Jan Krasnowolski: Pozdrowienia z Brexitlandu! To również przez nas [OPINIA]
Dookoła spokój i cisza, nie ma żadnej paniki, nikt się już nawet nie przejmuje i nikt jakoś specjalnie o tym nie rozmawia, mimo że właśnie w tym momencie trwa ostateczne odliczanie. Miejmy to już po prostu za sobą. Get over it!
Pod Parlamentem pętają się jeszcze niedobitki z rozmokniętymi transparentami, zarówno za jak i przeciw, ale tak naprawdę już jakiś czas temu opadły emocje. Wszyscy są do tego stopnia znużeni tematem, że mimowolnie przytakują jowialnemu premierowi Borisowi Johnsonowi, który z właściwą sobie bufonadą, upojony tembrem własnego głosu, triumfalnie oznajmia: Let’s get Brexit done!
Czyli: zróbmy w końcu ten Brexit!
To, co ma nastąpić 31 stycznia, jest rezultatem ogólnonarodowego referendum, jakie odbyło się w czerwcu 2016 roku. Inicjatywa wyszła od ówczesnego premiera Davida Camerona, który zorganizował referendum dotrzymując obietnicy złożonej wyborcom w 2013 roku. Dzięki zyskanej w ten sposób przychylności elektoratu, jego partia była w stanie wygrać wybory do Izby Gmin.
Mam silne podejrzenia, że referendum mogło być po prostu zasłoną dymną dla Camerona, który miał już dość wałkowania przez tabloidy kuriozalnej historii z zamierzchłej przeszłości, znanej szerzej jako Afera Piggate. Ale zastrzegam, to tylko moje osobiste przemyślenia.
Brexit. Co z Polakami? "Są tam takie branże, które bez nas nie istnieją" [ZOBACZ WIDEO]
Sam Cameron nie był entuzjastą Brexitu i z jakiegoś powodu żył w przekonaniu, że większość Brytyjczyków podziela jego zdanie. Stało się jednak inaczej. W czerwcu 2016 brytyjski suweren zdecydował, że czas opuścić Unię. Stosunek głosów rozkładał się 52 proc. do 48 proc., przy 72 proc. frekwencji, co oznacza, że 17,4 miliona obywateli stwierdziło, że przynależność do europejskiej wspólnoty wychodzi im już bokiem.
Zaskoczony wynikiem referendum Cameron strzelił focha i ustąpił z funkcji, jego miejsce zajęła introwertyczna Theresa May. Ta kobieta przez całe swoje dorosłe życie przygotowywała się do roli szefa rządu i jej ambicja w końcu się spełniła, ale w najgorszym możliwym dla Teresy momencie. Jak to mówią: be careful, what you wish for!
Naprawdę biedna Teresa
Biedna Teresa miała teraz posprzątać powstały dzięki swojemu poprzednikowi rozgardiasz. Jej zadaniem było wynegocjować z Brukselą deal, czyli warunki, dzięki którym rozwód z Europą odbędzie się na możliwie bezbolesnych zasadach, aby uniknąć tzw. Twardego Brexitu.
Nie wyszło Teresie, nie była w stanie przekonać parlamentu do warunków, jakie wynegocjowała i termin wyjścia z Unii trzeba było przesunąć. Wierzę, że w spokojniejszych czasach Theresa May mogłaby się okazać całkiem skutecznym i energicznym premierem, tutaj jednak sytuacja ją przerosła. Stres odbił się na niej do tego stopnia, że pod koniec negocjacji z Unią Europejską i jednoczesnego użerania się z własnym parlamentem, wyglądała jak swój własny cień. Całą historię pełnienia wymarzonego urzędu pani premier przypłaciła rozstrojem nerwowym, ostatecznie podając się do dymisji.
Narcystyczny Boris
Miejsce Theresy May zajął ekstrawertyczny Boris Johnson, którego nic nie jest w stanie wytrącić z narcystycznego samozachwytu. Kiedy oglądam go w wiadomościach, zawsze wyobrażam sobie olbrzymiego trzmiela, który wpadł na chwilę do beczułki z whisky, a potem wyrwał się na wolność.
No deal - no problem, stwierdza nabuzowany własnym optymizmem Boris i ten optymizm wszystkich uspokaja, bo skoro premier tak mówi, to chyba wie, co mówi. "Po prostu, moi drodzy, powtarzajcie za mną: Let’s get Brexit done!"
Niemal cztery lata temu zadecydowano, aby odłączyć się od Europy, chociaż wkrótce potem okazało się, że znacząca grupa wyborców być może głosowała by inaczej, gdyby zamiast ulegać populistycznej propagandzie, dane jej było poznać fakty.
Wszystkie kłamstwa i największe kłamstwo Farage'a
Znacznie za późno wypunktowano, że agresywna kampania LeaveEU zawierała cały szereg fałszywych stwierdzeń oraz urągających rozsądkowi nieścisłości, wiele trudnych aspektów opuszczenia Unii przemilczano, natomiast szef UKIP (Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa), śliski jak węgorz Nigel Farage, wielokrotnie mijał się z prawdą, wychodząc z założenia, że cel uświęca środki.
Jego największym kłamstwem prawdopodobnie było to, że leży mu na sercu dobro Wielkiej Brytanii, podczas gdy jak na dłoni widać, że jego działania motywowane są po prostu obsesyjną ambicją rozmontowania na kawałki Unii Europejskiej. W pewnym momencie, upojony sukcesem po brexitowym referendum Farage puścił parę, że teraz kolej na Frenchxit, czyli Exit w wykonaniu Francji.
Prawda jest taka, że ten przypominający jakiś wyjątkowo czarny charakter z marvellowskich komiksów Nigel obsesyjnie nienawidzi Unii, co nie przeszkadza jednak mu przez piątą kadencję pobierać pensji europosła.
Poniewczasie okazało się, że zachodzi duże prawdopodobieństwo, że antyunijna propaganda była finansowana przez Rosjan. Brytyjscy dziennikarze ujawnili, że założyciel kampanii LeaveEU, niejaki Aaron Banks, wyceniany na około 250 milionów funtów właściciel 37 firm, wpompował ponad 8 mln w samą kampanię oraz w partię UKIP, prowadząc jednocześnie rozliczne interesy z Rosjanami.
National Crime Agency wdrożyła nawet śledztwo mające ustalić powiązania Banksa oraz przepływ jego pieniędzy. Ustalono, że Banks wielokrotnie spotykał się z rosyjskimi dyplomatami, ostatecznie jednak nie stwierdzono jednoznacznych dowodów na złamanie prawa.
Ostatnio mówi się też coraz głośniej o znaczącej roli, jaką w UKIP-owskiej kampanii odegrała analityczno – konsultingowa firma Cambrige Analytica. Okazuje się, że w czasach, kiedy coraz częściej dopadają nas personalizowane reklamy, dobierane pod kątem naszych zainteresowań, istnieje też możliwość sterowania naszymi wyborami.
Cambrige Analytica bazuje na targetowaniu internautów. Działając na zlecenie swoich politycznych zleceniodawców, dzięki indywidualnemu profilowaniu poszczególnych użytkowników internetu na terenie Wielkiej Brytanii, a następnie bombardując ich określonymi treściami, była w stanie wpłynąć na ich poglądy, a tym samym na wynik referendum, o czym mówią teraz otwarcie, dysponujący twardymi dowodami, byli pracownicy firmy.
Działania tej firmy prawdopodobnie były czynnikiem, który przeważył języczek wagi i nadał bieg Brexitowi. Cambrige Analytica już wcześniej udowodniła swoje możliwości wpływając na wyniki wyborów w krajach takich jak Australia, Indie, Kenia, Malta, Meksyk, Filipiny, Trynidad i Tobago oraz Stany Zjednoczone. Zainteresowanym polecam dokument "Hakowanie świata” dostępny na Netflixie.
Sprawa wpływania na wyborców została ostatnio przedstawiona w brytyjskim Parlamencie, nie powstrzyma to już jednak rozwoju wydarzeń. Referendum nikt nie będzie teraz unieważniać, sprawy poszły już za daleko, wszyscy się już mentalnie na ten cały Brexit nastawili. Mleko się rozlało i nie ma co już nad nim płakać, można co najwyżej wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Więc raczej: Let’s get Brexit done!
Czerwony autobus
Do zwycięstwa opcji LeaveEU z pewnością przyczynił się też efektowny, lśniący czerwienią, jeżdżący po kraju autobus, oklejony demagogicznymi hasłami twierdzącymi, że Wielka Brytania wysyła Unii co tydzień 350 milionów funtów, zamiast przeznaczyć je na NHS, czyli brytyjską służbę zdrowia.
Ufundowany przez Borisa Johnsona, ówczesnego ministra spraw zagranicznych propagandowy pojazd przemawiał do ludzkiej wyobraźni mocniej niż inteligenckie wywody oderwanego od rzeczywistości Jeremiego Corbyna, szefa Partii Pracy, który już dawno temu stracił posłuch oraz wiarygodność wśród working class, którą miał reprezentować.
O autobusie dyskutowano sporo, rozważano niestosowność całego pomysłu oraz zachodzono w głowę, skąd się właściwie wzięła przemawiająca do wyobraźni kwota, wypompowywana ponoć co tydzień ze skarbca Korony. Nikt nie potrafił tego wytłumaczyć, dopiero Theresa May stwierdziła, że kwota się faktycznie zgadza, co prawda nie w skali tygodniowej, a rocznej. Ale to już właściwie nie miało znaczenia, kiedy czerwony autobus spełnił swoje zadanie.
Trzysta pięćdziesiąt baniek to naprawdę mnóstwo kasy, dlaczego w ogóle mamy ją komuś oddawać?
Czyli: Let’s get Brexit done!
Nieśmiało prosimy: zostańmy...
Przy okazji trzeba sobie zdać sprawę z tego, że Brexit miał świetne warunki, aby się wydarzyć, biorąc pod uwagę anemiczną, bezbarwną i praktycznie niezauważalną kampanię Remain (Zostańmy), która została przeprowadzona w taki sposób, jakby jej autorzy musieli ją po prostu odbębnić, sami nie będąc do końca przekonani o konieczności pozostania w Unii. Albo, jakby im za robotę wcale nie płacono. Z porozklejanych tu i ówdzie niepozornych plakacików, nieśmiało proszono: Zostańmy…
Nie tłumaczono nic bliżej, nie podkreślano korzyści płynących z pozostania w europejskiej rodzinie. Oraz, co bardziej karygodne - nie uświadomiono też wyborcom konsekwencji takiego a nie innego wyboru. Nikt nie wymieniał licznych trudności i komplikacji, jakie spotkają Brytyjczyków po Brexicie. Na to miał przyjść czas dopiero później, kiedy zacznie się odliczanie.
Idzie drożyzna. I nie tylko
Get Ready for Brexit to kampania informacyjna, którą odpalono jesienią 2019 roku, na bilbordach, w radio i w mediach społecznościowych. "Czy wiesz, że po Brexicie możesz napotkać na utrudnienia w trakcie podróży za granicę?”. "Jeśli jesteś właścicielem firmy, która współpracuje z partnerami na terenie Europy, lepiej dowiedz się, jak po Brexicie zmienią się przepisy”. "Jeśli jesteś Brytyjczykiem mieszkającym za granicą, czym prędzej sprawdź, czy dalej będzie przysługiwać ci opieka lekarska, ewentualnie wykup sobie prywatne ubezpieczenie.”
Dano w ten sposób obywatelom do zrozumienia, że coś tam może się skomplikować, ktoś tam może mieć teraz trochę pod górkę, ale żeby nie było, że nie ostrzegano. Na razie nikt nawet jeszcze nie powiedział oficjalnie, że po Brexicie ceny pójdą w górę. Kto ma głowę to sobie przecież wygłówkuje, że jak w końcu wprowadzą cła, to ceny muszą skoczyć. Brytyjski rząd woli jednak oswajać obywateli z nową rzeczywistością stopniowo, aby uniknęli szoku.
Ale, nie warto się martwić na przyszłość, co ma być, to będzie. Ważne, że odzyskamy wreszcie kontrolę nad swoim krajem, odzyskamy naszą kochaną Brytanię, która znowu stanie się Wielka, tak właśnie rozumuje przeciętny Anglik. Nawet jeśli rozżalone Brexitem Szkocja czy Irlandia Północna coś tam się burzą i znowu burczą pod nosem o niepodległości, nie ma się czym przejmować. Irole i Szkoci burzyli się przecież i w przeszłości, no to wysyłało się do nich wojsko i szast – prast się uciszali. Imperium trzeba trzymać twardą ręką.
Trzeba też patrzeć z optymizmem w przyszłość, w końcu najlepszy ziomal premiera Johnsona to teraz Donald Trump. A ten solennie zapewnia o wspólnej, świetlanej przyszłości, kiedy obaj panowie razem pozują do zdjęć, a zimny wiatr rozwiewa im zaczeski.
Więc: Let’s get Brexit done!
Smutny los ekspatów
No racja, pozostaje jeszcze kwestia Brytyjczyków żyjących na terenie Unii. Niemal milion z nich mieszka w Hiszpanii, Francji i Portugalii. Wyjechali tam skuszeni ciepłym klimatem oraz dobrym przelicznikiem funta. Nie są to naturalnie jacyś podrzędni, podejrzani emigranci, tylko szlachetni ekspaci.
Tak właśnie sobie życzą, aby ich nazywano, chociaż w żaden sposób nie zmieni to faktu, że mogą mieć teraz mocno przechlapane. Większość ekspatów to wygrzewający w południowym słońcu swoje stare kości emeryci, którzy potrzebują opieki medycznej i regularnego dostępu do leków. Dopiero teraz połapali się, że w momencie, kiedy UK wyjdzie z EU, zniknie nad nimi ochronny parasol przywilejów należny obywatelom Europy, między innymi przestanie im przysługiwać europejska, bezpłatna opieka medyczna.
Normalnie aż się serce człowiekowi kraje, kiedy ogląda w telewizyjnych wiadomościach biednych, niepewnych swego losu ekspatów, do których nagle dotarło, że staną się teraz w tej swojej Hiszpanii czy Francji obywatelami drugiej kategorii. I są po angielsku bardzo zmartwieni, czyli upset i głośno pytają, czym sobie na to wszystko, na stare lata zasłużyli.
Co zabawne, nie trzeba długo szukać w internecie, aby odkryć, że duża liczba szlachetnych ekspatów głosowała w roku 2016 za opuszczeniem Unii. Teraz biedacy plują sobie w brodę i głośno lamentują, co ich naszło, żeby tak głupio zagłosować. Na forach internetowych wyszukałem, że ich najczęstszym argumentem wówczas było: "Kiedy wracam do Anglii odwiedzić moje rodzinne Swindon/Ipswich/Grimsby, nie jest to już to samo miejsce, które pamiętam. Wszędzie ci okropni imigranci z Europy Wschodniej...”
Ale: Keep calm and let’s get Brexit done, jakoś to będzie.
Argument ostateczny. Wschodni najeźdźcy
I chociaż głośno nikt tego nie powie, bo poprawność polityczna wciąż jest w tym kraju obowiązującą religią, wszyscy wiedzą, że do zwycięstwa opcji LeaveEU, a właściwie do samego pomysłu zorganizowania referendum tak naprawdę przyczynili się przede wszystkim najeźdźcy, którzy najechali Wyspy w ciągu ostatnich szesnastu lat.
Wszystkie problemy, cały ten stres, to niepotrzebne zamieszanie z Brexitem spowodowali obcy, którzy tu zjechali i postanowili osiedlić się na Wyspach. Nie wykwintni ekspaci, tylko zwykli emigranci zarobkowi ze Wschodniej Europy.
Czyli my.
Kiedy w roku 2004 Wielka Brytania postanowiła otworzyć swoje granice oraz rynek pracy dla przybyszów z Europy Wschodniej, zapewniano obywateli, że zjawi się tu co najwyżej kilka, kilkanaście tysięcy, jednym słowem: garstka, najbardziej potrzebnych specjalistów. Dentyści, inżynierowie i informatycy, może kilku hydraulików. Nikomu więcej się nie będzie chciało przyjeżdżać, taka była oficjalna prognoza. Albo doradcy premiera Blaira nie przewidzieli oczywistego, albo postanowiono brytyjskiemu społeczeństwu przygotować niespodziankę.
Ups! W ciągu dziesięciu lat zjechały tutaj prawie cztery miliony specjalistów, w każdej możliwej dziedzinie. Z Litwy, Łotwy, Czech, Słowacji, Węgier, Bułgarii i Rumunii, z Portugalii i Hiszpanii, ale przede wszystkim z Polski.
W roku 2018 odnotowano na Wyspach niemal milion Polaków.
Jesteśmy tutaj aktualnie najliczniejszą obcą nacją. Przebiliśmy nawet Hindusów i Pakistańczyków, którzy wiedli prym do tej pory. Język polski jest drugim najczęściej używanym językiem w Anglii, trzecim w Wielkiej Brytanii (po angielskim i walijskim). Obecni jesteśmy niemal wszędzie, wystarczy przejść się wieczorem po ulicy w dowolnym mieście, aby się o tym przekonać. I nie dość, że przyjechaliśmy, to zaraz po przyjeździe zaczęliśmy się mnożyć na potęgę, bo mamy tutaj po prostu lepsze warunki niż we własnym kraju.
Nie jest tajemnicą, że przyjeżdżając w takiej liczbie, zrobiliśmy się inwazyjni. I tak nas właśnie zaczęto postrzegać. W jednej chwili zapełniliśmy wszystkie wolne miejsca pracy, szybko okazało się, że pracodawcy wolą nas od Anglików.
Trudno im się dziwić – szybko się uczymy, pracujemy wydajniej, jesteśmy mniej roszczeniowi i nie dzwonimy do szefa w poniedziałek rano, że dopadła nas weekendowa grypa. Z tego powodu - jeśli jesteś Polakiem w Anglii, bezrobocie ci nie grozi. Z Anglikami nie jest to już takie oczywiste, więc zabieranie pracy rodowitym Brytyjczykom od samego początku było pierwszym i najczęściej podnoszonym argumentem przeciwko nam. Po nim następowały kolejne, których nie chce mi się teraz przypominać, ale na pewno było coś na temat zjadania łabędzi i pobierania benefitów.
No bo rzeczywiście, żyjemy tu i z jakiegoś powodu nie chcemy wracać do siebie. Niektórzy zresztą bardzo chcą wracać, ale nie mają na to pomysłu, nie wiedzą, jak mieli by żyć w Polsce, gdzie koszty życia są już teraz podobne, a zarobki jednak dużo niższe. Są tacy, którzy tu nie lubią być, nigdy się nie przyzwyczaili do Anglii i Anglików więc zwijają majdan i zjeżdżają do Polski, po czym stwierdzają, że tam jest im jeszcze gorzej i już się od Polski i odzwyczaili, więc po jakimś czasie wracają do Anglii, odbijają się po prostu. Niektórym naprawdę ciężko jest dogodzić.
Ogólna sytuacja jest taka, że zajmujemy angielskie mieszkania i domy, nasze dzieci zajmują miejsca angielskich szkołach, nasze samochody zajmują Anglikom miejsca parkingowe. Zużywamy im wodę i powietrze do oddychania. Jesteśmy głośni i zachowujemy się jak u siebie.
Co prawda zostało już ustalone, że jednak nie zjadamy łabędzi w parkach, ale z tymi benefitami to już różnie bywa, a poza tym ciągle zabieramy z Anglii funty, wywozimy je do Polski. Niby nakręciliśmy brytyjską gospodarkę, ale co z tego, kiedy na budowach cała masa naszych pracuje na czarno, nie płacąc podatków, czyli okradając państwo.
W Londynie i innych dużych miastach żyją na ulicach setki bezdomnych Polaków, którzy nie chcą stąd wyjeżdżać, bo twierdzą, że tu łatwe życie. Zdarza się, że popełniamy przestępstwa, przy takiej masie ludzkiej to nieuniknione. Żadna to tajemnica, przez te lata przyjechało na Wyspy mnóstwo kryminalistów, ukrywających się przed polskim wymiarem sprawiedliwości.
Aby nastarczyć z odsyłaniem do Polski ludzi ściganych Europejskim Nakazem Aresztowania (ENA), trzeba było uruchomić specjalne loty transportowym samolotem, tak zwane "Con Air”. Na początku z lotniska Biggin Hill pod Londynem regularnie co tydzień latała wojskowa CASA, potem trzeba było wyczarterować na ten cel bardziej pakownego Herculesa, mogącego zabrać na pokład 90 zbójów jednocześnie.
Tak, wszystko na koszt brytyjskiego podatnika. Co prawda Angielscy gliniarze byli trochę zniesmaczeni, że obok poszukiwanych morderców i gwałcicieli, każe im się szukać, zatrzymywać i odsyłać także pospolitych alimenciarzy i nietrzeźwych rowerzystów, nad którymi w Polsce wisiały wyroki, ale cóż mieli robić. ENA, to ENA, z przepisami się nie dyskutuje. Zresztą, i tak mają przez nas pełne ręce roboty.
Co tu dużo gadać, wydarzyło się na Wyspach kilka wyjątkowo paskudnych zbrodni w wykonaniu naszych rodaków. Zainteresowanych odsyłam do książki "Syreny z Broadmoor” mojego skromnego autorstwa. No i wstyd powiedzieć, ale zjechało tu też sporo zwykłej patologii, a patologia ma to do siebie, że nie stroni od przemocy domowej, co z kolei absorbuje służby socjalne i generuje kolosalne koszty.
Sami tłumacze, policyjni i sądowi kosztują podatnika krocie, a patologia ma to do siebie, że jednak nie zamierza się uczyć angielskiego. Dlatego czasem wieczorami na ulicach słychać polskie wrzaski.
Bo w sumie ekspaci mieli rację twierdząc, że Anglia już nigdy nie będzie taka sama, jak przed tą inwazją, kiedy zjawiły się tu hordy Eastern Europeans. Większość Anglików tak uważa, nie formując przy tym jednak osobistych zarzutów w niczyim kierunku. Bo oni nawet lubią nas indywidualnie, potrafią docenić za twardy charakter i ciężką pracę, tylko nie podoba im się, że jest nas ogólnie taka masa.
Mam sporo angielskich przyjaciół i z każdego jestem w stanie w końcu wyciągnąć to stwierdzenie. Bo nawet się w pewnym momencie z nami oswoili i nie dziwią się już, kiedy płynnie mówimy po angielsku. Ogólnie się do nas przyzwyczaili, jakoś wkomponowaliśmy się w krajobraz. Ale masz babo placek, ledwo Polacy się już trochę z tym najeżdżaniem opanowali, gwałtownie zaczęli napierać Rumuni. I zjeżdżały się ich tu setki tysięcy, odkąd dla nich otworzono granice, więc trzeba było coś z tym zrobić, zanim Rumunów napcha się tu tyle samo co Polaków, dlatego właśnie Brexit.
No więc przede wszystkim właśnie dlatego: let’s get Brexit done!
Zamknijmy granice i przestańmy wpuszczać wszystkich jak leci, bo już się tu zaczyna robić trochę za ciasno.
Zresztą, komu się jeszcze chce o tym całym Brexicie gadać, mamy teraz przecież ciekawsze tematy. Dwa tygodnie temu Harry i Meghan wystąpili z rodziny królewskiej, wypięli się nieładnie na dynastię Windsorów. Zrobili własny Megxit, czym bardzo zasmucili Królową Elżbietę, i tak już zasmuconą brudnymi sprawkami księcia Andrzeja, które właśnie wyszły na światło dzienne po latach, dzięki rewelacjom niejakiej Virginii Roberts, która była wykorzystywana w młodym wieku jako niewolnica seksualna.
O autorze: Jan Krasnowolski – lat 47, urodzony w Krakowie, od 2006 zamieszkały w Bournemouth, w Anglii. Absolwent Studium Literacko – Artystycznego na UJ, autor kilku książek. Wśród nich "Syreny z Broadmoor” oraz "Czas wilków, czas psów”.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.