Kampania grozy. Cokolwiek by się stało, część Amerykanów i tak czeka horror
Wybory prezydenckie w Stanach odbywają się tradycyjnie w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada. Przypadają więc zaledwie kilka dni po Halloween – święcie duchów i karnawałowej celebracji grozy. W tym roku kampanie obu kandydatów w amerykańskich wyborach przedstawiały Amerykanom narracje jakby wyjęte z filmu grozy - pisze dla WP Jakub Majmurek.
01.11.2024 | aktual.: 01.11.2024 18:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Dla Trumpa i jego zwolenników – zwłaszcza tych najbardziej sfanatyzowanych – horrorem były ostatnie cztery lata rządów Bidena. Wygrana Harris jest dla nich gwarancją, że Ameryka będzie się jeszcze głębiej osuwać w koszmar. Z kolei dla wyborców Demokratów to scenariusz drugiej kadencji Trumpa wygląda jak wyjęty z filmu grozy.
Obaj kandydaci próbowali mobilizować swoich zwolenników, odwołując się do tych lęków. Usiłowali zaprezentować się jako ktoś, kto nie tylko może usunąć ich źródła, ale też przywrócić Ameryce nadzieję. Jednocześnie lękowe, głęboko negatywne tony dominowały w tej kampanii – i to po obu stronach.
Odzyskać "okupowany kraj"
Bez wątpienia wypełniona nimi była niedzielna konwencja Trumpa w Madison Square Garden w Nowym Jorku, wydarzenie traktowane jako symboliczne zamknięcie republikańskiej kampanii.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Medialne przekazy na temat wydarzenia zdominował występ prawicowego komika z Teksasu Tony’ego Hinchcliffe’a, który w trakcie swojego stand-upu nazwał Portoryko "wyspą śmieci dryfującą pośrodku oceanu". "Żart" komika wywołał powszechne oburzenie w Stanach, zwłaszcza wśród Amerykanów pochodzących z Portoryko – grupy mogącej rozstrzygnąć starcia wyborcze w kilku kluczowych dla republikańskiej kontroli nad przyszłym Kongresem okręgach wyborczych oraz w Pensylwanii, stanie zdolnym przesądzić o zwycięstwie w tegorocznych wyborach prezydenckich.
Hinchcliffe nie był jedynym mówcą w MSG posługującym się podobną retoryką, sięgającym po rasistowskie tropy. Tucker Carlson – była gwiazda telewizji Fox News – kpił z Kamali Harris, nazywając ją "samoańsko-malezyjską byłą prokuratorką z Kalifornii z niskim IQ". David Rem, były kandydat republikanów do Kongresu przedstawiony jako "przyjaciel Trumpa z dzieciństwa", wymachując ze sceny krzyżem, nazwał kandydatkę Demokratów "antychrystem".
Także Trump uderzał w niedzielę w Nowym Jorku w prawdziwie apokaliptyczne tony. "Jesteśmy dziś okupowanym krajem" – przestrzegał, przedstawiając wizję Ameryki opanowanej przez grupy niebezpiecznych nielegalnych migrantów.
"Kamala sprowadziła nielegalnych migrantów z więzień, szpitali psychiatrycznych i ośrodków dla obłąkanych z całego świata, od Wenezueli po Kongo. […] Osiedliła ich wśród amerykańskich społeczności, gdzie stanowią zagrożenie dla niewinnych amerykańskich obywateli" – nakręcał się Trump, przekonując w dalszej części wywodu, że "morderczy gang więzienny z Wenezueli" już terroryzuje miasto Aurora w stanie Kolorado, a za chwilę przejmie kontrolę nad nowojorskim Times Square.
Trump wielokrotnie sięgał w kampanii po podobną retorykę, w trakcie telewizyjnej debaty z Kamalą Harris twierdził np., że emigranci z Haiti "zjadają psy i koty" w miasteczku Springfield w stanie Ohio. Media niejednokrotnie wskazywały, że podobne stwierdzenia są po prostu nieprawdziwe, a w najlepszym wypadku oparte na przekłamaniach i półprawdach.
W niczym to jednak nie zaszkodziło kandydatowi Republikanów. Jego zwolennicy nie wierzą bowiem z zasady mediom, a podobna retoryka – nawet jeśli niekoniecznie przystaje do ich empirycznych doświadczeń –obsługuje ich głębokie emocjonalne potrzeby.
Kampania deficytu uwagi
Jednocześnie po wiecu w MSG wielu komentatorów zastanawiało się, czy Trump i poprzedzający go mówcy nie przesadzili z agresywną retoryką i czy wydarzenie w Nowym Jorku nie odebrało właśnie republikaninowi zwycięstwa. Rozważania te przykryła jednak wyjątkowo niefortunna wypowiedź prezydenta Bidena, który stwierdził, że prawdziwymi śmieciami nie są Portorykańczycy, tylko wyborcy Trumpa.
Zobacz także
Tematem szybko przestał być rasistowski język nowojorskiego wiecu republikanina, stała się nim pogarda, jaką Demokraci mają rzekomo żywić do ludzi głosujących na ich przeciwników politycznych. Trump potrafił bardzo sprawnie wykorzystać wpadkę Bidena, przyjeżdżając na kampanijne wydarzenie w Wisconsin, czyli jednym ze stanów kluczowych dla wyścigu prezydenckiego w tym roku, śmieciarką. Do tego w kamizelce śmieciarza. Zdjęcia natychmiast obiegły wszystkie media, a wraz z nimi przekaz Trumpa.
W jakimś sensie to, co stało się z dyskusją wokół wiecu w MSG było charakterystyczne dla tej kampanii. Toczyła się ona bowiem w niezwykłym tempie, tak jakby cała amerykańska opinia publiczna cierpiała na deficyt koncentracji uwagi i nie była w stanie dłużej skupić się na żadnym temacie. Wydarzenia, które miały przesądzić o wyniku wyborów, bardzo szybko stawały się wczorajszymi wiadomościami.
Tak było choćby z nieudaną próbą zamachu na Trumpa w Butler w stanie Pensylwania. Zdjęcia Trumpa w otoczeniu próbujących wyprowadzić go z linii strzału agentów Secret Service, wznoszącego w bojowym geście zaciśniętą pięść, miały przesądzić o wyniku wyborów. W międzyczasie Joe Biden wycofał się jednak w wyścigu, kampania Harris szybko zgromadziła wokół siebie Partię Demokratyczną i na chwilę tchnęła entuzjazm w jej aktyw. Tymczasem o wydarzeniu z Butler opinia publiczna w większości zapomniała.
To radykalne skrócenie cyklu informacyjnego łączy się z wyraźną słabnącą rolą tradycyjnych mediów w tych wyborach. Co prawda kampanię Bidena pogrzebała nieudana prezydencka debata z Trumpem – a więc tradycyjny telewizyjny format, sięgający korzeniami lat 60. XX wieku – ale już w późniejszym etapie kampanii kandydaci szukali innych kanałów kontaktu z sympatykami niż telewizje. Np. popularnych youtuberów i podcasterów, docierających do publiczności praktycznie w ogóle niekorzystającej z tradycyjnych mediów informacyjnych.
Dla kampanii Trumpa większe znaczenie niż jakikolwiek wywiad prezydenta dla dużej telewizji mógł mieć jego trzygodzinny występ w podcaście Joe Rogana. Odcinek z Trumpem do czwartku 31.10. ma YouTube'ie ponad 31,5 miliona wyświetleń, do końca kampanii ta liczba pewnie jeszcze wzrośnie.
Tradycyjne media, podobnie jak w 2016 roku, ciągle nie radzą sobie z alternatywną rzeczywistością informacyjną, jaką tworzy wokół siebie Trump. Smutnym symbolem ich bezradności wobec republikanina stała się sytuacja w "The Washington Post". Redakcja dziennika przygotowała oświadczenie wspierające kandydaturę Harris (w Stanach Zjednoczonych, inaczej niż w Polsce, duże media na ogół deklarują otwarcie swoje poparcie dla określonego kandydata w wyborach). Jego publikację wstrzymał jednak właściciel dziennika, jeden z najbogatszych ludzi na świecie Jeff Bezos.
Jak donosiły media, powodem miał być lęk o utratę przez Amazon lukratywnych rządowych kontraktów w przypadku wygranej Trumpa. W odpowiedzi wielu czytelników anulowało swoje subskrypcje dziennika. Byli zniesmaczeni tym, że gazeta, która postawiła się Nixonowi i ujawniła aferę Watergate, dziś cofa się przed Trumpem.
Z entuzjazmu wokół Harris zostało niewiele
Nieaktualny szybko też stał się entuzjazm, jaki w demokratycznej bazie wywołało zastąpienie Bidena przez Kamalę Harris. Dziś nie widać po nim śladu ani wśród demokratycznego aktywu, ani tym bardziej w sondażach. Stratedzy Demokratów jeszcze w lecie mogli liczyć, że kampania wiceprezydentki wyzwoli podobną energię jak pierwsza kampania Obamy w 2008 roku.
Wówczas elektorat partii zelektryzowała możliwość dokonania historycznego wyboru pierwszego czarnego prezydenta w historii USA, przyłożenie ręki do historycznej zmiany i w jakimś sensie zadośćuczynienia za historyczne grzechy amerykańskiego niewolnictwa, segregacji i dyskryminacji rasowej. Perspektywa wyboru pierwszej dwurasowej kobiety nie wywołała jednak podobnego efektu.
Kampania Harris w ostatnich miesiącach wspierała się na dwóch filarach. Pierwszym był strach przed drugą kadencją Trumpa. Demokraci konsekwentnie starali się pokazać, jak ekstremalny jest program Trumpa na drugą kadencję, przypominali, że były prezydent jest prawomocnie skazanym przestępcą, osobą, która z przyczyn moralnych nie powinna być nawet przymierzana do najwyższych urzędów w państwie. W końcówce kampanii pojawiły się nawet porównania Trumpa do nazistów i Hitlera.
Demokraci w swoich ostrzeżeniach mają sporo racji. Trump zrobił wiele, by móc go uznać za moralnie niezdolnego do pełnienia najwyższych funkcji w państwie. Wiele jego propozycji – zapowiedzi zemsty na przeciwnikach, użycia wojska do "przywrócenia porządku" w miastach rządzonych przez Demokratów, czy masowych deportacji migrantów – słusznie budzi niepokój.
Druga kadencja Trumpa - jeśli wygra - będzie wielkim testem dla amerykańskich instytucji. Pokaże, jak skuteczne okażą się one w powstrzymywaniu autorytarnych zapędów głowy państwa. Nawet jeśli Trump nie rozmontuje amerykańskiej liberalnej demokracji w podobny sposób, w jaki zrobił to podziwiany przez trumpistów Orbán na Węgrzach, to uczyni ją bardziej autorytarną, nieprzewidywalną, brutalną. Z całą pewnością, podobnie jak w pierwszej kadencji, będzie rządził w interesie swojej klasy, miliarderów i milionerów, którym zaoferuje korzystne cięcia podatkowe, deregulacje, dostęp do rządowych pieniędzy w zamian za polityczne posłuszeństwo. Poparcie miliarderów takich jak Musk nie przychodzi za darmo, zapłaci za nie amerykańska klasa średnia.
Z drugiej strony, jak pokazują sondaże, straszenie Trumpem – jak nie byłoby merytorycznie celne – działa w ograniczonym zakresie. Demokraci zdają sobie z tego sprawę, stąd drugi filar kampanii Harris, czyli próba przedstawienia jej jako kompetentnej polityczki. Polityczki, która – w przeciwieństwie do opowiadającego o migrantach zjadających psy Trumpa – zdaje sobie sprawę z problemów zwykłych Amerykanów i wie, jak im zaradzić.
I to do pewnego stopnia okazało się to skuteczne. W ostatnich sondażach Harris zaczyna być oceniana jako bardziej kompetentna w kwestiach gospodarki niż Trump – a to gospodarka będzie najważniejszą kwestią w tych wyborach obok aborcji, co też sprzyja demokratce.
Zobacz także
Jednocześnie Harris nie wyartykułowała w tych wyborach porywającej, skierowanej w przyszłość wizji Ameryki pod jej przywództwem. Co częściowo wynika z charakteru tej polityczki, która zawsze stawiała raczej na stopniowe rozwiązywanie konkretnych problemów, niż na wielkie wizje. Jednocześnie trudno zrozumieć, czemu Demokraci tak bardzo nie potrafili wykorzystać w kampanii osiągnięć ekonomicznych administracji Bidena. A naprawdę jest tu się czym pochwalić, Biden uruchomił ambitną politykę przemysłową, tworzącą szanse także dla Amerykanów bez dyplomu college’u.
To już się nie sklei
Harris zebrała w tych wyborach bardzo szeroką koalicję, ciągnącą się od rozczarowanych Trumpem Republikanów – jak wiceprezydent Busha jr. Dick Cheney czy były republikański gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger – po lewe skrzydło Partii Demokratycznej z Alexandrią Ocasio-Cortez i senatorem Berniem Sandersem na czele. Pytanie, jak silna okaże się ta szeroka koalicja i czy jej poszczególne człony zmobilizują się w stopniu koniecznym do zwycięstwa Demokratów.
Sondaże pokazują, że demokraci mogą mieć problem z mobilizacją kilku grup wyborców, których potrzebują do zwycięstwa. Trump – mimo swojego czasem wręcz rasistowskiego języka – radzi sobie zaskakująco dobrze wśród młodych czarnych i latynoskich mężczyzn.
Wśród Amerykanów arabskiego pochodzenia – a jest to grupa istotna dla wyniku w tak kluczowym w tych wyborach stanach jak Michigan – Harris według sondaży ma poparcie o 18 punktów procentowych niższe niż miał w 2020 roku Biden. Powodem jest oczywiście polityka administracji Bidena wobec wojny w Gazie. Zniechęca ona też do głosowania na Harris część amerykańskiej lewicy, zwłaszcza z najmłodszego pokolenia.
Ktokolwiek nie wygra, przejmie władzę w głęboko podzielonym kraju. "To co nas podzieliło – to się już nie sklei" – te słowa z wiersza Jarosława Marka Rymkiewicza "Do Jarosława Kaczyńskiego" opisują też amerykańską rzeczywistość. Nie widać dziś szans, by skleiła ją prezydentura Harris, o drugiej prezydenturze Trumpa nie wspominając.
W środę po wyborach będzie już dawno po Halloween, ale połowa Amerykanów obudzi się w rzeczywistości, którą będą postrzegać jako horror.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek