Jak jest za tym murem?

W polskich więzieniach trwa ciągła wojna między skazanymi i funkcjonariuszami.

Jak jest za tym murem?
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

20.10.2011 | aktual.: 20.10.2011 16:05

To, do czego doszło w Sztumie, nie zdarzyło się dotychczas w żadnym polskim zakładzie karnym ani chyba w całym cywilizowanym więziennictwie. W wyborczą niedzielę przed południem dyrektor sztumskiego więzienia, ppłk Andrzej G., zostawia w domu na stole list. Pisze w nim: „Nie mam już żony. (…) Albo siebie zabiję, albo kogoś innego”.

Z domu zabiera nóż kuchenny z 15-centymetrowym ostrzem, chowa go pod ubraniem. Idzie do więzienia – jego dom stoi niezbyt daleko – strażnicy tylko rutynowo pytają, czy nie wnosi broni, dyrektora przecież nikt nie obszukuje. Dyrektor w niedzielę nie pracuje, dyżuruje jego zastępca. Wizyta szefa nie budzi jednak zdziwienia, bo zdarza się, że w weekendy zagląda do zakładu, by sprawdzić, czy nic złego się nie dzieje. Dalej wszystko przebiega zgodnie z procedurami. Dyrektor idzie na oddział, razem z oddziałowym podchodzi do dwuosobowej celi. Poleca mu ją otworzyć i wyprowadzić drugiego więźnia, sam wchodzi do środka, oddziałowy zamyka za nim drzwi i prowadzi współwięźnia do innej celi. Andrzej G. podchodzi do Józefa S., siedzącego prawdopodobnie na swoim wózku inwalidzkim, i zadaje mu kilkanaście ciosów nożem. Jeden okazuje się śmiertelny, przecina tętnicę szyjną. Po kilkunastu minutach dyrektor wzywa oddziałowego sygnalizatorem, ten wypuszcza szefa, zamyka za nim celę i prowadzi go do kraty przy wejściu na
oddział. Dyrektor idzie do gabinetu, oddziałowy wraca po drugiego więźnia, wpuszcza go do celi, zamyka za nim drzwi. Po chwili słychać krzyk więźnia – dopiero wtedy morderstwo zostaje ujawnione. Ciało zostaje przeniesione do innego pomieszczenia, dyrektor zachowuje się spokojnie, potwierdza, że to on zabił, w gabinecie czeka na policję. Na przesłuchaniu odmawia zeznań, mówi tylko, że nie był świadomy tego, co robi.

Cisza wyborcza

Morderstwo popełniono w niedzielę około godziny 11, ale władze do godziny 21 nie ujawniały tego zdarzenia. Postanowiono zaczekać do zamknięcia urn wyborczych. Prokuratura i resort sprawiedliwości obawiały się, że wcześniejsze poinformowanie o tej zbrodni doprowadzi do zakłócenia wyborów nie tylko w Sztumie, lecz także w innych zakładach karnych (z ponad 80 tys. polskich więźniów głosowało ok. 45 tys., co stanowi całkiem niezłą frekwencję). Do urn w więzieniach oddziałowi doprowadzają chętnych z cel, a wyjście skazanego na korytarz zawsze może być przyczyną jakiegoś zagrożenia. W samym sztumskim więzieniu oczywiście tajemnicy nie zdołano zachować, pojawiła się groźba buntu. Do zakładu skierowano więc dodatkowe siły ochrony, co zapewniło spokój.

– Groźba była realna, bo jak czterech-pięciu osadzonych natrze na drzwi ze wszystkim, co mają w celi, to nie ma siły, po kilkunastu minutach zawsze puszczą – mówi doświadczony oddziałowy.

Sztumskie więzienie jest poniemieckie, ponadstuletnie, solidne. To typowy ciężki kryminał, choć w ramach humanizacji życia za kratami odbywają się tam coroczne, międzynarodowe przeglądy sztuki więziennej. Po wojnie w Sztumie siedzieli zbrodniarze niemieccy i Ukraińcy z band UPA. Na wieżyczkach są uzbrojeni strażnicy, kamery, wokół wewnętrznego muru owczarki alzackie.

