PublicystykaJakub Majmurek: Oranie samorządu. Co jeszcze może wziąć PiS?

Jakub Majmurek: Oranie samorządu. Co jeszcze może wziąć PiS?

Po Trybunale Konstytucyjnym, prokuraturze, Telewizji Polskiej i szeregu pomniejszych instytucji PiS przymierza się do abordażu na samorządy przed lokalnymi wyborami w 2018 roku.

Jakub Majmurek: Oranie samorządu. Co jeszcze może wziąć PiS?
Źródło zdjęć: © East News | Jan Bielecki
Jakub Majmurek

Samorządy od 2015 roku są solą w oku Prawa i Sprawiedliwości. Ugrupowanie to, kontrolujące dziś wszystkie gałęzie władzy na szczeblu centralnym, w samorządach jest karłem. Jak w swoim niepodrabialnym stylu zobrazował to prezes Jarosław Kaczyński: „Dzisiaj nasza partia to jest taka duża głowa - to jest nasz klub parlamentarny, rząd i Senat - i dużo mniejszy tułów. […] I w związku z tym byśmy chcieli doprowadzić do nieco innej proporcjonalności między naszą głową i tułowiem”.

Samorządowy „tułów” PiS faktycznie nie robi dziś wrażenia. Partia rządzi zaledwie w jednym województwie (na Podkarpaciu) i nie ma swojego prezydenta w żadnym mieście powyżej 200 tysięcy mieszkańców. A samorządy to konkretne środki budżetowe do podziału, miejsca pracy dla aktywu, wreszcie – zwłaszcza w wypadku dużych miast – polityczny prestiż.

Nie ma nic złego w tym, że PiS szykuje się do wyborów samorządowych i odbicia samorządu. Ma prawo walczyć o głosy wyborców i władzę w terenie, jak każde legalnie działające w Polsce ugrupowanie. Gorzej, że wszystko wskazuje na to, iż PiS zamierza sobie w tym pomóc pisząc prawo pod siebie i używając organów państwa w wątpliwy sposób.

Kłopotliwa propozycja

Partia zapowiedziała bowiem zmiany w ordynacji wyborczej do samorządów, które wyglądają tak, jakby miały jej pomóc zmaksymalizować szanse na zwycięstwo. Część proponowanych zmian nie jest kontrowersyjna i zasługuje na warunkowe poparcie: kamery w każdej komisji, transmisja on-line liczenia głosów, przezroczyste urny. Jeśli to ma zwiększyć zaufanie wyborców do procedury wyborów, uchronić nas przed kwestionowaniem prawidłowości wyników przez nieumiejących przyjąć porażki polityków (co ostatnio robił PiS) – niech będzie.

Clou proponowanej reformy jest jednak co innego. Przewiduje ona ograniczenie liczby kadencji prezydentów miast, wójtów i burmistrzów do dwóch. Jednocześnie być może długość kadencji miałaby być wydłużona – z obecnych czterech do pięciu lat. I tu pojawia się potężny problem. Zmiana ta jest bowiem jednocześnie konieczna i nie do przyjęcia w formie, w jakie proponuje ją obóz rządowy.

Panowie na ratuszach

Konieczna, bo ograniczenie liczby kadencji miejskich włodarzy samo w sobie jest naprawdę dobrym pomysłem. Jarosław Kaczyński uzasadnia pomysł „sitwami”, „układami”, „udzielnymi księstwami”, jakie tworzyć się mają wokół rządzących przez lata miejskich prezydentów czy wójtów w terenie. Nawet jeśli nie kupujemy paranoiczno-insynuacyjnego opisu polskiej rzeczywistości, jakim posługiwać lubi się „prezes Polski”, to problem z nieodwołalnymi prezydentami miast jest realny.

W wielu, zwłaszcza dużych, miastach od lat rządzą te same ekipy, które nie mają z kim przegrać. Tworzy to okazję do różnego rodzaju nadużyć, których lepiej unikać, ale co najgorsze potwornie rozleniwia rządzących.

