PublicystykaJakub Majmurek: Na lewicy jest tak źle, że może być tylko lepiej

Jakub Majmurek: Na lewicy jest tak źle, że może być tylko lepiej

Nikt nie wyszedł z tych wyborów tak poobijany, jak lewica. Są w zasadzie tylko dwa rozwiązania - lewica albo się dogada, łącząc zasoby, którymi dysponuje, albo sczeźnie. Czasu, by zapobiec temu drugiemu scenariuszowi jest bardzo niewiele.

Jakub Majmurek: Na lewicy jest tak źle, że może być tylko lepiej
Źródło zdjęć: © East News | Mariusz Grzelak
Jakub Majmurek

W wyborach samorządowych nawet SLD, który relatywnie wypadł na lewicy najlepiej, zrealizował tylko plan minimum. Obronił swoich prezydentów w Częstochowie i Rzeszowie (nie udało się w Chełmie), w Dąbrowie Górniczej kandydat SLD, dotychczasowy wiceprezydent Marcin Bazylak, pokonał w drugiej turze kandydata PiS. Gorzej jest jednak w sejmikach wojewódzkich, gdzie Sojusz w najlepszym wypadku ma po kilku radnych na sejmik. Zupełną klęską okazały się wybory w Warszawie – mimo naprawdę dobrej pracy w kampanii i merytorycznego programu Andrzej Rozenek zdobył poparcie rzędu 1,5 proc. To poziom politycznego planktonu. Do rady Warszawy weszła tylko jedna kandydatka Sojuszu – nienależąca nawet do partii Monika Jaruzelska.

Warszawa w ogóle okazała się dla lewicy bezlitosna w tym roku. Elektorat lewicowych i lewicujących kandydatów pożarł Rafał Trzaskowski. Choć na trzy listy lewicy (SLD, komitet Piotra Ikonowicza, Wygra Warszawa Jana Śpiewaka i Partii Razem) i jedną ruchów miejskich (Miasto Jest Nasze) w sumie oddano blisko 17 proc. głosów, nie przełożyło się to na żaden lewicowy klub w radzie miasta.

Bezsensowny podział

Przypadek warszawski najbardziej widocznie pokazuje, jak dysfunkcjonalne są obecne podziały na lewicy. Razem, SLD, ruchy miejskie, a nawet Piotr Ikonowicz spokojnie mogliby się w wyborach do rady miasta zmieścić w jednym, dużym, lewicowym bloku. Praktyczne różnice między nimi, przekładające się na realne decyzje przy zarządzaniu miastem, były niezauważalne dla sympatyzujących z lewicą wyborców.

Dla kogoś, kto od lewicy oczekuje świeckiego samorządu albo progresywnej polityki mieszkaniowej, ale nie śledzi na co dzień wszystkich tożsamościowych i ambicjonalnych sporów wewnątrz lewicowych sił, spory między ruchami miejskimi a Janem Śpiewakiem, czy Razem a SLD o ocenę rządów Millera i wojnę w Iraku, pozostawały zupełnie niezrozumiałe. Podzielone i okopane na swoich pozycjach cztery lewicujące komitety przypominały wielu swoim potencjalnym wyborcom grupkę nadpobudliwych przedszkolaków, okładających się w piaskownicy po głowie łopatkami do piasku.

21 października 2018 roku wyborcy wysłali lewicy sygnał: albo wyjdziecie z piaskownicy i dołożycie wszelkich starań, by głos na was nie był zmarnowany albo podobnie jak Barbara Nowacka pójdziemy do Koalicji Obywatelskiej albo zostaniemy w domu. Wbrew temu co mówi część rozczarowanych lewicowych polityków, w Warszawie głosu lewicy wcale nie zabił strach przed PiS. A przynajmniej nie tylko on.

Trzaskowski przejął wiele postulatów lewicy i ruchów miejskich, usytuował się na lewo od głównego nurtu PO. Zdobył ponad 100 tysięcy głosów więcej, niż komitet Platformy do rady miasta. W sytuacji, gdy słabo różniących się od siebie kandydatów lewicy było czterech, młody polityk PO mógł się wydawać atrakcyjnym wyborem. Dającym nadzieję nie tylko na "powstrzymanie PiS", ale także na to, że przynajmniej część ważnych dla elektoratu na lewo od centrum postulatów, faktycznie zostanie zrealizowana.

Sytuacja w Warszawie jest najbardziej wyrazistym przykładem tego, że dotychczasowa taktyka wszystkich sił na lewicy doszła do ściany. Lewica dobiła do dna i jeśli chce choćby myśleć o odbiciu się od niego, musi radykalnie się przegrupować i zweryfikować swoje założenia.

Wielki zwrot Razem

Pierwszą partią, która to zrozumiała, okazało się Razem. Tydzień temu na konferencji prasowej kierownictwo partii ogłosiło gotowość do rozmów ze wszystkimi siłami na lewicy, w tym SLD.

To wielki zwrot w polityce Razem. Do tej pory liderzy partii powtarzali, że SLD to nie lewica, a złowroga postkomunistyczna siła prowadząca neoliberalną politykę, uwikłana w brudne interesy, winna napaści na Irak i torturom w tajnych więzieniach CIA na terenie Polski. Razem miało być obliczonym na lata projektem budowy niezależnej, niepostkomunistycznej, prawdziwie ideowej lewicowy. Wszystko zgodnie z receptą Gandhiego: "najpierw cię ignorują, potem się z ciebie śmieją, później cię zwalczają, na końcu wygrywasz".

