Jakub Majmurek: co zrobić z mową nienawiści?
Czy macie czasem wrażenia, że w ciągu ostatnich kilku lat, polska debata publiczna stała się szczególnie brutalna? Że ludziom puszczają hamulce? Jesteście przerażeni skalą nienawistnych słów pod adresem uchodźców, muzułmanów, feministek, mniejszości narodowych i seksualnych, wylewających się zewsząd - od komentarzy pod tekstami w mediach, po wypowiedzi czołowych polityków?
Jeśli tak, to wasze odczucia nie są bezpodstawne. Niedawno opublikowane wyniki badań Centrum Badań nad Uprzedzeniami oraz Fundacji Batorego potwierdzają, że polska sfera publiczna ma problem z mową nienawiści, obraźliwym językiem, wypowiedziami naznaczonymi pogardą, mającymi na celu dehumanizację różnych kategorii osób (Romów, Żydów, mieszkańców Bliskiego Wschodu itd.).
W Polsce wypowiedzi takie są teoretycznie obciążone sankcją karną. Artykuł 256 paragraf pierwszy kodeksu karnego głosi: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.”
Widać jednak, że prawo – a na pewno już organy mające stać na straży jego przestrzegania – w ogóle nie nadążają za tempem wzrostu mowy nienawiści. Z drugiej strony, wiele środowisk wolnościowych i lewicowych – brzydzących się mową nienawiści i uprzedzeniami - wskazuje, że prawo karne niekoniecznie jest najlepszym narzędziem do walki z uprzedzeniami i nienawistnymi poglądami. Obłożenie niektórych poglądów sankcją karną – jak wstrętne by nie były – ogranicza zawsze zakres wolności słowa i zwiększa zakres arbitralnej interwencji państwa w swobodną, demokratyczną debatę. W Polsce takiej dyskusji na temat tego, czy prawo karne jest dobrym narzędziem walki z uprzedzaniami do tej pory nie mieliśmy. Problem zalewającej sferę publiczna nienawiści i bezradności prokuratorskich środków wobec niej, jest na tyle duży, że warto ją chyba otworzyć.
Erupcja hejtu
Gdy popatrzymy na dane z raportu Centrum Badań nad Uprzedzeniami nasza reakcja może być jednak zgoła przeciwna: niejedna i niejeden zakrzyknie w przerażeniu „państwo musi powstrzymać tę wzbierającą falę nienawistnego języka, jak trzeba to przy pomocy policji i więzień”!
Raport faktycznie pokazuje, że w ciągu dwóch lat, jakie upłynęły od ostatnich badań wzbiera ona w tempie prawdziwie przyprawiającym o ciarki na plecach. Przyzwolenie na stosowanie nienawistnego języka rośnie lawinowo zwłaszcza wśród młodych ludzi. Ponad połowa z nich przyznaje się do tego, że mową nienawiści się posługuje. Głównie wobec uchodźców i muzułmanów, ale ofiarami takiego języka padają także kobiety, Żydzi, Romowie, mniejszości seksualne.
Fragment raportu o mowie nienawiści, Centrum badań nad uprzedzeniami i Fundacja Batorego
Ankieterzy Centrum przedstawiali badanym zdania typu „Cygan to złodziej i tak już zostanie”, czy „Każdy muzułmanin ma nierówno pod deklem i nie ma wyjątków”, prosząc o ocenę, czy są one, czy też nie są obraźliwe. W stosunku do roku 2014 wyraźnie wzrosła liczba osób, które twierdzą, że nie. Około połowy badanej tego typu określenia uważa za zupełnie normalne i dozwolone w debacie publicznej.
Przykład idzie z góry
Skąd to zdziczenie języka w ciągu ostatnich dwóch lat? Badanie nie stwierdza tego definitywnie, nie można jednak nie zauważyć, że w tym samym okresie polskie społeczeństwo było przedmiotem anty-uchodźczej kampanii prowadzonej przez czołowych polityków i media głównego nurtu prawicy.
Bliskie obecnemu obozowi władzy tygodniki opinii („Do Rzeczy”, „wSieci”) umieszczały na okładkach obrazy uchodźców zagrażających Europie, przygotowujących inwazję na Stary Kontynent. Na niesławnej okładce „wSieci” widzieliśmy Europę, przedstawioną jako białą kobietę, z której śniade, męskie ręce zdzierają szaty, zapewne przygotowując się do zbiorowego gwałtu. Rasistowski przekaz okładki oburzył nawet sam oskarżany o małą wrażliwość w tych kwestiach brytyjski prawicowy tabloid ze Zjednoczonego Królestwa, „The Daily Mail”.
Fragment okładki magazynu wSieci, nr 168, 15-21 lutego 2016
Lider rządzącej partii, Jarosław Kaczyński, straszył z sejmowej mównicy panującymi rzekomo w Danii i innych państwach, jakie przyjęły migrantów, „strefami szariatu” – co okazało się wielokrotnie dementowaną przez media, ekspertów i organizacje pozarządowe bzdurą. Przestrzegał również przed „pierwotniakami”, przenoszonymi rzekomo przez uchodźców, co stanowić ma zagrożenie dla zdrowia Europy. Wpisywał się tym samym w typowy nienawistny rasistowski obraz – kogokolwiek rasizm nie obsadzałby bowiem w roli „rasy niższej”, przenoszenie niebezpiecznych dla zdrowia zarazków zawsze jest zarzutem, jaki rasiści kierowali wobec Czarnych, Żydów, czy Romów.
Według raportu Centrum, najbardziej podatni na stosowanie mowy nienawiści są wyborcy Kukiz ’15. Lider tego ugrupowania wielokrotnie posługiwał się nienawistnym, obraźliwym, stadionowym, chamskim językiem. Głównie wobec uchodźców i mieszkańców Bliskiego Wschodu. Po feralnym sylwestrze w Kolonii pisał na łamach „Super Expressu”: „chrześcijańska niegdyś Europa […] przyjmuje pod swój dach hordy islamistów, którzy następnie gwałcą europejskie kobiety”. Podobnie pogardliwy i obraźliwy język były muzyk stosował wobec kobiet walczących o swoje prawa reprodukcyjne. „Trzeba było zdawać sobie sprawę, komu się dawało to ciało i kiedy się dawało” – w wyjątkowo chamskich słowach skomentował projekt liberalizacji zasad przerywania ciąży, pod którym podpisało się ponad 100 tysięcy obywatelek i obywateli.
Słowa mają konsekwencje
Takie słowa polityków i liderów opinii zmieniają debatę publiczną w serię wykrzykiwanych obelg. Przenoszą się też „w dół”: radykalizują język rozmów przy rodzinnym stole, komentarzy w sieci, okrzyków wznoszonych na demonstracjach.
Wszechobecny język nienawiści dehumanizuje grupy, których szczególnie silnie dotyka. Wytwarza społeczne przyzwolenie na przemoc wobec nich, czy polityki naruszające ich podstawowe prawa.
W okresie, który obejmowało badanie Centrum, w zatrważającym tempie rośnie liczba aktów przemocy skierowanych przeciw cudzoziemcom, czy ludziom o innym kolorze skóry. W 2016 roku ciągle mogliśmy czytać doniesienia o napadach na studentów z Erasmusa w tramwajach, na ulicach, w pubach i innych lokalach. Uczelnie przestrzegają zagranicznych studentów uczących się w Polsce, by sami nie wychodzili po zmroku na ulice. Rok 2017 zaczął się od zamieszek w Ełku, wywołanych przez śmierć Polaka w bójce z pracownikiem kebabu z Afryki Północnej – gdyby nie interwencja policji mogłoby się one skończyć linczem na muzułmańskiej społeczności miasteczka. Minister Błaszczak powiedział wtedy skandaliczne słowa, iż „rozumie mieszkańców Ełku” „obawiających się islamskiego terroryzmu”.
Zniszczone w trakcie zamieszek w Ełku wnętrze lokalu Prince Kebab
Oczywiście, nie mamy dowodów na bezpośredni przyczynowo-skutkowy związek między rosnącym użyciem mowy nienawiści, a liczbą pobić na tle narodowościowym, czy rasowym. Korelacja jest jednak widoczna i uderzająca. Słowa i przemoc werbalna przynajmniej współtworzą atmosferę, w której przemoc realna staje się o wiele częstszym zjawiskiem.
Czy zakaz jest rozwiązaniem?
Stąd argument na rzecz zakazania mowy nienawiści. Skoro pewne słowa – dehumanizujące całe grupy etniczne, czy religijne – prowadzą do przyzwolenia na przemoc, należałoby karać za te słowa. Osoba, która będzie musiała odpracować kilkadziesiąt godzin prac społecznych za nienawistny, antysemicki mem dwa razy zastanowi się zanim wklei kolejny. Wolna od tego typu treści sfera publiczna będzie mniej podatna na radykalizację i przemoc.
Czy jednak prawo karne jest faktycznie dobrą metodą walki z uprzedzaniami? Czy obłożenie pewnych treści zakazem nie będzie oznaczać wyłącznie ukrycia ich w odmętach internetu? Czy nie nada im aury atrakcyjnego, zakazanego owocu, a osobom karanym za ich propagowanie statusu męczenników?
Penalizacja mowy nienawiści jest też realnym ograniczeniem wolności słowa. Tworzy w niej wyłom, w który wkracza karny aparat państwa. A ten przepisów z tytułu mowy nienawiści może używać także przeciw grupom, które powinny one teoretycznie chronić. Przykładu jak to może wyglądać dostarcza awantura wokół „Klątwy” w Teatrze Powszechnym. Organizacje katolickie, żądając cenzury spektaklu i ukarania twórców, powoływały się nie tylko na artykuł 196 kk („kto obraża uczucia religijne innych osób…”), ale także na wspomniany artykuł 256. W obecnym klimacie politycznym przepisy, zaprojektowane do ochrony mniejszości, mogą zostać użyte dla ochrony interesu tak potężnej instytucji w Polsce, jaką jest fundamentalistyczne skrzydło Kościoła rzymskokatolickiego.
Zdjęcie obsady spektaklu "Klątwa" w Teatrze Powszechnym
W Stanach Zjednoczonych, gdzie pierwsza poprawka do konstytucji bardzo mocno gwarantuje wolność słowa, dyskusja na temat tego, czy wolność słowa obejmuje mowę nienawiści, była bardzo żywa. Kolejne werdykty Sądu Najwyższego ustaliły, że w dużej mierze tak. Przełomowy był tu wyrok w sprawie Brandenburg vs. Ohio z 1969 roku. Stwierdził on, że jednostka może być ukarana za swoje słowa tylko wtedy, gdy mają one na celu bezpośrednie wywołanie bezprawnych działań, lub mogą skutkować takimi działaniami. Co w praktyce oznacza, że wezwania do przemocy wobec konkretnych osób i grup osób nie podlegają ochronie wolności wypowiedzi. Podlegają jej natomiast najbardziej nawet nienawistne, lecz ogólne twierdzenia. Dlatego np. twierdzenie „Żydzi dążą do przejęcia władzy nad światem” podlega ochronie pierwszej poprawki, wezwanie do ataku na synagogi w Stanach - już nie.
Demoralizująca hipokryzja
Taka zawężająca definicja mowy nienawiści, jaką przedstawił werdykt SN z 1969 roku, wydaje się być rozsądnym kompromisem między wolnością słowa, a koniecznością karania za nawoływanie do przemocy. Oczywiście, pojawia się tu szereg granicznych stwierdzeń (np. „pedały do gazu”!), w sprawie których za każdym razem rozstrzygać musi rozstrzygnąć sąd.
W Polsce artykuł 256 kk definiuje potencjalnie mowę nienawiści znacznie szerzej. Stąd też wyroki w sprawach, które z punktu widzenia wolności słowa są kontrowersyjne. W 2013 roku prawomocnie z art. 256 skazani zostali uczestnicy demonstracji w Białymstoku, wznoszący okrzyki „nie przepraszam za Jedwabne”. Okrzyk sam w sobie jest oczywiście ohydny i powinien oznaczać śmierć cywilną i wykluczenie z debaty publicznej dla wznoszących go osób. Tym nie mniej, nie powinno się nim zajmować prawo karne, nie stanowi bezpośredniego wezwania do przemocy. Kara za taki okrzyk daje państwu zbyt szerokie prerogatywy do karania obywateli za słowa w przyszłości.
Dziś z kolei, w 2017 roku, mamy do czynienia z głęboko demoralizującą sytuacją. Mamy potencjalnie dość surowe przepisy w zakresie karania mowy nienawiści i władzę, która daje przyzwolenie na stosowanie takiej mowy. Nie wierzę, by prokuratura Ziobry na poważnie wykonywała swoje obowiązki, ścigając mowę nienawiści, produkowaną przez bliskie rządowi środowiska. Zwłaszcza, że często musiałaby się przyjrzeć politykom z pierwszych stron gazet: Kukizowi, Błaszczakowi, a nawet prezesowi Kaczyńskiemu. Artykuł 256 nie przeszkadza polskim służbom dyplomatycznym interweniować w obronie Jacka Międlara po to, by mógł popełnić przestępstwo szerzenia nienawiści na terenie Wielkiej Brytanii – każdy kto choć raz słuchał tego byłego księdza, wie, że nie jest on w stanie wygłosić mowy bez bredzenia o żydowskim spisku w stylu znanym z monachijskich piwiarni z lat 30.
Prawo, które faktycznie jest martwe, arbitralnie stosowane, dotykające słabych (np. kiboli wrzeszczących na demonstracjach), ale nie silnych (posłów, redaktorów poczytnych tygodników) jest równie destrukcyjne dla debaty publicznej, jak nienawistny język.
Nie karać nie znaczy przyzwalać
W zdrowej demokracji nie może być miejsca na mowę nienawiści. Prawo karne nie musi być jednak wcale najlepszym instrumentem do tego, by osiągnąć ten stan rzeczy. Osobiście nie miałbym nic przeciw takiemu przepisaniu art. 256 kk, by – podobnie jak wyrok SN z 1969 roku – penalizował tylko te akty mowy, które bezpośrednio nawołują do przemocy, lub zmierzają do jej wywołania.
Brak sankcji karnych dla słów nie oznacza zgody na nie. Wręcz przeciwnie, im liberalniejsze pod tym względem prawo, tym bardziej zdecydowana musi być opinia publiczna. Nie karać nie znaczy przyzwalać.
Manifestacja ONR-u
Poza sytuacjami, gdy bezpośrednio wzywają do przemocy, nie karałbym za słowa działaczy ONR, Błaszczaka, Kukiza, czy nawet Jacka Międlara. Ale życzyłbym sobie takiej sceny publicznej w Polsce, gdzie nikt nie przyjmuje zaproszenia do dyskusji z przedstawicielami ONR. Gdzie Błaszczak za swoje słowa w trakcie wydarzeń w Ełku traci ministerialną tekę i musi odpokutować przynajmniej kilka lat jako szeregowy poseł. Gdzie żadnej szanującej się dziennikarce nie przychodzi do głowy, by zaprosić Międlara do studia, gdyż wie, że po nim nie przyjdzie do niej już żaden inny gość.
Całą nie-prawicową stronę i przyzwoitą prawicę zachęcałbym do takich społecznych sankcji wobec mowy nienawiści. W sytuacji, gdy prokuraturę kontroluje flirtujący z siłami skrajnymi i ich językiem PiS, i tak tylko to nam pozostało. Ostentacyjna odmowa dyskusji z pewnym językiem i jego siewcami – jak wysokiej pozycji politycznej by nie mieli - jest silniejsza niż pisanie 56 zawiadomień do prokuratury w sprawie stadionowych okrzyków, czy internetowych memów, z których 55 i tak zostanie w obecnym klimacie umorzone.
Jakub Majmurek dla WP Opinii
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.