Jest petycja ws. wydatków europosłów. Dowiemy się, na co idą miliony euro?
Podczas gdy parlamentarzyści państw członkowskich muszą się rozliczać z każdej złotówki, w Brukseli o transparentności nikt nie chce nawet słyszeć. Kwitnie system "legalnej korupcji", a politycy wymyślają kolejne sposoby na wyciągnięcie z unijnej kasy tysięcy euro. Europejczycy, z których kieszeni pochodzą te pieniądze, chcą powiedzieć temu "dość".
Wszyscy posłowie do Parlamentu Europejskiego otrzymują miesięcznie 4,342 euro (ok. 18 tys. zł) wynagrodzenia. "To pieniądze pochodzące z naszych podatków, więc ich wydawanie powinno być przejrzyste i odpowiedzialne" - piszą autorzy petycji, która pojawiła się na stronie internetowej wemove.eu. Jak dodają, politycy mogą też liczyć na najróżniejsze dodatki i wyrównania, ale nikt tego nie kontroluje i nie sprawdza. W ciągu zaledwie 5 dni pod wnioskiem pojawiło się już ponad 100 tys. podpisów.
- Złożyliśmy też skargę do Trybunału Sprawiedliwości UE. Jesteśmy przekonani, że mamy prawo wiedzieć, na co posłowie Parlamentu Europejskiego wydają publiczne pieniądze - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską słoweńska dziennikarka Anuška Delić. Władze UE wstępnie odmówiły jej już ujawnienia szczegółów dotyczących wydatków z 2015 roku. Decydująca będzie decyzja Trybunału, ale europejscy prawnicy ocenili już, że ujawnienie takich informacji "utrudniłoby europosłom pracę" i "naraziło ich na krytykę".
Wyjeżdżali 100 km poza Brukselę, żeby tylko zdobyć rachunek ze stacji benzynowej
Nie od dziś wiadomo, że budżet Unii Europejskiej to dla polityków w Brukseli studnia bez dna. Były europoseł Marek Migalski w książce "Parlament Antyeuropejski" opisał nawet 10 najpopularniejszych sztuczek, jakie pozwalają wykorzystywać system brukselskich przywilejów. Jego zdaniem, najbardziej cwani politycy na samych dojazdach mogli zarobić przez 5 lat nawet 1,5 mln zł. Jak to możliwe? Wystarczyło, by zamiast przylatywać na posiedzenia w Brukseli i Strasburgu samolotem, przyjeżdżać na nie prywatnym samochodem, a PE zwracał 49 eurocentów za każdy przejechany kilometr!
W jaki sposób europosłowie udowadniali, że w ogóle podróżowali własnym autem? Początkowo w PE wymagano jedynie rachunku z jakiejkolwiek stacji benzynowej (za zakup paliwa bądź posiłku) znajdującej się na trasie podróży. Według Migalskiego jego koledzy wyjeżdżali 100 km poza Brukselę, aby zdobyć paragon ze stacji benzynowej, a po powrocie deklarowali, że odbyli podróż na trasie Bruksela-Warszawa-Bruksela. W międzyczasie przepisy zostały zaostrzone i urzędnicy zaczęli wymagać przedstawienia rachunku ze stacji benzynowej z początku i końca trasy. Ale i z tym pomysłowi politycy zdołali się uporać. Innymi ze sposobów miały być wspólne podróże kilku europosłów jednym samochodem, a następnie rozliczanie podróży tak, jakby przyjechali kilkoma.
Marek Migalski, europoseł kadencji 2009-2014 wybrany z list PiS
Limuzyny, saloniki VIP i wykwintna kuchnia
Eurodeputowani współpracowali ze sobą podobno nie tylko podczas pokonywania trasy, ale również przy organizacji noclegów. Według Migalskiego, pieniądze jakie otrzymywali na opłacenie hoteli zatrzymywali w kieszeniach, a zamiast tego wynajmowali jedno mieszkanie w kilka osób. Podobno byli nawet tacy, którzy wbrew przepisom obowiązującym w Parlamencie Europejskim, sypiali w swoich biurach.
Nie mniej osób korzystało też z przywilejów prestiżowego programu dla podróżnych Miles & More. Wszystko dlatego, że latający za pieniądze europarlamentu, dzięki programowi lojalnościowemu, mogli zdobyć przywileje nieosiągalne dla zwykłych pasażerów. Jeśli uzbierali wystarczającą liczbę punktów, mogli liczyć nawet na to, że specjalna limuzyna będzie ich wozić aż pod samo wejście do samolotu. Do tego dochodził ekskluzywny salonik VIP na lotnisku z alkoholem i wykwintną kuchnią.