Wśród więźniów Sztum cieszy się nie najlepszą sławą. Trafiają do niego recydywiści, sprawcy ciężkich przestępstw, powstał tam także pierwszy w Polsce oddział dla szczególnie niebezpiecznych skazanych, z kategorią N, liczący dziś 20 cel. Są jednak i tacy starzy recydywiści, którzy cenią Sztum, bo wiedzą, że tam panują przewidywalne reguły: „Wiadomo, jak naszczekamy, dostaniemy wp…dol od atandy (specjalnego oddziału więziennego wyposażonego w hełmy, pałki i tarcze). Ale dlatego młodzi więźniowie nie pajacują, a gdy jest spokój, bez powodu nikt się nie czepia”.

Do Sztumu nie trafiają pierwsi z brzegu oddziałowi. To twarde chłopy, przygotowane do radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Tacy jak choćby legenda polskiego więziennictwa, kierownik ochrony, por. Szot, mający za sobą prawie 40 lat służby. Albo poprzedni dyrektor Buber-Bubrowiecki, który w Sztumie przepracował ponad 20 lat.

Obecny dyrektor, według dość często powtarzanej w środowisku opinii, jakby nie całkiem pasował do tego właśnie zakładu karnego, gdzie jest 1,4 tys. bardzo trudnych więźniów i 300 funkcjonariuszy, także niebędących barankami. To zaś oznacza tysiące konfliktów, skarg, pretensji i przejawów agresji.

– Dyrektor zawsze był bardzo spokojny, niezwykle opanowany, raczej wątłej budowy ciała, typ intelektualisty, introwertyk. Sprawiał wrażenie trochę wycofanego, nigdy nie stosował najpopularniejszej wśród funkcjonariuszy metody rozładowania napięcia, jaką jest wypicie kilku wódek z kolegami. Jak na naszą służbę pił niezwykle mało. Czy wszystkie stresy przenosił do domu? – zastanawia się jeden ze znajomych Andrzeja G.

Z pewnością był doświadczony. Miał 25-letni staż w więziennictwie, psycholog z wykształcenia. Więzieniem w Sztumie kierował od sześciu lat, wcześniej był dyrektorem aresztu śledczego w Elblągu, jeszcze wcześniej, też w Sztumie, kierował więziennym oddziałem terapeutycznym, gdzie pracował z żoną, również psychologiem (razem studiowali), która później przeniosła się do policji. Normalne, zgodne małżeństwo, dwoje dzieci, nie żyli w separacji, nie było słychać o żadnych konfliktach rodzinnych. Czyżby więc zapis w liście: „Nie mam już żony” był kamuflażem mającym przykryć rzeczywistą przyczynę zbrodni?

Więzień, który się skarżył

Zamordowany, choć przed nim była zadziwiająco długa kara – więzienie miał opuścić teoretycznie dopiero w 2030 r. – siedział w części zwykłej, nie na oddziale dla niebezpiecznych. Bo też nie był niebezpieczny. Ponadsześćdziesięcioletni mężczyzna poruszał się na wózku inwalidzkim, bo narzekał na bóle kręgosłupa. Chodziły słuchy, że wózek to symulacja mająca ułatwić mu wyjście przed terminem – no ale przecież był badany i ktoś mu ten wózek zaordynował. Na jego koncie nie było morderstw ani bandyterki, lecz kradzieże, oszustwa i wyłudzenia. Miał siedzieć długo, bo popełnił tych przestępstw wiele, kilka razy skazany został w warunkach recydywy. Niektóre postępowania jeszcze trwały, nie mógł więc na razie wystąpić o wyrok łączny, który nie przekroczyłby 15 lat (taka jest dopuszczalna granica kodeksowa, są też kary wyjątkowe – 25 lat i dożywocie). W przeszłości bywał agresywny, ale ostatnio już nie. Miał natomiast cechę źle widzianą przez szefów zakładów karnych – pisał dziesiątki skarg, zażaleń, pozwów, przeważnie
na ciężkie warunki, złe traktowanie, naruszanie przepisów i złą opiekę lekarską. Podobno w niektórych miesiącach tych jego skarg wpływało nawet 50. Oddalano je, ale każdą należało rozpatrzyć, czym zajmowało się niemal stale kilku sztumskich funkcjonariuszy. Skargi więźniów, w odróżnieniu od innych listów, nie podlegają ocenzurowaniu, więc dziesiątki instytucji, z trybunałem w Strasburgu, Ministerstwem Sprawiedliwości i Rzecznikiem Praw Obywatelskich na czele, dostają obfitą i nienaruszoną korespondencję na temat nieprawości spotykających recydywistów w polskich kryminałach.

