Język wojny domowej. Jakub Majmurek: Andrzej Duda zamiast łączyć Polaków, agresywnie ich dzieli
Andrzej Duda, bezrefleksyjnie podpisując wszystko, co podsuwał mu zdominowany przez PiS Sejm, sprzeniewierzył się zdaniem wielu obywateli swojej misji obrońcy konstytucji. Język, jaki ostatnio przybrał to krok dalej. Z elementu stabilizującego system polityczny prezydent staje się źródłem chaosu i konfliktu. Zamiast łączyć Polaków, agresywnie ich dzieli, zamiast domykać legitymację całego systemu, podważa prawomocność tak ważnego jego elementu jak samorządy - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
10.03.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:49
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Słowa mają znaczenie. Zwłaszcza w polityce. Ta jest bowiem sztuką organizowania zbiorowych emocji i zaprzęgania ich do realizacji ponadjednostkowych celów. Język jest w tym podstawowym narzędziem. Dlatego też nie można wzruszyć ramionami, obserwując narastającą radykalizację języka partii rządzącej w Polsce, czego dwóch wymownych przykładów dostarczyły w ostatnich dniach przemówienia Jarosława Kaczyńskiego w Łomży i prezydenta Andrzeja Dudy w Otwocku.
Na czym polega problem z językiem PiS? Na tym, że bardziej niż język demokratycznej polityki - próbujący przekonać obywateli do poparcia wyznaczanych przez dany ośrodek celów i planów - coraz bardziej przypomina on język wojny domowej. Którego celem nie jest mobilizacja poparcia dla celów, ale wprowadzenie w ciało wspólnoty skrajnych, nieprzekraczalnych podziałów i trwałe wykluczenie z niej politycznych przeciwników. Taki język buduje ciągły kryzys polityczny, zmienia politykę w nieustanny konflikt, w którym albo "my", albo "oni". Na dłuższą metę uniemożliwia to sensowną, demokratyczną debatę, w której wyłonić by się mogły rzeczywiście satysfakcjonujące większość rozwiązania. Efektem takiego języka jest skrajnie podzielona sfera publiczna, z małymi i silnie zmobilizowanymi, nienawidzącymi się wzajemnie dwoma "plemiona" (PiS i nie-PiS) i coraz bardziej zniechęconą do polityki resztą.
Władcy gniewu
Oczywiście, gniew i negatywne emocje też są narzędziem pracy polityka. Jak zauważył kiedyś niemiecki filozof Peter Sloterdijk, masowe partie polityczne XIX wieku (a tam korzenie ma ciągle większość politycznych podziałów współczesnych demokracji) były czymś w rodzaju "banków gniewu". Zbierały one różnego rodzaju społeczne roszczenia, urazy, uzasadnione pretensje pod adresem władzy i obiecywały ich zaspokojenie w przyszłości - gdy już zdobędą władzę.
Prawo i Sprawiedliwość, a także Kukiz '15, w dużej mierze wygrały wybory w zeszłym roku dzięki temu, że potrafiły stać się "bankami gniewu" wyborców. Obie formacje skutecznie zebrały różnego rodzaju, często niepozbawione podstaw, pretensje pod adresem państwa Platformy Obywatelskiej i obiecały ich zaspokojenie w przyszłości. Nie ma w tym nic złego - zarządzanie gniewem to część demokratycznej polityki.
Z gniewem jest jednak trochę tak jak z bagnetami w znanym powiedzeniu - da się przy ich pomocy zdobyć albo ochronić władzę, nie da się na nich na dłuższą metę siedzieć. Każda władza, zwłaszcza w demokracji liberalnej, potrzebuje do realizacji swoich celów szerszej legitymacji niż tylko siła i gniew.
Tymczasem w ciągu prawie pół roku, jakie minęło od zwycięskich dla PiS wyborów, nowy rząd - przynajmniej na poziomie retoryki - nie bardzo takiej legitymacji szuka, maksymalnie mobilizując gniew swojej bazy i atakując przeciwników i nieprzekonanych. Polacy wyrażający swoje obawy w sprawie postępowania rządu Beaty Szydło wobec Trybunału Konstytucyjnego zostali nazwani przez Jarosława Kaczyńskiego "Polakami najgorszego sortu", w których "genach jest donoszenie na Polskę obcym ośrodkom". Wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki porównał z kolei uczestników demonstracji KOD do świń, które "kwiczą" po tym, gdy zabrano im dostęp do koryta ("monopol na dostęp do spółek skarbu państwa").
