Karolina Korwin-Piotrowska: Mefisto. Od "Pokłosia" i "Smoleńska" do "Botoksu" Vegi
Rozumiem, że Vega dobrze płaci. Starczy i na kieckę, wakacje, zegarek albo na nowy samochód. Kontrakty reklamowe pewnie się posypią. I super. Ale miejcie odwagę przyznać, szczególnie w momencie tak gorącym: "Tak, zagrałam dla kasy, mam gdzieś, co sobie pomyślicie, aborcja mi wisi i in vitro też”. Albo powiedzcie wprost: "Tak, rok temu robiłam sobie zdjęcie w czarnej bluzeczce, czułam, że tak trzeba, ale teraz uważam inaczej".
08.10.2017 | aktual.: 08.10.2017 10:57
"Jestem aktorem: chodzę do teatru, gram swoje role i wracam do domu. To wszystko”- te słowa wygłasza aktor, gwiazda teatru, Hendrik Hofgens, bohater książki "Mefisto" Klausa Manna. Te słowa napisano w 1936 roku, w nazistowskich Niemczech. W roku 2017, w Polsce, brzmią one znowu mocno i bardzo aktualnie. Przerażają nawet bardziej.
Kim jest dzisiaj aktor, osoba publiczna?
Poza tym, że nosi modne ciuchy na ściankach, udziela mniej lub bardziej idiotycznych wywiadów, a w swoich mediach społecznościowych pokazuje co je, gdzie śpi, jak wygląda i że deszczyk pada i wieje, bo jest jesień? Ano jest - czy nam się to podoba czy nie - kimś kto steruje poglądami wielu osób. Liczby idą w tysiące, a bywa, że w miliony. Pani albo pan ze zdjęcia na Pudelku staje się - świadomie albo i nie - twarzą pewnych inicjatyw albo ideologii.
Żyjemy w takich czasach, że czasem zanim się zrobi cokolwiek, trzeba się sto razy zastanowić nad tym, jakie mogą być konsekwencje pewnych wyborów. Kilka lat temu było to nie do pomyślenia. Ale wszystko uległo zmianie. Wizja pokazana brutalnie przez Manna w jego fenomenalnej powieści i potem przez Istvana Szabo w nagrodzonym Oskarem w 1982 roku filmie, z Klausem Marią Brandauerem i Krystyną Jandą w rolach głównych, jest aktualna. Upiory powróciły, zapomniane wypełzły z kątów, jak pleśń, jak robal. I rządzą.
O czym jest "Mefisto"? To opowieść o zdolnym aktorze, Hendriku Hofgensie, który nagle, po dobrze zagranej roli w teatrze, zyskuje przychylność nowej władzy, opływa we wszelkie dobra i przywileje, podczas gdy jego kolegom wiedzie się coraz gorzej. On nie zauważa, albo nie chce zauważyć, że stał się usłużną tubą propagandową nowych, "lepszych" czasów, mówiąc cały czas: "jestem tylko aktorem". To studium oportunizmu i konformizmu. Opowieść o chęci sławy, pieniędzy i o tym, co z człowieka, aktora, robi oportunizm.
Zapomnieliśmy o tych słowach ostatnio, znamy za to pojęcia "rabat", "barter", "sale" i "must have". Wypadałoby chyba, w związku z ostatnimi wydarzeniami, przypomnieć paru osobom, co oznaczają. Bo zapomnieli. I wolą być kukiełką do wynajęcia niż żywą osobą, która ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. Albo wolą stać w dziwnym szpagacie, pomiędzy dwoma światami. Zapominając, że ta sztuka udawała się jedynie Van Dammowi, ale ten też padł, gdy okazało się, że kochający ojciec rodziny stał się używającym przemocy narkomanem.
"Pokłosie" i "Smoleńsk"
Kiedy Bogusław Linda nie przyjął roli w "Pokłosiu", miał odwagę powiedzieć, że ponieważ nie zgadza się z linią filmu, nie weźmie w nim udziału. Linda jest inteligentnym człowiekiem. Ma wyobraźnię i świadomość tego, że sam ze sobą źle by się czuł, widząc siebie na ekranie w filmie, z którego wydźwiękiem nie byłby w stanie się utożsamić. On WIE, że aktor nie jest tylko aktorem. Że są sytuacje, kiedy trzeba odpowiedzieć sobie na jedno pytanie, czy na pewno wiem, co robię? Wiemy, jak zostało przyjęte "Pokłosie". Dla mnie to ważny i bardzo dobry film, który pokazał drzemiącego w nas demona antysemityzmu. Linda wiedział, po przeczytaniu scenariusza, że w to nie wejdzie. Szacunek.