Dyrektor sztumskiego więzienia był tu pierwszą instancją, musiał przeprowadzać wewnętrzne dochodzenia. Być może więc nie był już w stanie znieść uporczywych pretensji więźnia, dezorganizujących mu pracę, i postanowił rozprawić się z nim, na zimno, tak jak często robią to ludzie z zaburzeniami osobowości. Najprawdopodobniej między nim a więźniem nie było żadnych osobistych relacji – poza tą właśnie, że był szefem zakładu karnego, któremu, jak pewnie uważał, Józef S. zatruwał pracę i życie.

Każdy powód jest dobry

W zakładach karnych trwa nieustanna, utajona wojna między osadzonymi a klawiszami (to określenie pochodzi od łacińskiego clave, czyli klucz, i wbrew pozorom nie jest pejoratywne). Liczba przypadków agresji rośnie. Jeśli w latach 2005 i 2006 było po trzydzieści kilka przypadków napaści osadzonych na funkcjonariuszy na służbie, to od 2009 r. dochodzi do 80-100 takich incydentów rocznie. A to tylko ujawniany wierzchołek góry lodowej. – Musimy mieć oczy naokoło głowy, ze względów bezpieczeństwa nie możemy pojedynczo wchodzić do cel ani odwracać się plecami do osadzonych. Po jednym dniu takiej pracy można zwariować, a my pracujemy tu latami – mówi wieloletni oddziałowy.

Więźniowie czasem atakują ostrymi narzędziami: żyletkami czy nożami (w celach wolno mieć noże stołowe, z tępymi ostrzami i bez spiczastych końcówek, ale wielu osadzonych ma też nielegalne ostre noże zrobione sposobami chałupniczymi). Częściej – kawałkiem szkła, talerzem, taboretem, metalowym prętem z wyra lub po prostu gołymi rękami. Niekiedy dochodzi do zabójstw, tak jak w 1993 r. w zakładzie karnym Gdańsk-Przeróbka, gdy więzień ukrytym w rękawie nożem zamordował wychowawcę. Przeciął mu aortę, tak samo jak dyrektor sztumskiego więzienia Józefowi S.

Powodem agresji może być wszystko: zły humor osadzonego, niesmakujące jedzenie, odmowa podpisania wniosku o przedterminowe zwolnienie, nienawiść do oddziałowego, który reaguje na naruszenia dyscypliny i np. przejął gryps czy nie pozwolił, aby więzień miał przy sobie pieniądze lub kilkadziesiąt kart telefonicznych. Agresji sprzyja, z jednej strony, zmniejszające się, ale wciąż dotkliwe przeludnienie, z drugiej – rosnące poczucie bezkarności wśród skazanych. „Kiedy więzień, który wszedł w konflikt z funkcjonariuszem, wnosi na niego oficjalną skargę do dyrektora, ten z obawy przed posądzeniem o nieprzestrzeganie praw człowieka, bardziej skłonny jest upomnieć funkcjonariusza, niż rozstrzygnąć sprawę na niekorzyść więźnia”, piszą Dorota Merecz-Kot i Joanna Cębrzyńska w pracy na temat agresji w więziennictwie, powstałej w 2008 r. w łódzkim Instytucie Medycyny Pracy.

Więźniowie wiedzą, że odwet ze strony służby więziennej będzie dziś o wiele słabszy niż kiedyś. Zdarza się, że osadzony zbluzga oddziałowego i rzuci w niego taboretem. Gdy ten zatrzaśnie drzwi, wezwie na pomoc kolegów i otworzy celę, więzień stoi na baczność i mówi: „Ja już jestem spokojny, panie oddziałowy”. – Dawniej funkcjonariusze i tak spuszczali mu lanie, a sprawa nie wychodziła na zewnątrz. Dziś na ogół nic nie robią, bo trzeba sporządzać meldunek do centrali, przeprowadzać postępowanie wyjaśniające, a przełożeni często opieprzają funkcjonariusza, ponieważ podobne zdarzenia psują statystyki i źle świadczą o jednostce, w której nie ma spokoju. A więzień musi wiedzieć, że jak machnie w funkcjonariusza michą, dostanie za to w mordę. Tu potrzebne są jasne reguły gry – mówi jeden z dyrektorów zakładu karnego z wieloletnim stażem.

W ciągłym napięciu

Nie można jednak powiedzieć, że funkcjonariusze pozostają dłużni więźniom. Z ich strony także zdarzają się pozaregulaminowe (bo regulaminy w pewnych sytuacjach przewidują użycie siły wobec więźniów) ataki na osadzonych. Rocznie stwierdza się średnio po kilkanaście takich przypadków – i także stanowią one tylko wierzchołek góry lodowej. Jeszcze w poprzedniej dekadzie w Poznaniu czterech funkcjonariuszy niosło agresywnego, wyrywającego się i krzyczącego więźnia do dźwiękoszczelnej celi. Założono mu knebel (czego nie wolno robić), żeby po drodze był cicho. Osadzony się udusił, strażników skazano za nieumyślne spowodowanie śmierci. W 2004 r. w Inowrocławiu strażnicy pobili więźnia na śmierć i również zostali skazani, choć pierwotnie sąd uznał, że aresztant zmarł w wyniku upadku ze schodów.

W konfliktach na linii więźniowie-strażnicy stroną słabszą są jednak ci drudzy. Reprezentują przecież władzę państwową, więc każdy przypadek użycia i nadużycia przez nich siły jest sprawdzany bardzo dokładnie. Jest jeszcze jeden element dający przewagę skazanym – więzienia często znajdują się w niewielkich miastach; osadzeni, ich rodziny oraz kumple dobrze wiedzą, gdzie mieszkają funkcjonariusze i ich bliscy. Na porządku dziennym są więc pogróżki, a nawet bandyckie napady, których ofiarą padają strażnicy poza więzieniem. Niszczone są ich samochody, grozi się żonom i dzieciom.

Funkcjonariusze pracują w ciągłym napięciu, nie do końca ustępującym po służbie. Stąd nadużywanie alkoholu, załamania psychiczne i rozmaite choroby, którym sprzyja stres. „Funkcjonariusze więzienni w porównaniu z przedstawicielami innych zawodów częściej zapadają na depresję, choroby serca, nadciśnienie, choroby wrzodowe, a także częściej doświadczają zaburzeń nerwicowych oraz nadużywają substancji psychoaktywnych. Charakteryzuje ich też krótsza średnia długość życia. Wśród zagrożeń psychospołecznych, na które są narażeni, dominującą rolę odgrywa wszechobecna w zakładach karnych przemoc”, piszą Dorota Merecz-Kot i Joanna Cębrzyńska.

To praca niełatwa i nie najlepiej płatna. Zaletą jest to, że po 15 latach nabywa się prawo do emerytury stanowiącej 40% pensji, a po ok. 27 latach, do maksymalnej, wynoszącej 75% pensji. Nastroje w służbie są jednak kiepskie. Bezrobocie sprawia, że do tej pracy nie brakuje chętnych, ale w więziennictwie od czterech lat nie było podwyżek. Początkujący funkcjonariusz zarabia 1,4 tys. zł. Jeśli ma wyższe wykształcenie, po dwóch latach dostaje 2,3 tys. zł, z wysługą lat dochodzi do 3,5 tys. Dyrektor, taki jak Andrzej G., z 25-letnim stażem, zarabia nieco ponad 5 tys. zł. Z jednej strony, dyrektor jako kierownik jednostki odpowiada za wszystko, co się zdarzy: samobójstwa, ucieczki, znęcania, bójki, samouszkodzenia, bunty i skargi. Z drugiej – nie ma żadnej pewności zatrudnienia, bo szefowie służby więziennej w każdej chwili mogą odwołać go ze stanowiska.

– Jeszcze dziś męczy mnie koszmarny sen: więźniowie walą w drzwi michami, huk jest potworny, a ja nic nie mogę zrobić i jestem sam. Budzę się zlany potem – opowiada jeden z emerytowanych dyrektorów. Dziś michy coraz częściej są plastikowe, więc huk jest mniejszy, ale cisza nie oznacza spokoju.

Andrzej Leszyk

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)