Władze partii mają jednak świadomość tego, że partia takiej taktyki może zwyczajnie nie przetrwać. Klęska w wyborach lokalnych okazała się zupełna. Jedynym sukcesem partii jest wybór popieranego przez nią Szymona Surmacza na burmistrza dolnośląskiej gminy Leśna (10 tysięcy mieszkańców). To zbyt mało, by wokół tego zbudować narrację o najbardziej nawet umiarkowanym sukcesie.

Brak klubu radnych Razem w jakimkolwiek widocznym ogólnopolsko mieście, oraz 1,5 proc. w wyborach do sejmików pokazało, że w ciągu 3 lat Razem nie tylko nie rozszerzyło swojej bazy wyborczej, ale zanotowało odpływ elektoratu. Wyborcy nie chcą marnować głosu i nie są gotowi głosować na partię, która znów rozbije się o próg wyborczy. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ze swoim projektem pełną parą ruszy Robert Biedroń. Ruch Biedronia może nie tylko wyssać z Razem niemal cały elektorat, ale także dużą część działaczy.

Ruch Zarządu Krajowego był więc konieczny, choć spóźniony. Gdyby Razem zaczęło rozmawiać z SLD wcześniej, miałoby znacznie lepszą pozycję negocjacyjną. Z drugiej strony bez "szoku 1,5 proc." liderzy Razem mieliby wielki problem, by uzasadnić otwarcie się na możliwość koalicji z Sojuszem własnemu aktywowi. Dochodzące z partii głosy pokazują, że nawet dziś jest z tym problem – za co częściowo winę ponosi sam zarząd partii, zbyt silnie budujący tożsamość Razem na opozycji wobec SLD.

Nie można tylko trwać

Pytanie, czy Sojusz będzie chciał teraz z Razem rozmawiać. Wybory pokazały, że samo SLD jest w stanie w następnych wyborach przekroczyć próg wyborczy, a przy korzystnym układzie w przyszłym parlamencie uczestniczyć w budowie blokującej PiS kordonowej koalicji.

Taki scenariusz pozwoli Sojuszowi przetrwać – ale nic ponadto. A w polityce nie można tylko trwać. Trzeba rozwijać się, przekonywać do siebie nowe grupy elektoratu, budować jak najszersze sojusze wokół własnych propozycji.

By otworzyć się na nowe grupy elektoratu SLD musi poszerzyć formułę – sięgnąć po Zielonych, środowiska kobiece obecne na Czarnych Marszach, młodą inteligencję i prekariat, popierające Razem. Znów, kierownictwu Sojuszu, nie będzie łatwo przekonać do tego aktywu. Ten koalicjami sparzył się w 2015 roku, teraz może stawiać na "patriotyzm SLD" i bezpieczną walkę o kilka mandatów. Wewnętrzne opory przed porozumieniem z Razem mogą być w SLD równie silne co w partii Zandberga przed porozumieniem z Czarzastym. Od wspólnych rozmów do wspólnego startu w wyborach obie partie dzieli jeszcze bardzo daleka droga.

Co zrobi Biedroń?

Na lewicy jest jeszcze jedne kluczowy gracz – Robert Biedroń. Jako jedyny nie obciążony aurą klęski w samorządach – popierana przez niego kandydatka na urząd prezydenta Słupska, Krystyna Danilecka-Wojewódzka, wygrała w Słupsku już w pierwszej turze. To Biedroń ma dziś atut świeżości i energii, spotkania z nim gromadzą w całej Polsce tłumy i budzą entuzjazm. Nic dziwnego, że wielu komentatorów obsadza Biedronia w roli mesjasza lewicy.

Czy jednak on sam czuje się komfortowo w tej roli? W wydanej niedawno książce "Nowy rozdział" Biedroń, podobnie jak francuski prezydent Emmanuel Macron, dystansuje się od współczesnych podziałów lewica-prawica. Odrzuca je jako zideologizowane i anachroniczne, odpowiednie raczej dla XX, niż XXI wieku. Zastanawiając się, co trzeba zmienić w Polsce, Biedroń równie często powołuje się na związanego z "Krytyką Polityczną" Macieja Gdulę, co na kojarzonego z centroprawicą Rafała Matyję. Odwołuje się polityki historycznej lewicy (Kościuszko, Dąbrowszczacy), a jednocześnie formułuje mało zgodne z lewicowym kanonem myślenia propozycje (np. przekazanie wielu funkcji państwa organizacjom pozarządowym).

Można się spodziewać, że Biedroń i jego środowiska rozważają teraz, czy – podobnie jak Macron – zamiast dogadywać się z siłami istniejącymi na lewicy, lepiej nie startować osobno, przyciągając działaczy z SLD, środowisk kobiecych, ruchów miejskich, Razem, Zielonych.

W wyborach do parlamentu europejskiego to może nawet zadziałać. W wyborach krajowych osobny start Biedronia i lewicy zatopi obie projekty. Zandberg, Czarzasty, Biedroń muszą się dogadać. Lewica potrzebuje liderskich talentów Biedronia i jego odwagi do myślenia poza ortodoksją. Równie bardzo potrzebna jest ideowość Razem i struktury Sojuszu. Lewica albo się dogada, łącząc te zasoby albo sczeźnie. Czasu, by zapobiec temu drugiemu scenariuszowi jest bardzo niewiele. Gorzej, niż jest już naprawdę na lewicy być nie może – czasami taki kryzys daje szansę na nowe otwarcie.

Czy zauważą to lewicowi liderzy?

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)