"Pokłosie" miało swą premierę kilka lat temu i nadal rozgrzewa do czerwoności. Zapytajcie Macieja Stuhra, jak to jest zagrać w takim filmie, wziąć honorarium, ale też, co najważniejsze, wziąć na klatę wszelką odpowiedzialność za to, w czym się wystąpiło, z najgorszymi konsekwencjami, z groźbami karalnymi wobec rodziny czy rysowaniem gwiazdy Dawida na drzwiach mieszkania włącznie. Maciej Stuhr to jeden z najbardziej szanowanych i lubianych aktorów w Polsce. Nie tylko dlatego, moim zdaniem, że jest aktorem wybitnym, ale także dlatego, że wtedy, kiedy po "Pokłosiu" niektórzy chcieli spalić film na stosie, on wziął odpowiedzialność za to, w czym zagrał. I zasługuje za to na szacunek. Mógł przecież powiedzieć, że filmu nie widział, scenariusza nie doczytał, wziąć kasę i w nogi, prawda?
Kiedy rozpoczęto przygotowania do realizacji „Smoleńska”, wielu aktorów odmówiło. Z wielu powodów, ale głównie chodziło o scenariusz, jednostronnie pokazujący tę historię, z sugerowaniem jedynej przyczyny katastrofy. Dla nich, udział w filmie, który był przesycony ideologią, zrobionym - co wynikało ze scenariusza - na zlecenie jednej strony politycznej i potem używanym przez nią jako jeden z argumentów w politycznej dyskusji, było nie do przyjęcia. Umieli czytać, mieli wyobraźnię i świadomość tego, co stanie się po premierze, jakie będą konsekwencje ich działania, w jakim kontekście pojawią się ich twarze i nazwiska.
"Klątwa" Wyszyńskiej
Mamy rok 2017. Julia Wyszyńska, aktorka, z dnia na dzień traci pracę w Teatrze Telewizji. Wściekły Prezes TVP ogłosił, że wylatuje z "Na dobre i na złe", choć sama z niego zrezygnowała. "Ta pani sama podjęła decyzję o zerwaniu współpracy z TVP, dokonując aktu zbezczeszczenie postaci świętego Jana Pawła II. Takich rzeczy nie można akceptować", powiedział. Dlaczego? Zagrała w przedstawieniu "Klątwa", które zyskało rozgłos wśród tych, którzy go nie widzieli i uznali za antypolskie i antykatolickie.
Aktorka dostaje groźby, ale broni swojej roli w "Klątwie". W styczniu 2018, zobaczymy ją jako pannę młodą w rewelacyjnym filmie Pawła Maślony pt. "Atak paniki", gdzie obok Doroty Segdy, Artura Żmijewskiego, Magdaleny Popławskiej czy Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik gra rewelacyjnie. Wyszyńska nie uważa się "tylko za aktorkę". Ma świadomość, w czym zagrała i że funkcjonuje w rzeczywistości, która skutkuje konkretnymi konsekwencjami.
Przykłady można mnożyć. Wystarczy o odpowiedzialność za swoje czyny zapytać zbuntowanych wobec nowej dyrekcji aktorów zespołów teatru Polskiego we Wrocławiu czy Starego w Krakowie. Mają świadomość tego, kim chcą być i chcą pozostać, wiedzą, że nie są już "tylko aktorami". Że na ich barkach spoczywa odpowiedzialność za coś więcej niż stały wpływ na konto. Znają znaczenie słowa "oportunizm" i wiedzą, że mamy takie czasy, że stawianie się w roli "osoby do wynajęcia", jest dla nich nie do przyjęcia. To ich świadomy wybór i ponoszą jego konsekwencje. Finansowe, towarzyskie, zawodowe.