Zupełnie inaczej myśli o swojej władzy w mieście prezydentka, która wie, że ma przed sobą tylko 8 czy nawet 10 lat rządzenia. To mobilizuje do tego, by coś w tym czasie konkretnego zrobić, odcisnąć swoje dziedzictwo w lokalnej wspólnocie. Wójt, który wie, że po drugiej kadencji nie czeka go już trzecia, mniej będzie się bał narazić lokalnym układom, nie będzie dłużej musiał zabiegać o ich przychylność, łatwiej mu będzie podjąć konieczną, nawet jeśli z początku niepopularną, decyzję.

Gdy perspektywa władzy w mieście nie ma ograniczenia czasowego, zachęca to włodarzy głównie do bezpiecznego dryfowania, tak, by nikomu się nie narazić i gładko zapewnić sobie i swojemu stronnictwu kolejne i kolejne cztery lata u władzy.

Czyszczenie pola

Z czym więc problem? W tym, że partia chce, by zmienić reguły w trakcie gry. By do liczby kadencji ograniczającej możliwość kandydowania liczyły się te, które już miały wcześniej miejsce. Zdaniem wielu ekspertów narusza to jedną z podstawowych zasad prawa, mówiących, że nie może ono działać wstecz. Zasada ta jest też podstawą konstytucyjnego porządku Rzeczpospolitej Polskiej.

W normalnych warunkach to sąd konstytucyjny mógłby orzec, czy taka zmiana reguł wyborczych mieści się, czy też nie w porządku konstytucyjnym. Od zeszłego roku nie mamy jednak normalnie działającego sądu konstytucyjnego. Trudno uwierzyć, by ten kierowany przez sędzię Julię Przyłębską gotowy był w imię obrony podstawowych konstytucyjnych reguł powiedzieć „nie” planom z Nowogrodzkiej.

No dobrze, ale do czego właściwie partii rządzącej potrzebna taka zmiana? Do tego, by oczyścić pole dla swoich kandydatów w wyborach samorządowych. Wprowadzanie zmian w życie w formie, w jakiej chce kierownictwo PiS z prezesem Kaczyńskim na czele, oznaczałoby, że olbrzymia część urzędujących dziś wójtów, burmistrzów i prezydentów miast - na ogół wywodzących spoza PiS – nie mogłaby w przyszłym roku kandydować.

Na znalezienie na ich miejsce następców, zapoznanie z nimi lokalnych społeczności nie zostałoby wcale tak dużo czasu. Zwłaszcza, że pojawiają się pogłoski, że rząd rozważa przeniesienie wyborów samorządowych z jesieni 2018 na wiosnę. Minister Błaszczak co prawda na razie zaprzecza, ale jednocześnie przedstawiciele obozu władzy mówią, że „dostają sygnały wzywające do przesunięcia wyborów” od samych samorządów.

W dodatku od jakiegoś czasu w samorządach trwa kontrola organów ścigania. Popularni samorządowcy prześwietlani są pod mikroskopem, służby szukają najmniejszych poszlak umożliwiających postawienie zarzutów. Ofiarą tego padli prezydentka Łodzi Hanna Zdanowska i prezydent Lublina Krzysztof Żuk. Pierwszej postawiono zarzuty w związku z rzekomym wyłudzeniem dawno spłaconego kredytu, w sytuacji gdy kredytodawca nie ma żadnych zastrzeżeń. Drugiemu w związku z zasiadaniem w radzie nadzorczej spółki skarbu państwa, do której desygnował go wówczas odpowiedni minister. Nawet jeśli zarzuty nie utrzymają się w sądzie, to będą ciążyć kandydatom w kampanii.

Używanie służb do walki z przeciwnikami na lokalnym poziomie i pisanie prawa tak, by zwiększyć szansę na przejęcie władzy, tworzą razem bardzo niepokojący trend.

Co może wziąć PiS?

Z drugiej strony te praktyki mogą wcale nie dać PiS upragnionego zwycięstwa w terenie. Nawet jeśli partia zablokuje popularnym samorządowcom możliwość startu w następnych wyborach, to niekoniecznie musi w nich wygrać. Zwłaszcza w wielkich miastach, które pozostają raczej odporne na uroki „dobrej zmiany”. Trudno wyobrazić sobie prezydenta z PiS w Trójmieście, Poznaniu czy Wrocławiu. Nawet w konserwatywnym Krakowie czy w Warszawie – gdzie wizerunek PO osłabiły afery związane z reprywatyzacją – partia władzy nie ma oczywistych kandydatów zdolnych zmobilizować wokół siebie poparcie i pokonać w drugiej turze zjednoczony front elektoratu, gotowego poprzeć każdego, byle nie PiS-owca.

