IV prezydent pospolitej

Lech Kaczyński wygrał, ale przegrał. Przegrał, bo rząd PO-PiS może nie powstać. Chyba że platforma chce popełnić spektakularne samobójstwo. Politycy PiS i sam Lech Kaczyński naobiecywali wyborcom złotych gór i teraz - na co zwrócili uwagę m.in. Hanna Gronkiewicz-Waltz i Bronisław Komorowski - będą się chcieli podzielić z platformą odpowiedzialnością. Jeśli platforma wejdzie do koalicji, straci wiarygodność. Jan Rokita łudzi się, że - jak mówił po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów - "platforma zadba o większy realizm gospodarczy gabinetu Marcinkiewicza". Nie zadba, bo nie da się wymieszać jej programu z programem PiS. A kłótnie w przyszłym rządzie byłyby powtórką z AWS do sześcianu. I byłyby to kłótnie o wszystko.

24.10.2005 | aktual.: 24.10.2005 11:30

Platforma na koalicji może tylko stracić. Za cztery lata PO może już nie istnieć. Realizacja programu PiS to przecież wypięcie się na elektorat PO z wielkich miast, na młodych, dynamicznych i dobrze wykształconych, na otwartą na świat zachodnią Polskę. Oni zdrady platformie nie wybaczą. Poza tym platforma poza rządem jest alternatywą dla PiS. Jeśli wejdzie do rządu, alternatywą będzie Samoobrona oraz LPR. A przy okazji odbuduje się SLD, i to niekoniecznie w wersji jego obecnych liderów.

Jarosław Kaczyński po ogłoszeniu sondażowych wyników nieprzypadkowo dziękował Radiu Maryja i ojcu Tadeuszowi Rydzykowi, "Solidarności", Ryszardowi Bugajowi oraz... Adamowi Gierkowi. Zabrakło Andrzeja Leppera, ale tylko w wersji transmitowanej przez telewizje. Bo to Andrzej Lepper był w wielkim stopniu odpowiedzialny za zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego. Na jego wezwanie duża część mieszkańców wsi i małych miasteczek przeniosła głosy z Leppera na Kaczyńskiego (około 80 proc.). To wystarczyło. I tak zamiast pierwszego prezydenta IV Rzeczypospolitej mamy po prostu IV prezydenta pospolitej.

Przedwczesny triumfalizm

Przedwczesny był triumfalizm Michała Kamińskiego, jednego z najważniejszych polityków PiS. Tuż przed 20.00 w niedzielę powiedział on: "Gdyby nie trwająca cisza wyborcza, tobym państwu powiedział, żebyście poszli do bufetu i zjedli ostatnie kanapki w III RP. Za pół godziny na tej sali wystąpi prezydent IV RP". Owszem, Lech Kaczyński wygrał, ale IV RP może po prostu nie być, co oznacza, że jednak przegrał. Ani Lech Kaczyński, ani samo Prawo i Sprawiedliwość nie stworzą IV RP, jeśli ma się ona czymkolwiek - poza powołaniem wielkiej Komisji Prawdy i Sprawiedliwości - różnić na korzyść od III RP. Nie stworzą też państwa opiekuńczego, tak jak nie spełnią wyborczych obietnic, bo nie da się ich spełnić, nie wysadzając w powietrze budżetu państwa.

Donald Tusk popełnił błąd, gdy po ogłoszeniu wyników mówił: Dziś mogę sobie powiedzieć: nie dałem rady Prawdziwy lider powinien powiedzieć: "Dziś nie dałem rady, ale platforma da radę za cztery lata, a ja za pięć lat. Wtedy zwyciężymy". To realne, bo wbrew pozorom antyliberalna retoryka i filozofia Lecha Kaczyńskiego oraz PiS to pułapka. Kaczyński straszył państwem liberalnym, które ma być zbudowane na ekonomicznym apartheidzie: luksusowe oazy dla bogatych i fawele dla reszty społeczeństwa. Podczas kampanii i Lech Kaczyński, i PiS słowo "liberalny" tłumaczyli tak, jakby znaczyło ono wręcz "libertyński". Epitet "liberalny eksperyment" rzucany w twarz Tuskowi i Platformie Obywatelskiej ewidentnie nawiązywał do marksistowskiego "eksperymentu socjalistycznego", z tym że miał to być eksperyment w sztafażu dzikiego kapitalizmu. Tymczasem nie ma liberalnych eksperymentów, bo to socjalizm jest eksperymentem. Liberalna gospodarka jest stanem normalnym.

Istnieje jakaś szansa, że projekt IV RP nie okaże się kompletną katastrofą. Przecież rządy muszą się kierować, i w III RP dotychczasowe się kierowały, logiką konieczności, takich jak poziom dochodów państwa, poziom deficytu, inflacji czy wysokość podatków. Wbrew pozorom w kraju na dorobku podatków nie da się windować, bo hamuje to wzrost, czyli zmniejsza dochody budżetu, a poziomu deficytu strzeże konstytucja. Ryzyko popsucia państwa zgodnie ze scenariuszem powszechnej szczęśliwości z kampanii jest jednak całkiem realne i poważne.

Państwo opiekuńcze kontra liberalne

Niezależnie od tego, jak się potoczą losy koalicji PO-PiS oraz jakim prezydentem będzie Lech Kaczyński, obie kampanie pokazały, że polska demokracja dojrzała. - Mało istotny jest już w Polsce spór o dziedzictwo komunizmu. Mało ważny jest również spór o Kościół katolicki i tożsamość narodową. Pozostaje kwestia podziału na rzeczników aktywnej polityki redystrybucyjnej i tych, którzy nie tak chętnie występują za zwiększaniem podatków. Opowiadają się natomiast za większą konkurencyjnością gospodarki i wzmocnieniem pozycji przedsiębiorców.

Włodzimierz Cimoszewicz, wycofując się z walki o prezydenturę, zrobił polskiej demokracji wielką przysługę. Pierwszy raz w kampanii, czyli wielkiej publicznej debacie o Polsce, wznieśliśmy się ponad postkomunistyczny paradygmat. Gdy zabrakło Cimoszewicza, okazało się, że obowiązujące przez ostatnie 15 lat podziały trafiły na śmietnik historii. Pozostał typowy dla przeważającej części współczesnej Europy podział na zwolenników państwa opiekuńczego i samoograniczającego się państwa liberalnego. Ostatnia kampania wyborcza w Hiszpanii, niedawna kampania w Niemczech oraz toczące się już kampanie we Francji czy Włoszech ogniskują się wokół tego samego problemu. Lewica socjaldemokratyczna i chrześcijańscy socjaliści (typowym przykładem takiego socjalisty był Helmut Kohl, a dziś jest Edmund Stoiber, przyszły minister gospodarki Niemiec, przewodniczący CSU) chcą jak najwięcej z państwa opiekuńczego zostawić. Prorynkowi socjaldemokraci (jak Tony Blair) czy konserwatywni liberałowie (jak premier Holandii Jan Peter
Balkenende) chcą zaś jak najwięcej z państwa opiekuńczego zlikwidować. Polskie kampanie wyborcze (zarówno prezydencka, jak i parlamentarna) dotyczyły więc samej istoty problemów współczesnej Europy.

Grzegorz Indulski
Rafał Pleśniak

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)