I wreszcie… "Botoks" Vegi
I teraz mamy "Botoks". Milion widzów w kinach, ścianki, wywiady, choć recenzje straszne, bo i film to zrobiony źle. Ale jest to film, o którym prawicowi recenzenci, krytykując jego poziom, piszą, piórem np. Łukasza Adamskiego, co następuje:
"Cieszę się, że Patryk Vega zdecydował się pokazać, jak wygląda w rzeczywistości konsekwencja "prawa do własnego brzucha". "Botoks" będzie komercyjnym hitem w polskich kinach. Sam zwiastun obejrzało 8 milionów widzów. Stawiam, że do kin pójdzie lekką ręką ponad 2 miliony widzów. Szczególnie młodych, którzy świetnie bawili się na wulgarnych "Pitbullach". Jest to robota nie do przecenienia. Jako osoba o poglądach pro-life chciałbym za odwagę podziękować. Bez względu na to jak oceniam artystyczną stronę filmu".
Zobacz także: Czy warto wydać 30 zł na najbardziej komentowany film tego roku?
Pisze się - po obu stronach politycznej barykady - o tym, że pokazano abortowany płód, metodę in vitro oraz jej skutki dla kobiety i zmarłego przedwcześnie płodu oraz osobę po zmianie płci, która jest homofobem. Wiadomo, że w Sejmie lada chwila może pojawić się projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji. Państwo nie dofinansowuje już in vitro. Nie ma już tabletek "dzień po" bez recepty. Film w środowiskach prawicowych przyjęto entuzjastycznie. Można przeczytać, że jeśli Vega zrobi teraz film o sądach - co zresztą w wywiadach już zapowiada - to minister Ziobro mu szczerze podziękuje, bo to będzie bardzo oczekiwana robota.
Nie tylko filmowa, ale i polityczna. Co prawda po "Służbach specjalnych" Vega wkurzył prawicę, ale emocje pewnie miną, jeśli się okaże, że zbuntowany antysystemowiec, na jakiego pozuje, może realnie sterować publicznością, czyli suwerenem. Bardzo zły i fatalnie grany film, którego reżyser dziękuje za natchnienie Duchowi Świętemu, stał się w naszych upolitycznionych do absurdu czasach, ważnym orężem w walce ideologicznej, politycznej, religijnej i w walce o prawa kobiet. Czy nam się to podoba czy nie. Polityka i ideologia weszły na dobre na sale kinową i do scenariuszy. A to podobno początek…
A co na to aktorzy, których twarze i nazwiska są na plakatach?
Z których niektórzy popierali rok temu czarny protest, fotografowali się pod Sejmem? Tu robi się ciekawie. Agnieszka Dygant, grająca lekarkę, która najpierw chce sprzedać swoje jajeczka, ale kiedy te okazują się za słabe, decyduje się na in vitro, ale jej dziecko umiera, a ona wyprawia mu pogrzeb, w powodzi słów, nie do końca składnych, w programie Wojewódzkiego przyznaje, że filmu nie widziała, ale uważa, że mówi on o człowieczeństwie.
Katarzyna Warnke, grająca lekarkę, która wykonała ponad 700 aborcji (czyli mniej więcej tyle, ile wykonuje się w Polsce rocznie) i która ma wyrzuty sumienia, gdy sama zachodzi w ciążę, mówi: "Zarzucanie "Botoksowi" promowania postawy pro-life jest chybione. Patryk nie kryje się ze swoją wiarą, ale scenariusz nie reprezentuje przecież poglądów katolickich. Ten, kto widział film, wie, że jest tam mocno wyeksponowany wątek in vitro, na dodatek potraktowany bardzo pozytywnie. Tak samo jak problematyka zmiany płci". Czyli chyba nie przeczytała scenariusza i nie wie, w czym zagrała.
Krytycy filmowi i środowiska feministyczne są innego zdania niż aktorka. Wystarczy sięgnąć po "Wysokie Obcasy" czy przeczytać, co napisała o filmie Kinga Dunin w "Krytyce Politycznej". Według nich to film pro life, in vitro pokazuje w tym filmie głównie złe skutki dla kobiety, a postać po zmianie płci jest rodem z koszarowych dowcipów o facecie w sukience mówiącym dziwnym głosem. Nie mówiąc o tym, że cały film to apoteoza chirurgii estetycznej i jej zbawiennej roli dla kobiety, która dopiero kiedy zrobi sobie twarz albo wargi sromowe, może odnieść sukces i mieć orgazm. Dla środowisk prawicowych zaś to wyczekiwany i wymarzony film pro life. I aktorka, która rok wcześniej deklarowała inne poglądy, wzięła za rolę pieniądze i wystąpiła - chce tego czy nie - w filmie pro life, choć pokazuje na swoim Instagramie czarną parasolkę, jak i jej koleżanki z plakatu. To kiedy one kłamały? Teraz czy rok temu? Hendrik Hofgens mówił w "Mefiście": "Nie złożyłem przysięgi, poruszałem tylko ustami".