Ten język tylko zaostrza się wraz z kolejnymi miesiącami władzy PiS, zwłaszcza w ostatnich dniach. Wróćmy do przemówienia lidera PiS, Jarosława Kaczyńskiego, z Łomży, wygłoszonego w poniedziałek. Przemówienie to podsumowywało zwycięską dla PiS kampanię w wyborach uzupełniających do Senatu. Dobrym zwyczajem w demokracjach liberalnych jest, iż mowa po zwycięstwie ma koncyliacyjny charakter. Lider zwycięskiego obozu wyciąga rękę do przegranych, daje znać, że choć przegrali, to ciągle jest ich państwo i ich kraj. Jarosław Kaczyński zamiast tego swoim przeciwnikom politycznym (rozpoznanym głównie jako KOD) zaoferował garść pogróżek i insynuacji. Zarzucił im, że tylko udają, że są Polakami, próbując ukryć się za biało-czerwonymi barwami. Polską bowiem tak naprawdę gardzą, "chcą być kimś innym". To bowiem oni "lżyli to, co w naszej kulturze święte". To oni:
[...] mówili, że Polska to anachronizm [...]. To ci sami, którzy chodzili do rosyjskiej ambasady ze skargami na Polaków, na PiS. To ci sami, którzy nie chcieli uznać, że masowe zabijanie Polaków w Katyniu i innych miejscach to masowe ludobójstwo. To ci sami, którzy uprawiali tzw. pedagogikę wstydu, próbując wmówić Polakom, że są w zasadzie winni wszystkiego, co się stało w tej części Europy w ciągu ostatniego wieku. To ci sami, którzy ograniczali lekcje historii po to, by młodzi Polacy nie znali historii Polski.
Wszystkie te zarzuty nie kleją się wzajemnie, nie są niczym innym niż ciągiem coraz bardziej absurdalnych insynuacji. Skrajnie zaostrzają one konflikt polityczny w momencie, gdy PiS - ogłaszający właśnie kluczowy dla siebie Plan Morawieckiego - potrzebuje raczej konsensusu niż ciągłego konfliktu. Kaczyński z jednej strony zaprasza Polaków do dołączenia do "wielkiego projektu PiS", z drugiej zaś, wszystkich tych, którzy się z nim nie zgadzają wyklucza z narodowej wspólnoty i oskarża o negowanie zbrodni katyńskiej.
Kaczyński w imię mobilizacji elektoratu, którego głosów na razie już nie potrzebuje, antagonizuje także naszych sojuszników. Bo, jak mówił w Łomży, przeciwnicy rządu „nie działają bezinteresownie”, reprezentują siły, które "chcą by Polska była kolonią". Na to PiS się ma nie zgodzić, poleceń z Brukseli nie będzie wykonywał, "bo nawet w czasach PRL nie wykonywano wszystkich poleceń z Moskwy". Porównania Unii Europejskiej do Związku Radzieckiego stanowią w europejskiej polityce folklor skrajnej, eurosceptycznej prawicy. Posługując się takim językiem, którego echa z pewnością dotrą poza Łomżę, Kaczyński stawia na marginesie europejskiej polityki siebie i swoją partię.
Prezydent chaosu
Liderowi swojej dawnej partii dzień później wtóruje prezydent Duda. Znów grozi części obywateli swojego kraju i antagonizuje Europę [ przeczytaj]. "[...] mamy prawo sami decydować o tym, co jest dla nas dobre, a co złe, kto jest dla nas gościem, a kto wrogiem. Mamy prawo także do tego, aby głośno o tym mówić, nie kierując się pseudoeuropejską poprawnością polityczną, która tak naprawdę wiedzie na manowce, wiedzie do staczania się cywilizacyjnego, a nie do rozwoju" - mówił prezydent do mieszkańców Otwocka. Znów, stereotyp o "lewackiej" "poprawności" politycznej, prowadzącej do "cywilizacyjnego staczania" się Europy to repertuar skrajnej europejskiej prawicy, politycznego marginesu. Takim językiem prezydent stawia się na nim na własne życzenie.
W przeciwieństwie do Jarosława Kaczyńskiego, nie jest on jednak osobą prywatną, tylko głową państwa - mamy prawo oczekiwać od niego szczególnej odpowiedzialności za słowa. Tej odpowiedzialności we wtorek zabrakło nie tylko wobec przeciwników politycznych w kraju i sojuszników za granicą, ale także w o wiele poważniejszej kwestii. Prezydent Duda powiedział bowiem o ostatnich wyborach samorządowych, że ich "wynik zaprzeczał wszelkiej rzeczywistości i wszyscy o tym wiedzą".
Najwyższy urzędnik państwowy po prostu nie może rzucać takich oskarżeń! Jeśli prezydent ma w tej sprawie dowody, powinien niezwłocznie przekazać je odpowiednim służbom. Jeśli nie, nie może rzucać niczym nie umocowanych insynuacji i podważać demokratycznej woli obywateli. Zgodnie z konstytucją i zwyczajem w polskim systemie politycznym prezydent ma być elementem stabilizującym system polityczny, stojącym na straży konstytucyjnego porządku. Andrzej Duda, bezrefleksyjnie podpisując wszystko, co podsuwał mu zdominowany przez PiS Sejm, sprzeniewierzył się zdaniem wielu obywateli swojej misji obrońcy konstytucji. Język, jaki ostatnio przybrał to krok dalej. Z elementu stabilizującego system polityczny prezydent staje się źródłem chaosu i konfliktu. Zamiast łączyć Polaków, agresywnie ich dzieli, zamiast domykać legitymację całego systemu, podważa prawomocność tak ważnego jego elementu jak samorządy.
Scena bez centrum i opozycji?
