Jakub Majmurek: Listy desperacji
- Listy wyborcze Platformy wyglądają nie jak front zatroskanych o los narodu mężów stanu, zjednoczonych ponad dawnymi podziałami dla ojczyzny ratowania, ale jak szemrana spółdzielnia raz jeszcze przygotowująca skok na państwo i jego instytucje. To nie listy nadziei i nowego otwarcia, ale desperacji – pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
03.09.2015 | aktual.: 25.07.2016 15:06
Publicysta twierdzi, że przeciętnemu wyborcy listy PO mówią tyle, iż, gdy chodzi o walkę o władzę i interesy, każdy polityk jest w stanie porozumieć się z każdym ("najtwardszy PiS-owiec dogada się z dawnymi wrogami z PO, nacjonalista bez problemu porozumie się z postkomunistą"). Majmurek dochodzi do wniosku, że w końcu "jakaś antysystemowa siła, tworzona przez kogoś bardziej ogarniętego niż Kukiz i jego zwolennicy, faktycznie pogoni partie niezdolne zajmować się niczym innym niż obrażaniem się, wyzywaniem i niepodawaniem ręki".
Platforma Obywatelska ogłosiła ostateczny skład list do parlamentu. Największą niespodzianką jest start Ludwika Dorna i Grzegorza Napieralskiego. Dorn, kiedyś najbliższy współpracownik Jarosława Kaczyńskiego, „trzeci bliźniak”, startuje z biorącego miejsca w Radomiu. Kandydatem PO do Senatu będzie z kolei Grzegorz Napieralski, dawny przewodniczący SLD. Napieralski startuje do wyższej izby parlamentu z tego samego bloku, co faktycznie popierany przez PO Roman Giertych, dawny lider Młodzieży Wszechpolskiej.
O czym świadczy taki kształt list? O tym, że liderzy PO potrafią wznieść się ponad dawne polityczne spory? Że potrafią pracować z każdym, kto chce dobra Polski, niezależnie od tego skąd przychodzi? Że zagrożenie rządami PiS jest tak wielkie, iż pora zapomnieć o dawnych sporach i bronić Polski przed Jarosławem Kaczyńskim? Elity PO chciałyby, byśmy tak myśleli. Nie sądzę jednak, by wyborcy postrzegali to w ten sposób.
Nieodrobiona lekcja wyborów
Z punktu widzenia wyborcy, który nie wie, czy głosować na PO, listy tej partii wyglądają nie jak front zatroskanych o los narodu mężów stanu, zjednoczonych ponad dawnymi podziałami dla ojczyzny ratowania, ale jak szemrana spółdzielnia raz jeszcze przygotowująca skok na państwo i jego instytucje. To nie listy nadziei i nowego otwarcia, ale desperacji. Zbieranina od prawa do lewa, której jedyną funkcją wydaje się być samopomoc, mająca zagwarantować iluś osobom od lat nigdzie nieaktywnych zawodowo poza polityką, kolejne cztery lata pobierania stypendium poselskiego. Wyborcy niekoniecznie zechcą się tym razem na nie zrzucić.
Do wyborów zostało niewiele czasu, a kandydaci PO i sama partia wciąż nie mają żadnego pomysłu na Polskę, żadnej idei (choćby w postaci „polski liberalnej”), jaką mogliby przeciwstawić marszowi prawicy i zmobilizować przy jej pomocy wyborców. Jedyne, co oferują, to straszenie PiS i zapewnienie, że oni nim (już) nie są. Trochę mało by wygrać wybory.
Wśród transferów do PO są postaci niebanalne, bez wątpienia utalentowane i błyskotliwe –przykładem choćby sam Ludwik Dorn, z którego obecności w życiu politycznym polska sfera publiczna wiele może skorzystać. Ale taki transfer do rządzącej partii nie pomoże ani Dornowi, ani PO. Przywódcy tej partii, układając takie a nie inne listy, raz jeszcze pokazali, że nie odrobili lekcji z przegranych wyborów prezydenckich. Podstawowy komunikat, jaki lud wysłał wtedy władzy, brzmiał: „chcemy zmiany!”. Mamy w demokracji prawo zmienić rządzących i chcemy to zrobić. Zamiast wyjść naprzeciw temu pragnieniu, PO oferuje zestaw zużytych twarzy, które niezależnie od ich zalet, w wielu wyborcach budzić będą wyłącznie agresję już tylko z tego powodu, że od dekady, jeśli nie dekad, nie znikają one z ekranów ich telewizorów.
Gdzie następne pokolenie?
Taki kształt list nasuwa jeszcze jedno pytanie: czy ławka w polskiej polityce naprawdę jest aż tak krótka, że ciągle trzeba sięgać po te same osoby? Jeśli faktycznie tak jest, również jest to wina PO – i wszystkich innych partii. Rolą partii w systemie liberalnej demokracji jest bowiem także kształcenie przyszłych elit.
PO rządziło osiem lat, pobierając w tym czasie po kilkadziesiąt milionów dotacji budżetowych rocznie. Ten czas i pieniądze powinno wykorzystać, by wychować następne pokolenie polityków. Wysyłać ich na szkolenia, kształcić, wprowadzać najzdolniejszych do samorządów, parlamentu, ministerstw, ratuszy. Dziś, przy okazji wyborów, w których PO gra o trzecie z rzędu zwycięstwo (coraz mniej prawdopodobne), partia ta powinna potrafić zaprezentować grono świetnie wykształconych, obytych międzynarodowo, doświadczonych sprawowaniem realnej władzy trzydziestolatków. Pokazać wyborcom, że jako partia jest w stanie pełnić także formacyjną funkcję, że rozumie potrzebę zmiany w polityce.
To na połączeniu świeżości tych ludzi i doświadczenia takich osób jak Grzegorz Schetyna powinna się opierać kampania PO. Zamiast tego oferuje się recykling zużytych twarzy, osób obecnych w polityce od ponad dekady (Napieralski), połowy lat 90. (Michał Kamiński zaczynający jako rzecznik kampanii prezydenckiej Hanny Gronkiewicz-Waltz) czy czasów demokratycznej opozycji (Ludwik Dorn).
Prezent dla populistów
Nowe listy PO jednoczą osoby z bardzo szerokiego politycznego spektrum: od dawnych działaczy Narodowego Odrodzenia Polski (Michał Kamiński) do dawnych działaczy PZPR i SLD. Jaki komunikat wysyła to przeciętnemu wyborcy? Przede wszystkim taki, że wszystkie etykietki, ideologie i spory o kształt życia publicznego to tylko pozory i maski, jakie politycy zakładają, instrumentalnie posługując się nimi w walce o władzę. A gdy chodzi o władzę i interesy, dawny najtwardszy PiS-owiec dogada się z dawnymi wrogami z PO, nacjonalista bez problemu porozumie się z postkomunistą, a politycy wcześniej wyzywający się od zdrajców i faszystów, nagle zgodnie biorą się za ręce i idą w jednym wyborczym bloku.
Tym samym szeroki front PO jest również prezentem dla populistów kontestujących cały system partyjny. Desperackie listy PO da się idealnie wpisać w narracje Pawła Kukiza o „partiokracji”, politycznej kaście obsadzającej od lat instytucje państwa czy bezsilności wyborcy skazanego na wybór ciągle tych samych osób. Choć nie wiadomo, czy Kukizowi uda się w ogóle zarejestrować w tym roku listy, i tak poważna partia nie powinna dawać takich prezentów antysystemowym siłom.
Receptą na te faktyczne bolączki nie jest bowiem likwidacja partii i JOW-y, ale zdrowo ukształtowany system partyjny, w którym partie bronią różnych pomysłów na Polskę i reprezentują interesy konkretnych grup społecznych. Niestety, listy PO są kolejnym dowodem na to, że w kampanii wyborczej czeka nas coś przeciwnego. Bardzo ostry personalnie spór, za którym kryje się brak wyraźnego sporu merytorycznego i brak odmiennych pomysłów na Polskę. Bo o co – jeśli nie o personalia – miałby się spierać Zbigniew Ziobro z Michałem Kamińskim? Ludwik Dorn z Jarosławem Kaczyńskim? Napieralski z Millerem?
Być może zapowiedzią kampanii były wydarzenia na Westerplatte sprzed kilku dni. Prezydent i premier niezdolni podać sobie ręki, ale w swoich mowach przywołujący to samo zdanie Karola Wojtyły, odkrywczą prawdę, iż „każdy ma swoje Westerplatte”. Obrażanie się, wyzywanie, niepodawanie ręki i konsensus co do nic nieznaczących banałów, to nie tylko przepis na nudną i fatalną kampanię, ale także recepta na to, by w końcu jakaś antysystemowa siła, tworzona przez kogoś elementarnie bardziej ogarniętego niż Kukiz i jego zwolennicy, faktycznie pogoniła partie, niezdolne zajmować się niczym innym.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski