Jakub Majmurek: Trybunał Stanu dla Szydło? Warto mieć marzenia
W polityce marzenia to ważna rzecz i nie chciałbym nikomu ich odbierać, zwłaszcza przed świętami. Ale w imię rozsądku muszę trochę ochłodzić atmosferę. Otóż nie, najprawdopodobniej ujawnione dokumenty nikogo w obozie PiS nie pogrążą.
01.12.2017 | aktual.: 02.12.2017 00:08
Nie-PiSowski internet od kilku dni żyje dokumentami, jakie - w oparciu o prawo do informacji publicznej - Helsińska Fundacja Praw Człowieka wydobyła z prokuratury. Dotyczą one umorzonego śledztwa w sprawie odmowy publikacji przez rząd Beaty Szydło orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, z czasów gdy nie prezesowała w nim jeszcze Julia Przyłębska i był on zdolny zasądzić coś niezgodnego z życzeniami prezesa Kaczyńskiego.
Z zeznań świadków – wysokich urzędników Kancelarii Premiera – jasno wynika, że to premier Beata Szydło osobiście wydawała polecania wstrzymania druku orzeczeń. PiS utrzymywał, że mają one wady prawne, nie niosą za sobą żadnych skutków i nie mogą trafić do "Dziennika Ustaw". Teraz wiemy, kto ponosi osobistą, jednostkową odpowiedzialność za to, że tam się faktycznie nie znalazły.
"Za to się należy Trybunał Stanu!" – słychać na opozycyjnych blogach. "Właśnie te zeznania pogrążą kiedyś Beatę Szydło!" – brzmi polityczny Twitter od lewego skrzydła Partii Razem do prawej flanki Platformy Obywatelskiej.
A jednak Beata Szydło może spać spokojnie, nawet jeśli straci władzę. Bo do tego, by polityk stanął przed Trybunałem Stanu nawet za najbardziej jawne przekroczenie swoich uprawnień, potrzebna jest bardzo szczególna koniunktura polityczna, która w Polsce – nawet gdy PiS w końcu przegra wybory – raczej się w najbliższym czasie nie wyłoni.
Tak, to był delikt
Żeby nie było wątpliwości: tak, w świetle wydobytych zeznań Beata Szydło jak najbardziej zasługuje na to, by zostać postawiona w stan oskarżenia przed Trybunałem Stanu. Pani premier polecając pracownikom blokowanie publikacji wyroków TK w "Dzienniku Ustaw" złamała najpewniej ustawę zasadniczą, określającą ramy funkcjonowania jej rządu – jak i każdego innego.
Artykuł 190 Konstytucji RP wprost stanowi, że orzeczenia TK są ostateczne i powszechnie obowiązujące. Ustawa zasadnicza określa też, że podlegają niezwłocznemu ogłoszeniu w odpowiednich pismach urzędowych. Nigdzie nie daje władzy wykonawczej – rządowi, prezydentowi, ministrom – faktycznego prawa weta do postanowień TK. A rząd Szydło decydując, że niektóre orzeczenia nie są wyrokami i wstrzymując ich publikację, takie prawo weta sobie efektywnie przyznał.
Wiedzieliśmy to wszystko już w trakcie pierwszej odsłony sporu o TK na przełomie 2015 i 2016 roku. Dzięki akcji HFPW wiemy, kogo możemy obarczyć osobistą odpowiedzialnością. Jak się możemy domyślić, znając panujące w PiS stosunki, Beata Szydło realizowała przy tym tylko polecenia pewnego "szeregowego posła" z Żoliborza. Ale na niego na razie żadnych obciążających dokumentów nie ma. I nie będzie.
Jedną z wielu zalet – z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego – obecnego systemu rządów (gdzie bez pełnienia żadnych oficjalnych funkcji Prezes wszystkim osobiście steruje z tylnego siedzenia) jest to, że nikt nie może udowodnić odpowiedzialności prawnej lidera PiS za celowe łamanie przepisów przez jego podwładnych.
Trybunał Stanu to broń atomowa
Dlaczego więc, skoro mamy zeznania wiarygodnych świadków, niewątpliwie obciążające Szydło, nie ma co liczyć na to, by pani premier stanęła przed TS? Dlatego, że TS to w demokracji odpowiednik broni atomowej w stosunkach międzynarodowych. Jak każdy, kto trzyma guzik atomowy, dziesięć razy zastanowi się zanim go użyje, obawiając się skutków, jakie to może wywołać, tak samo każda sejmowa większość dziesięć razy pomyśli zanim zdecyduje się postawić innego polityka przed Trybunałem Stanu. W praktyce, gdy nie mamy rewolucyjnej sytuacji, szansa na to, że demokratyczny polityk faktycznie stanie przed TS są mniej więcej takie, jak wybuchu pełnego atomowego konfliktu – bliskie zeru.
Postawienie politycznego przeciwnika przed TS oznacza kryminalizację jego politycznych decyzji i podważenie legitymacji całego jego obozu. Taka decyzja podnosi temperaturę politycznego sporu do punktu wrzenia, pchając go na tory zimnej wojny domowej. Obóz, którego przedstawicieli rozlicza się w ten sposób z okresu, gdy sprawowali władzę, wpada na ogół w panikę, sam zaczyna grać coraz bardziej brudno, przygotowując zemstę na przeciwnikach w sytuacji, gdy wróci do władzy.
Zobacz także: Szydło przed Trybunał Stanu? Wraca sprawa wyroków TK
Demokratyczni politycy zdają sobie z tego wszystkiego doskonale sprawę. Dlatego, mimo że koalicja PO z PSL przez osiem lat miała większość w Sejmie (z tego przez pięć także swojego prezydenta), nic nie zrobiła, by realnie rozliczyć polityków PiS za ich działania w okresie 2005-2007. Na potrzeby twardego tożsamościowego elektoratu PO i SLD opowiadały o "mordercach Barbary Blidy" i "bolszewickich metodach" mających panować w kierowanej przez Zbigniewa Ziobrę prokuraturze. Jednak gdy przyszło do konkretnego głosowania w sprawie Ziobry, zdominowanemu przez jego przeciwników Sejmowi zabrakło determinacji, by byłego ministra sprawiedliwości postawić przed TS. Zwyciężyła obawa przed zaostrzaniem politycznego konfliktu i lęk przed zemstą PiS.
I faktycznie, nietrudno sobie wyobrazić, jak Ziobro i PiS odpowiedzieliby na TS dla tego pierwszego po przejęciu władzy. Nieprawomocne skazanie Mariusza Kamińskiego za nadużycia przy okazji tzw. afery gruntowej rozwścieczyło PiS, jego zaplecze i elektorat, wzmacniając w nim przyzwolenie na siłową rozprawę z sądami (rzekomo „stojącymi na straży Układu”) i ręczne podporządkowanie ich władzy wykonawczej. Co – o ile sejmowa większość znów nie pokłóci się z prezydentem – najpewniej stanie się w ciągu najbliższych tygodni.
PiS musiałby się rozpaść
Każdy kto przejmie w końcu władzę po PiS – niezależnie czy będzie to Razem czy PO – będzie brał pod uwagę wszystkie opisane wyżej zmienne. Lęk przed zemstą PiS i podsycaniem politycznego konfliktu będzie miarkował przyszłych rządzących w rozliczeniach wszystkich przekroczeń konstytucji, jakich PiS i Beata Szydło osobiście dopuścili się po roku 2015 i jakich pewnie będą się jeszcze dopuszczać w przyszłości.
By Beata Szydło faktycznie poniosła prawne konsekwencje za blokowanie publikacji orzeczeń TK, PiS musiałby rozpaść się bardziej niż "wielkie SLD" po aferze Rywina. Gdyby PiS stał się nagle siłą faktycznie politycznie bezzębną – pozbawioną parlamentarnej reprezentacji, szans na ponowne zdobycie władzy, poparcia ważnych graczy z biznesu, wpływów w samorządach, służbach i administracji – wtedy i tylko wtedy nowa rządząca większość mogłaby się zdecydować na to, by na poważnie rozliczać przedstawicieli tej partii za naruszenia, jakich mogli się dopuścić w okresie sprawowania władzy.
Jak bardzo takiego scenariusza nie życzyłaby sobie duża część opinii publicznej, nie jest on realny w najbliższym czasie. PiS ma realne zaplecze społeczne, które z dnia na dzień nie stopnieje – a jeśli partia porządzi dwie kadencje może i urosnąć. Nawet jeśli po nieuniknionym odejściu Jarosława Kaczyńskiego z polityki dojdzie do głębokiej rekompozycji obozu prawicy, to i tak z PiS-u zostaną dwie, trzy obecne w parlamencie sukcesyjne partie, zdolne solidarnie współpracować w tym, by żadnych poważniejszych rozliczeń za to, co działo się po 2015 roku, nie było.
Możemy odsunąć PiS od władzy, ale za partią ciągle będzie stała połowa aktywnych publicznie rodaków, wspierających akolitów Kaczyńskiego we wszystkich wyborach. W takich warunkach radykalne rozliczenia najbardziej oczywistych naruszeń prawa pozostają niestety politycznym marzycielstwem.
Jakub Majmurek dla WP Opinie