Język PiS nie jest tylko problemem tej partii. Jest symptomem głębszej choroby polskiej sfery publicznej. Dziś scena polityczna stała się sceną bez centrum. Nie ma dziś żadnych instytucji, liderów opinii, symboli, pod którymi zjednoczyć by się mogły wszystkie strony politycznego sporu. W języku PiS każdy, od profesora Bartoszewskiego, do Modzelewskiego, może stać się dziś "komunistą i złodziejem". Coraz bardziej zbliżamy się do sceny publicznej, w której nie ma miejsca na wspólną dyskusję o Polsce, są dwa równoległe obiegi (PiS i anty-PiS) wzajemnie nakręcające się w nienawiści do siebie. Jest to sytuacja całkowicie wyjaławiająca dla demokracji i na dłuższą metę dla niej niebezpieczna.
PiS jest przy tym w swoim podejściu do opozycji nie tyle zaprzeczeniem logiki III RP, co doprowadzeniem jej do logicznego końca. Od 1989 roku polska demokracja ma bowiem wielki problem z uznaniem prawomocności opozycji. W demokracjach zachodnich jest to absolutną podstawą: opozycja jest istotną częścią systemu politycznego, żaden rząd nie oczekuje danej z góry zgody na swoje działania, a jednocześnie każda opozycja przejmując władzę, dba o zachowanie ciągłości strategicznych kierunków polityki państwa i jego instytucji. W Wielkiej Brytanii lider opozycji i członkowie jego gabinetu cieni są po prostu urzędnikami państwowymi na państwowej pensji.
W Polsce po 1989 roku polityka zbyt często przyjmowała postać gry na delegitymizację opozycji. Od wojny na górze, do dzisiejszych rządów PiS. Od planu Balcerowicza - którego krytycy uciszani byli jako "roszczeniowi", "nostalgicy PRL" itd. - do dzisiejszego projektu Jarosława Kaczyńskiego. Od SLD, któremu ze względu na postkomunistyczny rodowód, miało być „mniej wolno”, poprzez stosunek PO do PiSowskiej opozycji w okresie 2007-2015, do dzisiejszego stosunku PiS do KOD, oskarżanego o narodową zdradę.
Jak zdążyli już zauważyć wszyscy inteligentni krytycy PiS, nie ma powrotu w Polsce do tego, co było przed 2015 rokiem, po PiS będziemy potrzebować nowego otwarcia. Cywilizowane ułożenie relacji władzy i opozycji musi być jego podstawą.
Zagniewać się na śmierć
Do tej pory polityka delegitymizacji przeciwnika nikomu się nie przysłużyła. Pogrążyła uznawane za aroganckie elity Unii Wolności, próbujący odebrać prawomocność SLD „antykomunizm” AWS skończył się żałosnym rozpadem tej formacji. Za przekonanie, że samo straszenie „dzikim PiS” wystarczy, cenę utraty władzy zapłaciła Platforma i prezydent Komorowski.
Nic nie wskazuje na to, by w wypadku PiS miałoby być inaczej. Partia jest na prostej drodze do tego, by zagniewać się na śmierć. Agresywna retoryka, obrażanie przeciwników politycznych i zagranicznych sojuszników, połączone w dodatku z gwałtownym przejmowaniem takich instytucji jak Trybunał Konstytucyjny, media publiczne, służba cywilna, a nawet stadniny koni, prowadzi do sytuacji ciągłego kryzysu politycznego. Nie da się w jego ramach budować długotrwałej legitymacji dla swoich działań. Nie da się budować szerokich koalicji dla realizacji swoich projektów. A ambitne plany PiS, na czele z wartym autentycznej merytorycznej dyskusji Planem Morawieckiego, wymagają budowy takich koalicji. Jak zauważył niedawno na łamach „Kultury Liberalnej” Bartłomiej Sienkiewicz, żaden udany, dalekosiężny plan nie udał się w Polsce bez szerokiego poparcia społecznego, mobilizacji entuzjazmu, którą agresja liderów PiS wobec własnego społeczeństwa dziś zupełnie uniemożliwia.
W imię celów taktycznych, konsolidacji rdzenia własnego elektoratu, PiS językiem wojny domowej zamyka sobie drogę do realizacji celów strategicznych. Uniemożliwia sobie zostawienie po sobie trwałego dziedzictwa, trwałej, głębokiej zmiany. Zamiast tego czeka nas ciągły kryzys, który prędzej czy później w najlepszym wypadku skończy się jak w 2007 roku, najgorszym zniechęceniem Polaków do parlamentarnej polityki i otwarciem drogi dla sił jeszcze bardziej od PiS skrajnych - kogoś, kto obieca twardą ręką w końcu "zaprowadzić porządek". Na razie kandydaci do tego - Kukiz, Ruch Narodowy, Janusz Korwin-Mikke - funkcjonują ciągle w kategorii politycznych żartów. Ale rok temu tak samo myśleliśmy o Macierewiczu na czele Ministerstwa Obrony Narodowej, a o Andrzeju Dudzie większość z nas nie słyszała - nie wiadomo też, do jakich przetasowań doprowadzić może ciągle eskalowany przez władzę kryzys.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski