Islamiści przesyłają komunikat dla Rosjan. Czy Putin skorzysta z okazji?
Terroryzm jest formą komunikacji. To chora, ale jednak wiadomość. Atak na metro w Sankt Petersburgu mówi Rosjanom, że są ważnym celem dla dżihadystów. Może nawet najważniejszym na świecie. Ten wynaturzony dialog jest też szansą dla Władimira Putina, aby znowu zmobilizować Rosjan wokół siebie, bo przecież nic tak nie łączy, jak wspólny wróg.
Atak na metro w Sankt Petersburgu jest tragedią. Zginęli i rany odnieśli Bogu ducha winni pasażerowie, ale to nie liczba ofiar jest najważniejsza. Także formalne wzięcie odpowiedzialności przez jakąkolwiek organizację niewiele zmieni. Często do „udanego” ataku przyznaje się kilka organizacji, choć równie dobrze żadna może się nie przyznać.
Terroryści doskonale wiedzą, że metro jest monitorowane, a któraś z kamer musiała nagrać zamachowca. Dlatego obraz brodatego mężczyzny w muzułmańskim nakryciu głowy wystarczy. To część podpisu. Resztę dopełnia konstrukcja bomby. Na innej stacji znaleziono drugi ładunek, który na szczęście nie wybuchł. To typowa konstrukcja owinięta kulkami od łożysk, które pełnią rolę szrapnela i zwiększają liczbę ofiar.
Komunikat staje się jednoznaczny, jeżeli skojarzymy wydarzenia w Sankt Petersburgu z niedawnymi wypowiedziami przedstawicieli Państwa Islamskiego, którzy grozili odwetem za interwencję Moskwy w Syrii. Dżihadyści wydają się mówić „Bójcie się, bo jesteśmy wśród was i zapłacicie za to, co robicie na Bliskim Wschodzie”.
Rosja otwiera listę celów
Rosyjskie wojska uratowały rząd prezydenta Baszara el-Assada jesienią 2015 r. i od tamtej pory biorą udział w wojnie. Samoloty i śmigłowce atakują cele opozycji, w tym islamistów. Rakiety i bomby spadają także na Rakkę, stolicę Państwa Islamskiego. Walczą rosyjscy specjalsi.
Interwencja już jest kosztowna. Nieoficjalnie mówi się o kilkudziesięciu zabitych Rosjanach, choć według Kremla liczba ta jest znacznie mniejsza. Formalne statystyki nie uwzględniają kontraktowych pracowników firm militarnych. Moskwa włączyła się także w wojnę domową w Libii. Z bazy w Egipcie Rosjanie występują tam, m.in., przeciwko ISIS.
Sunnici z Państwa Islamskiego znajdują też powody czysto religijne i nie chodzi tu tylko o walkę z chrześcijanami. Poprzez powiązanie z sektą Allawitów, z której pochodzi Assad, Iranem i libańskim Hezbollahem, w oczach fundamentalistów, Moskwa stanęła po stronie szyitów w ciągnącym się od piętnastu wieków sporze o dziedzictwo po proroku Mahomecie.
Do tego wszystkiego dochodzi niekończący się konflikt na Kaukazie, gdzie co jakiś czas, z mniejszym lub większym natężeniem, dochodzi do starć. Kalifat Kaukazu nigdy nie powstał, co nie znaczy, że brak jest tych, którzy chcieliby go stworzyć.
Najwięcej zagranicznych bojowników pochodzi z Rosji
To wszystko powoduje, że Rosja jest jedynym z najważniejszych celów dla dżihadystów z kurczącego się Państwa Islamskiego. Moskwa ma przy tym poważny problem, bo największa liczba zagranicznych bojowników walczących w szeregach ISIS ma obywatelstwo Federacji.
Ich liczba szacowana jest na niemal dwa i pół tysiąca. Nie przypadkiem w komunikatach i propagandzie ISIS regularnie pojawia się przydomek „al-Sziszani”, co po prostu oznacza Czeczena. Są też Ingusze, ale nie brak konwertytów z innych części Rosji. Nikogo nie dziwią nagrania z walki w Syrii czy Iraku, na których islamiści komunikują się po rosyjsku, albo z wyraźnym, rosyjskim akcentem.
Upadek kalifatu ze stolicą w syryjskiej Rakce oznacza, że ludzie ci wyjadą w poszukiwaniu nowych celów i nowych baz. Pierwotnie miała to być Libia, ale skuteczna interwencja państw zachodnich, którym udało się nie przegapić momentu, gdy dżihadyści zaczęli się tam organizować, zniweczyła tę możliwość.
Trudno uwierzyć, aby walka w szeregach somalijskiej organizacji As Szabab czy nigeryjskiej Boko Haram była atrakcyjna. Wielu z nich najprawdopodobniej wróci na dobrze znane tereny, albo już wróciło w miejsca, w które mogą rozpłynąć się w tłumie i siać strach i zniszczenie.
To bardzo niebezpieczni, wyszkoleni, ale także ideologicznie zradykalizowani ludzie, którzy zrobią wszystko, aby Rosja zapłaciła za interwencję w Syrii tak, jak Czeczeni mścili się za upadek Groznego.
Prezent dla Władimira Putina
- Oczywiście ważne jest kto to zrobił, ale dla mnie znacznie ciekawsze jest pytanie, jak ten zamach zostanie wykorzystany przez prezydenta Putina – mówi Wirtualnej Polsce dr Agnieszka Bryc, politolog z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. – W Rosji nigdy nic nie wiadomo do końca, ale skłaniam się ku myśli, że to nie była prowokacja tak, jak przed wojną czeczeńską, tylko zamach, który wydarzył się w czasie niezwykle dogodnym dla władz.
Przez Rosję przetoczyła się fala demonstracji przeciwko korupcji, w których udział wzięło zaskakująco wielu ludzi. Po raz pierwszy od wielu lat pojawiły się rysy na nieskazitelnym obrazie Władimira Putina i jego rządów. Głośno padły pytania o nadużycia i arogancję władzy zadawane nie tylko przez Aleksieja Nawalnego jedynego, albo ostatniego liczącego się opozycjonistę w Rosji.
Bardzo możliwe, że te właśnie pęknięcia chcieliby wykorzystać dżihadyści i pogłębić niezadowoleni społeczne. Pokazać, że bliskowschodnia interwencja powoduje nie tyko ofiary wśród wojskowych, ale także sprowadza ryzyko na głowę każdego Rosjanina.
Takie rozumowanie nie byłoby zaskoczeniem. Islamiści niejednokrotnie w przeszłości wykorzystywali tego rodzaju mechanizmy, aby „ukarać” jakiś kraj, ale także wymusić zmianę polityki. Jednak w tym wypadku zamach może zadziałać na korzyść prezydenta.
Putin ma teraz świetną okazję, aby odwrócić uwagę społeczeństwa od krytyki władz i raz jeszcze zjednoczyć Rosjan wokół siebie, występując w roli obrońcy i męża opatrznościowego. W takiej sytuacji sprawy, którymi zajmuje się opozycja, wydają się małostkowe i niezbyt istotne. Jeżeli mu się uda tak, jak kilkakrotnie w przeszłości, to Putin śmiało i bez najmniejszych obaw będzie mógł czekać na przyszłoroczne wybory prezydenckie.