PublicystykaJacek Żakowski: albo prawo, albo przemoc

Jacek Żakowski: albo prawo, albo przemoc

PiS zaczął panikować. Nie wiadomo jeszcze, czy słusznie. Ale zasłużenie. Czarny protest pokazał, że władza, która od blisko roku bez opamiętania zadziera z kim może, demontuje ład prawny i pozwala swoim robić co im się podoba, zaczyna potykać się o to, co sobie nagrabiła - pisze Jacek Żakowski dla WP Opinii.

Jacek Żakowski: albo prawo, albo przemoc
Źródło zdjęć: © East News | Stefan Maszewski/Reporter
Jacek Żakowski

Premier Beata Szydło mówi, że "nie aprobuje takich wypowiedzi o uczestnikach >>czarnego protestu<<, jak ta, która padła z ust ministra Waszczykowskiego", bo „każdy przejaw takiego podburzania emocji jest niepotrzebny”, a "emocje, które narosły, powinny być studzone przez polityków". "Wezwałam dzisiaj na rozmowę ministra Waszczykowskiego i oczekuję, że pozostali ministrowie również dostosują się do mojej prośby". Nigdy dotąd premier z PiS nie wypowiadała się tak brutalnie o ministrze z PiS.

Beata Mazurek, rzeczniczka klubu PiS, dodaje: "Mamy świadomość tego, że wczorajsze (poniedziałkowe) marsze były ważne i istotne, i wskazujące na problem, który się w naszym kraju pojawił wywołany przez organizacje, które złożyły obydwa projekty do Sejmu". Nigdy wcześniej ważny polityk PiS nie wypowiadał się tak o żadnym z niezliczonych protestów, które od blisko roku przelewają się przez Polskę.

Ale to nie słowa Waszczykowskiego podburzyły dziesiątki tysięcy obywateli, którzy w poniedziałek wyszli na ulice, lecz fakty. Decyzje, za którymi stoi premier Szydło. A problem nie został wywołany tylko, jak twierdzi pani Mazurek, "przez organizacje, które złożyły obydwa projekty". Nie same projekty wygnały ludzi na deszcz, lecz to, jak politycy PiS zachowywali się w Sejmie i Senacie. Oraz co przez rok robił prezydent Duda i rząd.

Jeśli ktoś myśli, że jeden minister plotący jakieś głupstwa jest w stanie sprowokować rzesze Polek i Polaków do tego, by demonstrować w ulewnym deszczu i chłodzie, to chyba przyleciał z Marsa. My tu nawet w piękne wiosenne weekendy demonstrujemy najniechętniej na świecie. Skoro nas tak nagle, tak masowo i w tak niesprzyjających warunkach ruszyło, to powód musiał być piekielnie poważny. Wbrew pozorom nie było to przekazanie do dalszych prac w komisji barbarzyńskiego projektu, zmuszającego zgwałcone dzieci do noszenia ciąży i faktycznie uniemożliwiającego badania prenatalne. Ani tym bardziej złamanie przez PiS kolejnej obietnicy i odrzucenie przez Sejm już w pierwszym czytaniu projektu liberalizującego prawo antyaborcyjne.

Gdyby państwo prawa wciąż w Polsce istniało, nie tylko żadne projekty, ale też dziwaczne decyzje posłów, same w sobie nigdy by Polaków tak nie zdetonowały. Jakieś demonstracje mogłyby wywołać, ale - jak zwykle - nieliczne i gromadzące nielicznych. Przynajmniej na tym etapie.

Jak po decyzji Sejmu sytuacja mogła by się rozgrywać, gdybyśmy nie mieli za sobą doświadczeń ostatnich kilkunastu miesięcy? Najpierw pod Sejmem zebrałaby się grupka demonstrantek oraz demonstrantów. Z grubsza ta sama, co zawsze w takich sprawach. Czyli paręset osób. Nikomu by nawet nie przyszło do głowy, by iść pod siedzibę PiS w Warszawie, a tym bardziej w Poznaniu. Ta grupka apelowałaby do członków komisji sejmowej i czekałaby na wyniki ich obrad. Pewnie jakaś grupka przyszłaby też na obrady komisji i zrobiłaby małą zadymę. Ale paru strażników sejmowych by sobie z nią poradziło.

Może paręset osób by się w tę sprawę na tym etapie zaangażowało, a może nawet nie. Media by kłapały. Zaczęłyby się apele do posłów, senatorów i prezydenta. Ludzie by spokojnie czekali, bo by się w żadnej zdrowej głowie nie mieściło, że takie coś w Polsce przejdzie. Były rzeczy nie do pomyślenia. Teraz to się zmieniło.

Po roku rządów PiS nie ma już w polskiej polityce rzeczy nie do pomyślenia. Po Michałowicach, Misiewiczach, niezaprzysiężonych sędziach, niewydrukowanych wyrokach, po kompletnie jawnych kłamstwach, manipulacjach, innych nieprawościach państwowych mediów, po demonstracyjnym używaniu przez min. Ziobrę urzędu do załatwianiu prywatnych porachunków z prokuratorami, sędziami, lekarzami, po kabarecie robionym przez Macierewicza ze śledztwa smoleńskiego i po bezliku innych spraw dawniej nie do pomyślenia, nic w Polsce nie jest już nie do pomyślenia. Dlaczego nie do pomyślenia miałoby być słanie prokuratorów do kobiet, które poroniły, skoro beztrosko i wbrew woli najbliższych rozkopuje się groby, w których nie można odkryć żadnej informacji istotnej dla wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej? Skoro władza może dla politycznego efektu pastwić się nad zwłokami, dlaczego nie miałaby pastwić się nad kobietami w ciąży, gdy to się podoba biskupom?

Gdyby projekt Ordo Iuris trafił do Sejmu 2-3 lata temu, ludzie by spokojnie czekali, bo prawnicy przypomnieliby, że takie prawo nie ma szans wejść w życie - są przecież orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego mówiące, że totalny zakaz aborcji byłby niezgodny z Konstytucją. To by opinii publicznej dawało gwarancję, że nawet jeżeli parlament w przypływie politycznego szaleństwa uchwali takie barbarzyńskie prawo, to prezydent oczywiście go nie podpisze i skieruje ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. A gdyby także prezydent oszalał i takie prawo podpisał, wszyscy by wiedzieli, że je ktoś inny zaskarży i Trybunał odrzuci, nim minie vacatio legis, czyli zanim odlotowe przepisy wejdą w życie. Tak choćby jak w roku 2007 było z odlotową ustawą lustracyjną.

Dziś nikt już nie ma dobrego powodu na taki obrót spraw liczyć. Z doświadczenia ostatniego roku wiadomo, że posłowie i senatorowie PiS zrobią i uchwalą wszystko, co im prezes każe. Szkoda gadać. Nawet nie warto do nich wysyłać apeli ani ekspertyz pokazujących, że robią głupoty. Łatwiej przekonać drzewo, żeby się ruszyło, niż polityka PiS, by nie robił tego, co mu prezes każe. I nie ma tak głupiego argumentu, by go prokurator Piotrowicz nie użył, a cały PiS nie kupił. W dodatku wiadomo, że całkowicie podporządkowany Nowogrodzkiej prezydent podpisze nawet kota, jak mu go prezes da do potrzymania. Słanie apeli do prezydenta Dudy ma taki z grubsza sens, jak przekonywanie dymiącego działa, by się zacięło i przestało strzelać.

No i znikła też ostatnia deska ratunku oraz względnej przewidywalności władzy, jaką w konstytucji jest, i w realu przez trzy dekady był, Trybunał Konstytucyjny. Odmawiając publikacji kluczowych wyroków, Beata Szydło faktycznie go sparaliżowała i tym samym praktycznie zawiesiła działanie konstytucji. A to wszystko znaczy, że nie ma już żadnej przewidywalnej granicy dla samowoli władzy, czyli faktycznie - prezesa Kaczyńskiego.

Gdy żadne polskie ani międzynarodowe instytucje, procedury, prawa, zwyczaje, sądy ani trybunały już władzy nie ograniczają, obywatelki i obywatele emocjonalnie są jak zając na miedzy. Bo każde zagrożenie staje się równie realne. Gdy gwarantowana przez państwo prawa przewidywalność i racjonalność znika - zostają tylko emocje. Byle jakie zdarzenie może je zdetonować, a co dopiero pomysł tak barbarzyński, jak projekt fundamentalistów z Ordo Iuris, którego PiS nie miał odwagi (bądź rozumu) odrzucić. W takiej sytuacji niezadowolonym zostaje tylko jedno narzędzie - publicznego dochodzenia politycznych racji. Jest nim kryterium uliczne. I to już nie pod Trybunałem, Sejmem, Kancelarią Premiera, Pałacem Prezydenckim, tylko tam, gdzie zapadają decyzje, czyli pod siedzibą prezesa.

Jak to dalej idzie, to z grubsza wiadomo. Niech każdy tu wpisze wszystko najgorsze, co może sobie wyobrazić. I właśnie dlatego, że to już historycznie wiadomo (w Polsce choćby z doświadczeń Józefa Piłsudskiego), ludzie wymyślili wszystkie uciążliwe procedury demokratyczne i prawne, trójpodział władz, mechanizm parlamentarny, konstytucję jako gwarancję, że najważniejsze prawa i potrzeby nie będą naruszane także wobec mniejszości. Po to zachodnia cywilizacja ujęła politykę w kajdany parlamentarnych procedur i konstytucyjnych limitów strzeżonych przez sędziów, żeby nieuchronne konflikty między dużymi grupami obywateli miały możliwie chłodny i bezkrwawy charakter.

Gdy władza - jak PiS - zrzuca te kajdany, społeczeństwa dziczeją i staczają się w przemoc. Takie są prawa politycznej fizyki i żadna propaganda ani retoryka na dłuższą metę nie może tego zmienić. Oględność ministrów w słowach, o którą upomina się premier Szydło, może chwilowo osłabić lub ostudzić protesty, może odsunąć w czasie wybuchy niezadowolenia i przejściowo złagodzić jego formy. Ale klucz do mechanizmu hamowania emocji i przemocy chwilowo ma Beata Szydło. Albo respektując pozycję niezależnego od parlamentarnej większości Trybunału i sądów podporządkuje się zapewniającym minimum spokoju i społecznego pokoju regułom państwa prawnego. I zmusi PiS i własny rząd, by ograniczył swoją samowolę i działał wedle konstytucyjnych, demokratycznych reguł. Albo będzie się musiała konfrontować z coraz większym napięciem wywoływanym przez rosnące i coraz nieoczekiwaniej wybuchające emocje.

Jacek Żakowski dla WP Opinii

Jacek Żakowski - publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor kilkunastu książek i programów tv. Laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów, nagrody PEN Clubu i nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów.

Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)