Zwycięstwo w wielkim mieście byłoby dla partii władzy łakomym politycznie kąskiem, wielkim sukcesem wizerunkowym. Na pewno więc tej walki nie odpuści. Ale sama zdaje sobie chyba sprawę, że szanse nie są wielkie, a prawdziwym, strategicznym celem jest odbicie sejmików wojewódzkich. Tu największą barierą dla PiS jest silna pozycja PSL w gminach miejskich i małych miastach.

Wyeliminowanie PSL, zwasalizowanie i wchłonięcie resztówek po nim jest czymś, do czego PiS będzie dążył w najbliższych latach. To ludowcy są dziś ostatnią kotwicą chroniącą Polskę powiatową przed zupełną dominacją partii Kaczyńskiego. Lojalność elektoratu PSL zależy przy tym w dużej mierze od tego, czy partia ta sprawuje władzę. Czy dzieli w terenie pieniądze, rozdaje miejsca pracy itd. Jeśli tę władzę utraci, elektorat przejdzie do tego, kto będzie ją sprawował. Na to liczy PiS. Wyeliminowanie lub osłabienie PSL w samorządach, osłabi tę partię przed wyborami parlamentarnymi i otworzy drogę do przejęcia jej elektoratu, drobnego aktywu itd. przez PiS. I do całkowitej hegemonii „dobrej zmiany” w mniejszych ośrodkach.

Czas betonu

Jakiego wyniku PiS nie osiągnie w wyborach lokalnych, możemy i tak spodziewać się osłabiania samorządów względem władzy centralnej. Wzmacnianie wojewodów kosztem marszałków sejmików wojewódzkich, resortów wobec miast i gmin, przesuwanie środków i kompetencji w stronę ośrodków zależnych od władzy centralnej. Wynikać to będzie nie tylko z niechęci PiS do współpracy z samorządami z innych politycznych opcji, ale także z ogólnej filozofii politycznej tej partii: stawiającej na państwo, centralizm, nakazowy model zarządzania i z nieufnością spoglądający na samorządność.

Samorząd w Polsce nie zawsze był udanym eksperymentem. Czasem władza centralna delegowała na samorządy zadania, z którymi te nie miały środków, by sobie poradzić. Wokół samorządu narastały też patologie, czego najlepszym przykładem warszawska reprywatyzacja, brak planowania przestrzennego w miastach, polityka krojona pod interesy różnych lokalnych biznesowych układów (deweloperskich itp.). Ale czy zalanie tego wszystkiego centralistycznym
pisowskim betonem faktycznie jest rozwiązaniem? Czy chcemy zabetonować samorządowy eksperyment na lata?

A PiS-owska betoniarka ostrzy sobie zęby nie tylko na samorząd. Rząd, który pisze prawo dla siebie pod wybory samorządowe, z pewnością nie wycofa się przed pokusą, by napisać pod siebie ordynację wyborów parlamentarnych. Zwłaszcza w sytuacji braku kontroli ze strony sądu konstytucyjnego.

Nie zdziwię się, jeśli za chwilę usłyszymy o propozycjach wprowadzenia części jednomandatowych okręgów wyborczych albo takim przemeblowaniu wyborczej mapy, by wzmocnić sejmową reprezentację tych okręgów, gdzie PiS cieszy się szczególnie dużym poparciem.

Już dziś słyszymy plotki, że rozważany jest 10 proc. próg wyborczy do parlamentu. Pytana o to premier Szydło nie zaprzeczyła. Powiedziała tylko, że „na razie trzeba się skupić na wyborach samorządowych”. Taki zaporowy próg funkcjonował ostatnio tylko w Turcji. Wyeliminowałby on z parlamentu PSL, obecnie też lewicę. Dałby dwu- lub trzypartyjny parlament i na długie lata zabetonował polską scenę polityczną w toksycznym klinczu między PiS a zjednoczoną antypisowską opozycją.

Marzenie Jarosława Kaczyńskiego o „uporządkowaniu opozycji” wreszcie by się spełniło. Szkoda, że przy okazji z polskiej demokracji wyparowałaby większość jej treści.

*Jakub Majmurek dla WP Opinie *

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)