Jak wojskowi oceniają służbę na rosomakach?
Wielkim testem dla rosomaków była misja polskich żołnierzy w Afganistanie. Wojskowi ze szczecińskiej 12 Brygady Zmechanizowanej wspominają, że wozy te były w stanie jechać, nawet jeśli ładunek wybuchowy wyrwał im dwa koła. - To żywotna konstrukcja - oceniają. Za co jeszcze chwalą rosomaki, a co zdaniem doświadczonych żołnierzy powinno w nich zostać zmienione? Wojskowi krytykują w wartym 10 mln zł pojeździe m.in. system łączności, a dokładnie... słuchawki.
Dwa bataliony piechoty zmotoryzowanej na rosomakach - 1 bpzmot z 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej oraz 1 bpzmot z 12 Brygady - ćwiczyły niedawno na poligonie drawskim. I choć najnowsze wozy bojowe wojsk lądowych kojarzą się głównie z międzyrzecką brygadą, gdzie trafiły jeszcze w 2005 roku, to niedługo potem ich użytkownikiem została również brygada szczecińska. Dziś żołnierze 1 Batalionu 12 BZ mogą pochwalić się imponującym doświadczeniem w eksploatacji tych wozów, tym bardziej że w jednostce służy wielu weteranów, nie tylko oficerów i podoficerów, lecz także szeregowych zawodowych ze stażem równie długim jak historia rosomaka w Wojsku Polskim.
Migawki z misji
- Wraz z końcem listopada 2012 roku pojechaliśmy w konwoju przez prowincję Ghazni na spotkanie z jedną z lokalnych starszyzn - wspomina st. szer. Bartłomiej Rosołowski, żołnierz 1 bpzmot 12 BZ, kierowca rosomaka od 2008 roku. Na misjach spędził 13 miesięcy. - Wracaliśmy później tą samą drogą po własnych śladach, żeby ewentualnie zobaczyć, gdzie zostały ułożone w ziemi pułapki. W wiosce byliśmy jednak na tyle długo, że podłożono ładunek pod naszymi śladami i go zamaskowano. Ajdik wybuchł między pierwszym a drugim lewym kołem. Dwa koła wyrwało razem z piastami i wahaczami, oderwało fragmenty dodatkowego pancerza i siatki LSO. Siła podmuchu była tak duża, że puściły zaczepy włazu i ten się otworzył. Na całe szczęście, bo inaczej fala uderzeniowa złamałby mi kark. Podobnie dowódca i załoga - zostali tylko muśnięci podmuchem. Skończyło się na obtarciach i potłuczeniach. Akumulatory wpadły do przedziału desantu, ale utrzymały się na przewodach, które są dość grube - opowiada.
- Po eksplozji żołnierze jadący w pojeździe zostali ewakuowani. Podszedłem do wozu, stwierdziłem, że jego stan jest na tyle dobry, że można jechać dalej. Gdy ajdik urwie tylko jedno koło lub dwa, nie ma to wpływu na mobilność rosomaka. Po ustawieniu na miejscach akumulatorów wóz mógł jechać dalej - dodaje kpr. Michał Wojciechowski, dowódca załogi. Wojciechowski służy na rosomakach od 2006 roku, czyli od momentu, gdy pierwsze wozy dotarły do szczecińskiej brygady. W Afganistanie spędził łącznie 16 miesięcy, osiem jako kierowca i drugie tyle jako dowódca załogi.
- Po opatrzeniu powierzchownych ran razem z kapralem zdecydowaliśmy o kontynuowaniu jazdy - opisuje Rosołowski. - Wsiadłem z powrotem do mocno przechylonego wozu i, ryjąc przodem po asfalcie, tak że zostawały w nim bruzdy, dojechałem do bazy. Na miejscu przekazałem go do naprawy. Gdy rosomak straci dwa koła, trzeba włożyć więcej siły w kierowanie nim, ale dojedzie. A kiedy na skutek wybuchu stracimy płyn hamulcowy, są inne możliwości zatrzymania wozu. Jak się rozleci skrzynia biegów, mamy jeszcze awaryjną. Jak "pójdą" akumulatory od wieży, to możemy naprowadzać ręcznie. To żywotna konstrukcja - konkluduje starszy szeregowy.
W Afganistanie używano kilku odmian rosomaka, nie tylko bojowego wozu piechoty (BWP) i transportera opancerzonego, lecz także wozu ewakuacji medycznej (WEM). Jak bardzo ważne są używane przez pododdziały wersje specjalistyczne pojazdów bojowych, zastępujących samochody ciężarowe czy terenowe, pokazał właśnie Afganistan.
- Miałem rannego w kontakcie ogniowym. Załoga WEM-a uratowała mu życie. Żołnierz został natychmiast przetransportowany do medycznego rosomaka, który towarzyszył patrolowi. Poszkodowanego można było położyć. Gdyby nie taki wóz, trzeba by zwolnić pojazd bojowy, wyrzucić z wnętrza cały desant. WEM jest mobilny i może sprawnie poruszać się pod ostrzałem. Nie musi, jak karetka, przepychać się po zablokowanej, zatarasowanej drodze. Załoga zjechała z niej w teren i, omijając kawalkadę pojazdów, opuściła zagrożony rejon, aby szybko udać się do miejsca, gdzie wylądował śmigłowiec Medevac - wyjaśnia por. Maciej Szyłkowski, zastępca dowódcy 2 Kompanii 1 bpzmot, od 2009 roku, czyli zaraz po ukończonej szkole oficerskiej, służący w batalionie piechoty zmotoryzowanej na rosomakach. - Afganistan faktycznie pokazał przydatność rosomaków. W patrolach często poruszałem się MRAP-em, ale bez naszych wozów czułbym się mniej bezpiecznie. To pojazdy typowo bojowe. Dzięki termowizji w wieży zapewniają dobry wgląd w teren.
Doświadczony dowódca czy działonowy mógł szybko dostrzec ewentualne zagrożenie, zwłaszcza w nocy, gdy skanowaliśmy otoczenie właśnie celownikami termowizyjnymi. W razie zagrożenia nawet z 2 km można porazić cel z pokładowej armaty - dodaje por. Maciej Szyłkowski.
Przydatne były również transportery opancerzone, czyli rosomaki wyposażone tylko w broń maszynową obsługiwaną ręcznie. - Wjeżdżając do wiosek, w ciasne uliczki, mogliśmy liczyć właśnie na transportery. Zamontowane na nich karabiny maszynowe miały bardzo szerokie kąty ostrzału, bo rosomaki z wieżami, wyposażone w długie lufy armat, nie mogłyby tam użyć głównego uzbrojenia - dodaje Szyłkowski. Zastrzega jednak, że zasadniczymi zaletami wozu są manewrowość i siła ognia, co wpływa na dużą efektywność użycia w działaniach patrolowych, a to w Afganistanie miało ogromne znaczenie.
Lata praktyki
Żołnierze służący na rosomakach podkreślają, że aby dobrze opanować ten wóz, jest potrzebna praktyka. - Na początku, gdy dostajesz nowy pojazd, jeden z najnowocześniejszych w wojsku, twoja fascynacja miesza się ze strachem. Bo używanie rosomaka za 10 mln zł to duża odpowiedzialność. Boisz się, że coś uszkodzisz, zwłaszcza delikatne systemy celowniczo-optyczne, wymagające uważnej i fachowej obsługi. Dlatego wielu żołnierzy obawia się korzystać na poligonach ze sprzętu w 100 proc., są ostrożni. Pewność przychodzi z czasem, wraz z doświadczeniem. Moim zdaniem potrzeba co najmniej trzech lat działań ćwiczebno-bojowych, aby odpowiednio wyszkolić działonowego. I to pod warunkiem właściwego, czyli częstego dostępu do poligonu - opisuje st. szer. Adrian Gregorowicz, działonowy - operator w rosomaku, z siedmioletnią praktyką na wozie, z czego 22 miesiące spędził w Afganistanie.
Aby zdobyć takie umiejętności, trzeba albo używać tego wozu długie lata w kraju, albo mieć doświadczenie z Afganistanu. A najlepiej jedno i drugie, bo na jednej, dwóch zmianach załogi miały tam okazję wystrzelić z armaty więcej amunicji niż przez całą służbę w kraju. Dotyczy to także amunicji podkalibrowej, z której w Polsce nie strzela się ze względu na reżimy bezpieczeństwa (duży zasięg lotu). Podobnie kierowcy - na misji mogli "cisnąć" z pojazdów, ile się dało, zdjęto bowiem ograniczniki mocy silników. Spalały więcej paliwa, szybciej się zużywały, ale zamiast 360 KM czasu pokoju dostępne było 500 KM czasu wojny. W PKW logistyka służyła żołnierzom, nie ograniczała ich możliwości.
W odniesieniu do rosomaka Afganistan to słowo klucz, bo ta misja pokazała, że jeśli wóz jest dobry, a system wydajny, będzie sukces. W kraju wóz też się sprawdza, ale gorzej przedstawia się sprawa ze sprawnością systemu. - W warunkach bojowych można było liczyć na niezawodność rosomaków, bo mieliśmy pod ręką rozbudowany serwis z doskonałym zapleczem logistycznym, zapasami części. Jeśli na patrolu coś się zepsuło, serwis wykonywał wszystkie prace na bieżąco. W garnizonie czy na poligonie natomiast nie zawsze można szybko zdiagnozować przyczynę usterki czy wymienić podzespół. Nie mam zastrzeżeń co do jakości napraw, ale procedury pozyskiwania części oraz płynów eksploatacyjnych, a także czas realizacji zamówień stanowią poważne wyzwanie - zauważa mjr Piotr Puchała, zastępca dowódcy - szef sztabu 1 bpzmot 12 BZ.
Zobacz również wideo: Polacy kończą misję w Afganistanie.
Wśród żołnierzy batalionu panuje zgodna opinia, że dostawy części zamiennych i podzespołów nie są najlepiej zorganizowane. - Czasem prosta z pozoru rzecz może stanowić problem. Dotyczy to choćby oringów czy simeringów do uszczelniania kamer termalnych. Nie mamy ich w brygadzie. Podobnie jest z klockami hamulcowymi, piastami, śrubami do przegubów. Jak w prywatnym samochodzie klocki są wyrobione albo stuka piasta, to jedzie się do mechanika i wymienia. U nas składa się zapotrzebowanie i trzeba czekać. A wóz wtedy stoi nieużywany, co wpływa na terminy szkoleń, gotowość załóg - zauważa por. Maciej Szyłkowski. - Oczywiście, gdyby wybuchła wojna, pojechałby i bez tego, ale w czasie pokoju obowiązują określone procedury i przepisy, które nie pozwalają używać wozu - zauważa. Jeden z żołnierzy ironizuje, że w Afganistanie przeciwnikiem rosomaków byli talibowie, w kraju znacznie skutecznej od nich działają procedury biurokratyczne, paraliżujące pracę WOG-ów.
Sprawność sprzętu jest wprost proporcjonalna do doświadczenia żołnierzy. W czasie pokoju intensywne szkolenie to najlepszy sposób na ograniczanie usterek powodowanych przez młodszych, jeszcze niedoświadczonych członków załóg. - Do uszkodzeń wozów z winy załóg najczęściej dochodzi z powodu braku umiejętności jazdy rosomakiem lub pracy w jego wieży. Choć żołnierze przechodzą szkolenia w Siemianowicach, prawdziwe doświadczenie zdobywają w praktyce. 80 proc. młodego wojska psuje ten wóz. Później, po nabyciu praktyki na misjach i poligonach, gdy ludzie już wiedzą, jak postępować, wozy zaczynają jeździć i są sprawne. Wówczas dopiero jest dużo pojazdów stale gotowych do akcji - wyjaśnia kpr. Michał Wojciechowski. Lepsze wrogiem dobrego
Dzięki zdobytemu doświadczeniu żołnierze postrzegają dziś rosomaka nie tylko jako najnowocześniejszy w swojej klasie wóz bojowy naszej armii, lecz także jako sprzęt, który trzeba ulepszyć. - Może on służyć nawet 40 lat. Jeśli tak będzie w istocie, w tym czasie powinien doczekać się co najmniej dwóch poważnych modernizacji; pierwszej kilkanaście lat od wdrożenia - zauważa mjr Puchała. I dodaje: - Z punktu widzenia batalionu jako całości, pododdziału mogącego w dużej mierze wykonywać zadania bojowe samodzielnie, bezwzględnie jest potrzebne wprowadzenie rodziny wozów bojowych jako komplementarnego modułu bojowego. Z niecierpliwością czekamy na samobieżne moździerze, czyli raki dla kompanijnego modułu wsparcia, na wozy dowódczo-sztabowe. Także na doposażenie dowódczych BWP w przynajmniej dwie radiostacje UKF i jedną KF. Dopiero to będzie podstawą umożliwiającą zamontowanie modułów wsparcia dowodzenia C3I.
Dzisiejszy rosomak, czyli bojowy wóz piechoty z wieżą Hitfist-30P, również można znacząco ulepszyć. Użytkownik zgłosił, jak do tej pory, kilkaset uwag i propozycji zmian, z czego część została uwzględniona. Inne, choćby z racji kosztów czy ograniczeń masowych dla pojazdu mającego pływać, nie zostaną raczej szybko zrealizowane. - W naszym klimacie, jeśli chodzi o celowniki działonowego, kamerę dzienno-nocną, pewne problemy mogą wystąpić w czasie deszczu lub zamglenia. To są urządzenia opotelekroniczne, podatne na zaparowanie lub wilgoć, a nie mają wycieraczki bądź osuszacza. A w taką pogodę byłyby bardzo przydatne - wyjaśnia st. szer. Adrian Gregorowicz.
- Na misji przez krótki czas jeździłem jako dowódca załogi i wówczas głównym mankamentem było to, że w trakcie prowadzenia obserwacji z użyciem optoelektroniki dowódca załogi widzi na swym monitorze to samo, co działonowy. Dwoje ludzi patrzy zatem w tym samym kierunku, tam gdzie jest skierowana armata. Bo tylko tam jest zwrócona też kamera, a w nocy to jedyne źródło obserwacji. Brakuje drugiej, niezależnej kamery dzienno-nocnej, która zapewniłby ogląd w promieniu 360 stopni - opisuje plut. Jakub Gabryś, dowódca drużyny, mający pięcioletnie doświadczenia na rosomakach. W Afganistanie służył na analogicznym stanowisku przez osiem miesięcy. - System nawigacji jest zamontowany u kierowcy. Tymczasem powinien być u dowódcy, bo to on decyduje, którą drogą należy jechać - dodaje.
- Nowoczesne wozy bojowe, zwłaszcza czołgi, są wyposażane w system "hunter-killer", dzięki któremu dowódca może wyszukiwać cel za pomocą niezależnej głowicy obserwacyjnej, pracującej w dzień i w nocy. W rosomaku dowódca ma klasyczne peryskopy, więc w dzień na małych odległościach może prowadzić obserwację i przekierować uzbrojenie pokładowe w miejsce zagrożenia, ale jest potrzebne znacznie wydajniejsze, stabilizowane urządzenie ze wspomnianą funkcją przekierowania - dodaje mjr Puchała, który podkreśla, że to, co niegdyś wydawało się dostępne tylko dla czołgów, a zatem najdroższych i najbardziej zaawansowanych wozów bojowych, dziś wprowadza się także w BWP. - Świadomość sytuacyjna desantu i zarazem dowódcy drużyny, gdy miejsce w wieży zajmuje dowódca załogi, jest niewielka przy zamkniętych włazach - kontynuuje plut. Gabryś.
W wersji afgańskiej pojawiły się kamery boczne, co poprawiło sytuację. Nie jest to jednak idealne rozwiązanie. - Kiedy siedzę w przedziale desantu, widzę na ekranie takiej kamery to, co mam za sobą, a nie za burtą, na którą patrzę, co wprowadza w błąd w chwili wyjścia z wozu. Drugi problem to umieszczenie tej kamery. Nie zapewnia ona możliwości obserwowania tego, co się znajduje na kierunku ruchu pojazdu. Ponadto jest słabo wydajna w nocy. W ostrym słońcu czy gdy jest śnieg, również pozostawiała wiele do życzenia - dzieli się swymi spostrzeżeniami dowódca drużyny. - Z tego względu bardzo ważne jest odpowiednie skoordynowanie pracy dowódcy wozu i dowódcy drużyny, bo tylko ten pierwszy ma właściwy ogląd terenu, musi uważać, aby nie wypuścić desantu w miejscu niebezpiecznym - dodaje plut. Gabryś.
- Olbrzymim mankamentem jest dostępność w wozie tylko jednej radiostacji pokładowej - przyznaje por. Maciej Szyłkowski. - Mój radiotelefonista, podróżujący ze mną w przedziale desantu, ma drugie, plecakowe radio TRC 9200, które służy mi do kontaktów z plutonem. Tymczasem ono powinno być zamontowane w wieży lub kadłubie. Właśnie w wozie dowódcy - dodaje. Żołnierze podkreślają, że system łączności ma wiele wad. Najbardziej irytujące są jednak... słuchawki. Na oboje uszu i z takim poziomem decybeli, że można ogłuchnąć.
Żołnierze z 12 BZ są świadomi wartości wozu, ale też wiedzą, czego mu brakuje. Mankamenty techniczne eliminuje się stopniowo wraz z poprawkami dokonywanymi przez zakład produkcyjny. Nie są to zresztą większe problemy. Lepsze jest jednak wrogiem dobrego. W rosomaku drzemie duży potencjał modernizacyjny. A ci, którzy mieli okazję używać tych wozów w Afganistanie, chcą, aby w kraju można było to robić na podobnych zasadach. Tym bardziej że za kilka lat większość szeregowych z afgańskim doświadczeniem odejdzie z armii, skończą się bowiem 12-letnie kontrakty. A chodzi o to, żeby wiedza tych żołnierzy przydała się następcom.
Norbert Bączyk, Piotr Bernabiuk, "Polska Zbrojna"