Kacprzak: Ruszył bój o wszystko. Jakby później nie było już nic [OPINIA]
Licytacja zakończona, więcej argumentów już się nie znajdzie. Żaden as w rękawie nie pozostał. Wszystkie karty zostały wyłożone na stół. Nawet te, których nie ma.
Weekendowe konwencje, marsze i przemówienia pokazały jedno – determinacja wśród polityków jest ogromna. Zwłaszcza Kaczyński i Schetyna wyciągnęli wszystkie atuty jakie mieli i jakie udają, że mają, by pokazać, jak bardzo im zależy. Dla jednego i drugiego to bój o wszystko, o zwycięstwo i o polityczną przyszłość. Obaj wiedzą, że mają ten sam problem.
Ciągle nie jest jasne, jak bardzo zdeterminowani są ich wyborcy. Jak wielką mają potrzebę, by zagłosować przeciwko temu drugiemu. Bo już nikt z nich nie udaje, że ma jakiś pozytywny przekaz. Liczy się albo głosowanie przeciwko PiS, albo przeciwko PO, która wzmocniła się całą Koalicją Europejską. O wyniku zdecyduje siła głosów anty. Wygra ten, kto bardziej zmobilizuje wrogów swoich konkurentów.
Padły już wszystkie możliwe argumenty i zastosowano wszelkie możliwe obietnice. Obaj, zarówno Kaczyński jak i Schetyna, nie wahali podeprzeć się tymi, których uważają za gwarancję swoich intencji. Schetynie z finalnym namaszczeniem przyszedł Tusk, który porzucił ostatecznie swoją i tak udawaną polityczną niezależność i niemieszanie się w polską politykę.
Kaczyńskiemu z ostatnią deską ratunku przyszedł premier Morawiecki, który ma teraz znaleźć pieniądze dla tych, których wraz z Beatą Szydło nie zauważali przez 40 dni ich okupacji Sejmu. Skoro na finiszu kampanii dostrzeżono nawet tych, których traktowano jako "nieznaczący ułamek elektoratu", to znaczy, że determinacja jest większa niż część polityków PiS chciałaby się w ogóle przyznać. Co prawda pieniędzy na to nie ma, więc może chociaż obietnica, że będą, zdziała cuda.
Nie inaczej zareagował Tusk. Najwidoczniej doszedł do wniosku, że albo pomoże, albo już do Polski nie będzie miał po co wracać, bo szansa na odsunięcie PiS może się nie powtórzyć. Szef Rady Europejskiej przestał puszczać oko, mówić półsłówkami i zbyt ogólnymi porównaniami. Tym razem chciał, by go dobrze zrozumiano, dlatego sięgnął tam, gdzie kończy się polityczny język. Bo jak jeszcze będzie można nazwać Kaczyńskiego, skoro już nazwało się go ajatollahem?
Nazywając rywala w taki a nie inny sposób, przy okazji dał sobie upust za te wszystkie lata, gdy słyszał, że jest zdrajcą, złodziejem albo kandydatem Niemiec. Jak wiecowy trybun z czasów, gdy KOD gromadził tysiące, teraz on stanął na czele wszystkich antyPiSowców i postawił na ostry język, który ma przeciwnika obrazić, a może nawet poniżyć, choć oficjalnie ma jedynie nazwać rzeczy po imieniu.
Kaczyński nie pozostaje dłużny. I jak kiedyś z jednej strony nieustannie słychać było straszenie PiSem, tak teraz Kaczyński już tylko straszy Platformą, tą wzmocnioną poprzez Koalicję. Strachy proste i oczywiste. Te, które zawsze działały, i tym razem też mają zadziałać. Że uchodźcy, że bieda, że przywileje dla bogatych i kast wszelakich, że gender, że LGBT, i w ogóle, że albo PiS, albo wszystkich czeka nas Sodoma i Gomora. Bo według PiS, tylko PiS jest gwarancją życia w moralności, dostatku i ogólnym dobrostanie.
Prezes jest tak zdeterminowany, że nawet w końcu zauważył, iż koloratka nie przeszkadzała wielu wykorzystywać dzieci. Ale gdy jako główny argument przytacza się piękne pojęcie "wiarygodność", to trzeba wiedzieć, że przetransferowane przez cztery lata pieniądze to spory zastrzyk do domowych budżetów, ale wiarygodności za pieniądze się nie kupuje. Na finiszu kampanii mszczą się sprawy zaniechane, niewidziane, nieruszane, bo zbyt drażliwe dla swoich.
Finał kampanii pokazał, że oba największe polityczne bloki walczą, jakby to był ich bój ostatni. Jakby już później nie było nic. Jakby wybory do europarlamentu nie były początkiem wyborczego serialu. Walczą, biorąc do rąk każdą broń, jaką mają. Naboi na jesień może zabraknąć jednym i drugim.