotycznych – nie powinien. Sądzę, że podobne kryteria warto też zastosować wobec historii powszechnej: np. lepiej wymazać historię Niemców, nie tylko dlatego, że skomplikowana, ale by ci więcej „nie pluli nam w twarz”. Pomysł prosty, a od razu przyniesie panu ministrowi dwie zasługi: mniej nauki, więcej patriotycznych uczuć.

Można też wprowadzić obowiązkową modlitwę przed lekcjami historii i polskiego (zalecaną również przed innymi lekcjami) – by triadzie wartości, do których LPR i cały nasz rząd są tak przywiązani (Patriotyzm, Bogobojność, Porządek), stało się zadość. Warto pomyśleć o śpiewaniu hymnu na każdej lekcji, a już na pewno na początku dnia, i oddawaniu hołdu godłu polskiemu, które wraz z portretem papieża, premiera i ministra Giertycha powinno się znaleźć w każdej polskiej klasie, a nawet w innych miejscach polskiej szkoły.

W czasach Gierka, gdy takich pomysłów było mnóstwo, choć z nieco inną symboliką, wprowadzono jako obowiązkowy przedmiot „przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej”, teraz prócz wychowania patriotycznego warto może sklecić jakiś programik poświęcony „przygotowaniu do życia w polskiej rodzinie patriotycznej” i w lekcje tego przedmiotu wrzucić, prócz hymnu, roty i „Bogurodzicy”, czytanie „Rodziny Połanieckich”. To wystarczy. Rzecz prosta, niewymagająca nakładów finansowych, a każdego patriotę ucieszy.

„Pan Tadeusz” i III część „Dziadów” powinny być wyuczone na pamięć, niczym życiorys Kim Ir Sena w szkołach koreańskich. Młodzież może się popisywać recytacją w przypadku wizyt przyjaciół z bratnich krajów, np. Białorusi, jak również zajmować nią czas podczas przerw, o ile te nie będą akurat poświęcone patriotycznej gimnastyce (bo jednak gimnastyka to podstawa). Trzeba przemyśleć (może jakaś specjalna komisja?), czy młodzież polska powinna czytać Żeromskiego, bo ten – nie da się ukryć – wyraźnie lewicował. „Chłopi” Reymonta są – ostrzegam! – za bardzo PSL-owscy, choć chłopski przepis na wykluczanie poza społeczność feministek (Jagna) prosty i skuteczny. „Ziema obiecana” z kolei wykazuje duże powinowactwa z pomysłami ekonomicznymi niektórych polityków z PO. „Lalkę” Prusa można zostawić, tylko wyciąć z niej należy kilka pomysłów głoszonych przez Wokulskiego, które przypominają hasła głoszone przez Henrykę Bochniarz z Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Jeśli chodzi o Gombrowicza (z jego ironią), Miłosza (z
jego kosmopolityzmem i intelektualizmem), Szymborską (z jej otwartością i uniwersalnością), to powinni się znaleźć tam, gdzie ich miejsce – na śmietniku polskiej historii, za burtą polskiego patriotyzmu. Pozostaje nam Konopnicka (akceptowalna nawet z jej postawą kobiecej kontestacji: „Pucu, pucu, chlastu, chlastu, nie mam rączek jedenastu”) oraz Sienkiewicz. Ten jest dobry na wszystko. Sądzę, że niektóre fragmenty z trylogii, np. te, gdy Pan Zagłoba, upijając Rocha Kowalskiego, wylicza ich rzekome powinowactwa, nadają się nawet na lekcje matematyki. Trylogia jest tak obfita w opisy przyrody, że można spokojnie włączyć ją również w lekcje biologii, zwłaszcza gdy wyrzuci się z niej różne teorie stworzone przez obcokrajowców (np. genetykę tak, skądinąd, niezgodną z nauczaniem papieża!), a ewolucję zastąpi wreszcie kreacjonizmem (podręcznik autorstwa ojca obecnego ministra jest już gotowy).

Zamiast nowego, niesłusznie wprowadzonego przez postkomunistów, przedmiotu „przedsiębiorczość” należy wprowadzić lekcje, których program będzie wypełnieniem hasła „Dał Bóg Polskę, da i na Polskę” (niesłusznie swego czasu zawłaszczonego przez kabaret Olgi Lipińskiej).

Wiedza o społeczeństwie, która zawiera niepotrzebne informacje o europejskich instytucjach życia publicznego, tudzież treści sugerujące, jakoby istniały prawa człowieka inne niż chrześcijańskie prawa naturalne, powinna być zastąpiona lekcjami na temat „prawa i sprawiedliwości” (co najmniej cztery godziny tygodniowo). Będzie to miły ukłon w stronę koalicjanta, a jednocześnie czas, dzięki któremu młodzież będzie umacniała swoją wiarę w wiodącą rolę partii. Jakże nieocenioną w czasach tak ideowo chwiejnych.

Lekcjom oraz zajęciom gimnastycznym powinni towarzyszyć jacyś stali obserwatorzy, najlepiej katecheta i przedstawiciel Młodzieży Wszechpolskiej. Warto może się zastanowić, czy do tych dwóch nie dodać trzeciego z Narodowego Instytutu Wychowania. Celem tego godziwego ciała jest – jak wiadomo – prowadzenie młodzieży ku triadzie wartości platońskich, które okraszone rodzimą swojskością, pozwalają sprowadzić platońskie Dobro do porządku, Piękno do patriotyzmu, a Prawdę do bogobojności. Trzy wartości, trzech wiceprezesów (bo tylu ma Narodowy Instytut Wychowania), toteż trzech strażników (platońskich, a jakże) powinna mieć każda lekcja w dobrej polskiej szkole.

Nim jednak ta piękna wizja zostanie wcielona w życie, warto po zakończeniu roku szkolnego zastanowić się, jakie realne zagrożenia niesie edukacji minister Giertych.

Zła atmosfera

Atmosfera w szkołach jest zła. W Warszawie buntują się uczniowie, ale z pewnością nie cieszy to nauczycieli. Choć skądinąd od lat słychać o małym zaangażowaniu politycznym młodego pokolenia, o zaniku postaw obywatelskich, więc ta szkolna burza polityczna, której rezultatów jeszcze nie znamy, wydaje się raczej pozytywnym świadectwem postaw młodego pokolenia. W końcu myślą o swojej przyszłości, chcą ją kształtować, a na pewno nie chcą uczestniczyć w eksperymencie ministra, który chce cofnąć szkołę o 100, 200 lat. Dlatego trochę dziwi, że minister, miast odnieść się do młodych ludzi z troską i pogadać z nimi lub po prostu milczeć, opowiada w mediach, że chodzi o legalizację marihuany, że to homoseksualiści lub młodzieżówki SLD. To oburza. Jak można, będąc ministrem edukacji, zachowywać się według wzorców, o których młodzież uczy się, że są złe i że pochodzą „z minionej epoki”? Uczniowie się buntują, nauczyciele, zwłaszcza zaś dyrektorzy, zaczną się bać. Nie chodzi tu o strach dosłowny, powodujący ucieczkę z
zawodu (najczęściej zresztą nie mają dokąd uciekać), ale o strach serwilistyczny, którego hasłem jest „lepiej się nie wychylać”. Szkoły stać się mogą zamkniętymi twierdzami. Dyrektor nie będzie zapraszał osób z zewnątrz, nie będzie dawał przyzwolenia na inicjatywy otwierające szkoły na ciekawe wydarzenia, trudne dyskusje, kontrowersyjnych gości. Będzie się bał wszelkich samodzielnych inicjatyw, czy to nauczycieli, czy uczniów. W szkołach zaczną się pojawiać kombatanci, Młodzież Wszechpolska, minister Wujkowska ze swoim programem naturalnych metod antykoncepcji, wspomaganych przez premiera, lub poseł Wierzejski ze swoją eurowystawą „dziecka poczętego”. Z zajęć pozaszkolnych bezpieczna pozostanie wycieczka do Grunwaldu, Krakowa (bez teatrów, zwłaszcza bez Starego), Lednica (od zerówki po maturę), a dla licealistów – Oświęcim. To, że ksiądz czy katecheta będzie umacniał się w swojej roli pierwszego sekretarza, jest widoczne już teraz. Księża przejmują lekcje etyki i to, co pozostało po edukacji seksualnej
(nader intensywnie rozwijają się studia podyplomowe przy katolickich uczelniach, kształcące przyszłych wykładowców „wychowania rodzinnego”). Młodzież odcięta więc będzie zarówno od zróżnicowanej oferty kontaktów (intelektualnych, kulturowych) w ramach zajęć szkolnych, jak i od rzetelnej wiedzy seksuologicznej.

Wierzący – lepszy?

Nie sądzę, by religia w szkołach była jakkolwiek szkodliwa. Myślę, że jest większym nieszczęściem dla samej wiary niż dla szkoły. Szkoła unicestwia sacrum. Wiara – dajmy na to – w bezpłciowe anioły, które unoszą się nad ziemią, wykładana między lekcjami fizyki, gdzie młodzież uczy się zasad mechaniki Newtona (według których wszystko raczej spada, niż się wznosi), a lekcjami biologii, gdzie (poza pewnymi prymitywnymi organizmami) wszystko ma płeć – musi jedynie śmieszyć. Zresztą, gdyby na lekcjach katechezy uczono chociaż o aniołach i czytano – dajmy na to – traktat Dionizego Areopagity. Ale nie. Problem w tym, że nie wiadomo, czego uczy się młodzież na lekcjach religii, jaka jest podstawa programowa tego przedmiotu, jakie są wymagania i skutki wychowawcze.

W moim przekonaniu, szkolna katecheza nie przekłada się ani na wiedzę, ani na postawy moralne. Przeciwnie – obecność religii zwiększa demoralizację. Państwo utrzymuje rzeszę katechetów, których kompetencje (merytoryczne i dydaktyczne) nie są poddane żadnej kontroli czy weryfikacji. Żadnej kontroli nie jest też poddany program nauczania. Młodzież nie zna Biblii, którą znać warto. Nie zna katechizmu, nie zna religii chrześcijańskiej i słabo odróżnia katolicyzm od innych wiar. Widać to później na studiach. Wprowadzenie religii na maturze wymusi stworzenie być może jakiegoś programu i kryteriów weryfikacji wiedzy religijnej (bo z wiary egzaminować się nie powinno). Będzie to jakiś poznawczy pożytek z pomysłu LPR. Chyba że z maturą religijną będzie tak jak z lustracją Kościoła. To znaczy zostanie przeprowadzona autoweryfikacja zgodna z pomysłem Orwella, że zawsze muszą być równi i równiejsi. Uczniowie to szybko zrozumieją i zamiast biologii wybiorą na maturze religię, bo będą oceniani za sam wybór, a nie za
wiedzę.W szkołach narzekamy na przemoc, na demoralizację, na łatwość ulegania pokusom, na brak autorytetów. Aby temu przeciwdziałać, min. Sławiński powołuje gigantyczny (jak na „tanie państwo”) Narodowy Instytut Wychowania, min. Giertych wprowadza zaś wychowanie patriotyczne. Wszystko w duchu wartości religijnych. Tymczasem – trzeba przypomnieć – ta młodzież, na którą tak narzekamy i którą obecne władze chcą tak katechizować, jest od kilkudziesięciu lat zatopiona wprost w wartościach i autorytetach katolickich. 13 lat religii (a obecna jest ona w szkołach od początku lat 90.), po dwie godziny tygodniowo (plus przedszkole), tudzież stała obecność papieża, jego ogromny wpływ (plus wpływ rozlicznych uroczystości); wreszcie – ogromna liczba kościołów czynnych i ciągle budowanych (zamiast świetlic, siłowni, basenów) – to doprawdy renesans katolicki w środku laickiej Europy. A obecne władze chcą go jeszcze zintensyfikować! Po co? Religia, nie mając przełożenia na wiedzę, nie ma też żadnego przełożenia na postawy
moralne. Z edukacją patriotyczną będzie podobnie. Procesy sentymentalizacji szkoły, rozpoczynane obecnie, obniżą jej autorytet i autorytet nauczycieli, których zmusi się do prowadzenia lekcji z patriotyzmu czy historii Polski, traktowanej jako przedmiot ideologiczny.

Patriotyzm, czyli wychowanie sentymentalne

Nic mnie tak nie śmieszyło w szkole Gierkowskiej jak oddawanie hołdu godłu. Było to sztuczne, wymuszone, a więc i zabawne. W szkole zawsze żywy jest duch buntu i niechęć do oficjalnych zarządzeń, zwłaszcza tych, które dotyczą uczuć lub pachną ideologią. Patriotyzmu, czyli miłości do miejsca, w którym się mieszka, miłości do tradycji, do kultury i historii kraju, z którego się pochodzi – nie da się wymusić. Gdy stanie się ona treścią ustaw i zaleceń, straci swój autentyzm.

Tę miłość wchłonęło się, czytając literaturę, i potwierdza się ją codziennym życiem, bo nikt, kto nie kocha tego kraju, tu nie wytrzyma. W Polsce przebywają jedynie wielcy patrioci albo ci, którzy nie mają innego wyjścia. Lekcje patriotyzmu tego nie zmienią. Szkolna edukacja powinna dotyczyć spraw trudnych, które mając wartość moralną, są jednocześnie owocem racjonalnych (a nie sentymentalnych) wysiłków wychowawczych. Szkoła powinna więc uczyć takich cnót publicznych jak tolerancja, odpowiedzialność, pracowitość, rzetelność, skrupulatność finansowa, przedsiębiorczość czy wreszcie cnota najważniejsza – praworządność. Tego nie uczy dom rodzinny, nie uczą media, zwłaszcza politycy. To zadanie szkoły. Notabene mało kto w naszym prorodzinnym kraju zwraca uwagę na fakt, że wychowanie domowe, którego wartość tak się teraz podkreśla, nie uczy wcale cnót obywatelskich ani postaw propaństwowych. Rodzicom zależy na tym, by dzieci były szczęśliwe i żyły w dobrobycie, a nie by marnowały czas na pracę publiczną lub
szlifowały cnoty republikańskie. Ministrowi Giertychowi też nie chodzi o te cnoty. Nie chodzi mu nawet o patriotyzm, bo wszak będąc niewątpliwym patriotą (ma to udokumentowane w drzewie genealogicznym), musi zarazem wiedzieć, że nie da się tego wyuczyć. Tu chodzi o ideologie. O rząd dusz. PiS da zdrowie, PiS da mleko, z PiS-em wszędzie niedaleko...*

Polityka PiS dotycząca zarówno kobiet na rynkach pracy, jak i wydłużenia urlopów macierzyńskich, wprowadzenia patriotyzmu w szkołach, podwyższenia poziomu wieku obowiązku szkolnego, wyeliminowania języka angielskiego w pierwszych trzech klasach szkoły – ma u swego zaplecza dość jednolity projekt ideologiczny, w obliczu którego „edukacja” jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Myślę, że zarys tego projektu można wyczytać z pism Mickiewicza, Dmowskiego czy prof. Legutki, którego z wielkim zapałem rewitalizuje apologeta Polski Przaśnej, prof. Krasnodębski. Ideologia to narodowa, prorodzinna, republikańska, religijna, separatystyczna, jednym słowem – XIX-wieczny sen o wielkim scementowanym, monolitycznym, zamkniętym i samowystarczalnym państwie, gdzie stratyfikacja społeczna odzwierciedla hasła: „kobiety i dzieci do domów”, „mężczyźni do pracy”, „chłopcy do broni”. Nie będę jej tu oceniać.

Chcę zwrócić jednak uwagę, że wychowanie domowe, które tak promują PiS i LPR, jest przeciwskuteczne wobec podjętych ideologicznych celów. Po pierwsze, dom nie wychowuje, jak niegdyś, patriotów, lecz oświeconych egoistów, dla których ważne jest szczęście indywidualne, kariera i dobrobyt, a po drugie – co ważniejsze – dom nie potrafi wyrównać szans swoich dzieci (np. opóźnionych, zaniedbanych, biednych). Może to zrobić jedynie szkoła. Dlatego im wcześniejszy jest obowiązek szkolny, tym większe szanse mają dzieci opóźnione, by nadrobić straty. Wycofanie się z projektu obowiązku szkolnego dla pięciolatków to więcej niż błąd. Min. Giertych odbiera tym samym wielu dzieciom szanse na nadrobienie dystansu, jaki dzieli je od tych, którym się lepiej wiedzie. W rezultacie cofa szanse emancypacyjne wielu środowisk.

Jeden krok wstecz to stulecie wstecz

Pomysły ministra Giertycha, choć przez wielu historyków oceniane jako niepoważne lub nierealne, być może rzeczywiście nie są groźne. Szkoła z Giertychem czy bez, z patriotyzmem czy bez, z hołdem dla godła czy bez – jakoś przetrwa. Tyle że „trwanie” dla szkoły jest galopadą do tyłu. A to oznacza katastrofę. Bo edukacja na świecie niesłychanie się rozwija, globalizuje, staje się bardzo nowoczesna, otwarta, spluralizowana, a jednocześnie dopasowana zarówno do międzynarodowych standardów (co umożliwia wymianę studentów i pracowników w Europie i na świecie), jak i do stale modernizujących się form przekazu wiedzy. Taka nowoczesna otwarta szkoła, jakich mnóstwo w Europie, może rzeczywiście uczyć patriotyzmu. Bo dobrze jest żyć w otwartym, bogatym kraju, gdzie rządzą ludzie mający wiedzę, a nie ideologię, w kraju, z którego nie trzeba uciekać. Bo o ile przyczyny ekonomiczne polskiej emigracji mogą wygasnąć, o tyle rosnąć na potęgę zaczną przyczyny „atmosferyczne”. Pojawi się emigracja z duszności, z braku powietrza
i wolności. Będzie to pierwsza w dziejach polskich emigracja ze zdrowego rozsądku. I być może dopiero ona rozsądek rządzącym przywróci.

Autorka jest doktorem habilitowanym filozofii, pracownikiem Uniwersytetu Warszawskiego, w rządzie Marka Belki pełniła funkcję ministra – pełnomocnika rządu do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn

  • Pieśń podsłuchana na jednym ze spotkań uczniowskich (po lekcjach!): „PiS da zdrowie, PiS da mleko, z PiS-em wszędzie niedaleko. Precz komuchy i masoni, pora wszystkich was pogonić. Won pedały, feministki, ekolodzy, ateiści. Razem z ojcem dyrektorem wykopiemy was buciorem. Sprzedawczycy, brukselczycy, próżno tu węszycie. Jeszcze Polska nie zginęła! PiS da nowe życie”.

Magdalena Środa

Zobacz także
Komentarze (0)