Wierzycie, że tak się da?
Nadeszły takie czasy, że nie można, niestety, powiedzieć – szczególnie, kiedy temat filmu dzieli cały naród od lat - że mam inne poglądy, ale zagrałam w filmie, który tym poglądom przeczy. Podziękujmy za to politykom, dla których polityczne staje się nawet to, co robisz na urlopie i gdzie kupujesz prezerwatywy. Aktor amerykański, przeciwnik aborcji, nie zagrałby w filmie proaborcyjnym i na odwrót. Tam, jak widać, znają znaczenie słowa "kontekst" oraz "oportunizm". Albo też, co podkreślają recenzenci: tam aktorzy umieją nie tylko liczyć kasę, ale i czytać tekst ze zrozumieniem. U nas nie. 13 aktorów odmówiło zagrania w tym filmie. Czy to znaczy, że tylko tych 13 polskich aktorów potrafi czytać, i uznali, jak kiedyś Linda czy Stuhr, że branie udziału w konkretnym projekcie ma swoje realne konsekwencje?
Rozumiem, że Vega dobrze płaci. Starczy i na kieckę, wakacje, zegarek albo na nowy samochód. Kontrakty reklamowe pewnie się posypią. I super. Ale miejcie odwagę przyznać, szczególnie w momencie tak gorącym: "Tak, zagrałam dla kasy, mam w dupie, co sobie pomyślicie, aborcja mi wisi i in vitro też”. Albo powiedzcie wprost: "Tak, rok temu robiłam sobie zdjęcie w czarnej bluzeczce, czułam, że tak trzeba, ale teraz uważam inaczej".
Nie dodawajcie, błagam, do robienia medialnej kariery i zarabiania pieniędzy - czy to w filmie wybitnym czy robionym z poziomu toi-toia – ideologii. Nie opowiadajcie banałów o człowieczeństwie, albo o tym, że "jestem aktorką do wynajęcia" i że aktor musi grać.
Bądźcie odważni
Macie realny wpływ na ludzi. Chcecie być szanowani, to brońcie swych decyzji. Nawet do grania w kiepskich filmach, grania poniżej krytyki, ale dla pieniędzy. Jeśli tak chętnie używacie w wywiadach słów "prawda" i "szczerość" w kontekście swego zawodu, to je pokażcie. Trzeba mieć odwagę, by przyznać, że zrobiło się coś tylko dla splendoru, dla tego, by jak opisany przez Klausa Manna w "Mefiście" aktor Hendrik Hofgens, być w pożądanym świetle fleszy i reflektorów, bo każdy aktor kocha być w centrum zainteresowania. Chce założyć kieckę, elegancki ciuch, nowe rzęsy i lśnić. Taki to zawód.
Wolę w tym wypadku już takiego Zelnika, Klijnstrę czy Chodakowską. Bo oni się opowiedzieli po jednej stronie i mają tego świadomość. Wolę ich niż jakieś panie, które najpierw robią sobie fotki w czarnym swetrze albo z parasolką, a rok później występują w takim a nie innym kontekście, wobec milionów widzów, udając, że przecież nic się nie stało. Otóż stało się.
Na moim profilu w mediach społecznościowych rozgorzała na ten temat dyskusja. Wzięła w niej również udział reżyserka, Magdalena Łazarkiewicz, osoba, co do której nie ma wątpliwości, że umie czytać tekst ze zrozumieniem, ma wyobraźnię, skalę porównawczą i doświadczenie życia w strasznych czasach, kiedy trzeba było się określić. Napisała tak: "W dzisiejszych czasach OPORTUNIZM to największe zagrożenie nie tylko dla kultury, ale dla całego naszego życia społecznego. Artyści, w tym także aktorzy, nie mogą się godzić na status "osoby do wynajęcia", to im po ludzku ubliża i deprecjonuje ich pozycję społeczną".
Nic dodać, nic ująć. Przeczytajcie powieść "Mefisto" Klausa Manna. Warto.
Karolina Korwin-Piotrowska dla WP Opinie