Imigranci na wyborczej tapecie w Wielkie Brytanii
To właśnie problem imigracji, według sondaży, najbardziej spędza Brytyjczykom sen z powiek. Nawet w większym stopniu niż gospodarka. Nic więc dziwnego, że politycy na Wyspach grają imigrancką kartą nie od dziś - pisze z Londynu dla Wirtualnej Polski Piotr Gulbicki.
24.04.2015 | aktual.: 05.05.2016 15:55
7 maja, tradycyjnie w czwartek, w Wielkiej Brytanii odbędą się wybory parlamentarne. Dwie największe partie, konserwatyści i laburzyści, idą łeb w łeb - tak zaciętej rywalizacji nie było od lat. Trudno przewidzieć, jaki będzie ostateczny wynik, a jest o co walczyć. Stawką jest bowiem nie tylko to, kto przez najbliższe pięć lat będzie u steru rządów, ale również dalsza obecność w Unii Europejskiej i kurs w stosunku do imigrantów.
Spektakularny błąd
15 tysięcy - tylu Polaków spodziewały się brytyjskie władze po otwarciu granicy w 2004 roku. Tymczasem na Wyspy napłynęło ponad 700 tysięcy przybyszy znad Wisły (oficjalnie, gdyż w rzeczywistości ta liczba jest znacznie wyższa).
Kryzys, bezrobocie, niepewność jutra. To sprawiło, że Polacy stali się "chłopcem do bicia". Media zarzucały im zabieranie miejsc pracy, zaniżanie zarobków, wyłudzanie zasiłków. Do tego chóru przyłączyli się również politycy. Przed ubiegłorocznymi wyborami do europarlamentu premier David Cameron zapowiedział, że jego partia zamierza odebrać imigrantom zasiłki na dzieci, które mieszkają poza Wielką Brytanią (korzysta z nich ponad 25 tys. Polaków, czyli 2/3 wszystkich pobierających te świadczenia). W podobnym tonie wypowiadał się również przywódca laburzystów Ed Miliband, a minister spraw zagranicznych w latach 2001-2006 Jack Straw przyznał, że zgoda jego rządu na nieograniczoną imigrację z takich krajów jak Polska była spektakularnym błędem.
Nauczeni tym doświadczeniem konserwatyści woleli dmuchać na zimne przez wiele miesięcy przed otwarciem rynku pracy dla Rumunów i Bułgarów w styczniu 2014, roku robiąc wszystko, by zniechęcić potencjalnych "gości". Wprowadzono m.in. ograniczenia w dostępie do zasiłków i pomocy socjalnej. I chociaż w tym przypadku cel został osiągnięty, to jednak premier Cameron nie może spać spokojnie. Opozycja zarzuca mu, że nie dotrzymał wyborczej obietnicy, gdyż obejmując władzę zapewniał, że liczba imigrantów osiedlających się na Wyspach nie będzie przekraczać kilkadziesiąt tysięcy rocznie. Tymczasem tylko w ubiegłym roku ta nadwyżka wyniosła 260 tysięcy.
W drodze do referendum
Ograniczenia, nakazy, biurokracja. Wielu Brytyjczyków ma dość polityki realizowanej przez unijnych urzędników oraz zmniejszającej się roli Londynu w europejskiej polityce. Barometrem tych nastrojów jest duże poparcie dla Partii Niepodległości Nigela Farage’a, postulującej wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Na tej fali premier Cameron zapowiedział, że jeśli jego formacja wygra w zbliżających się wyborach, przeprowadzi referendum.
- Obywatele mają prawo się na ten temat wypowiedzieć, tym bardziej że obecnie to zupełnie inna struktura niż ta, do której wstępowaliśmy - twierdzi przywódca torysów, dodając, że jego celem nie jest opuszczenie Unii, a renegocjacja warunków brytyjskiego członkostwa w niej. Chodzi m.in. o wprowadzenie limitów w stosunku do napływających szerokim strumieniem imigrantów. Cameron zapowiada odebranie przybyszom z krajów unijnych możliwości ubiegania się o świadczenia dla bezrobotnych, a ci, którzy w ciągu pół roku nie znajdą pracy, mają być deportowani. Podobnie jak przestępcy - co obecnie utrudniają skomplikowane procedury odwoławcze. Z kolei o ulgi podatkowe i zasiłek na dziecko imigranci mogliby się starać dopiero po czterech latach płacenia podatków na Wyspach.
55 funtów na sekundę
Kwestia imigrantów to najpoważniejszy problem, jakim w pierwszej kolejności powinni zająć się politycy. Nawet w większym stopniu niż gospodarka. Takie wyniki sondażu, przeprowadzonego niedawno przez ośrodek badania opinii YouGov, nie pozostawiają złudzeń co do społecznych nastrojów i oczekiwań w stosunku do zjawiska imigracji. Temat stanowi łakomy kąsek dla polityków. Niemniej wielu ekonomistów uważa, że demonizowanie tej kwestii jest grą pod publiczkę, gdyż w istocie to właśnie zagraniczni pracownicy stymulują rozwój brytyjskiej gospodarki. Badania opublikowane przez Rapid Formations pokazują, że generują oni zysk w wysokości 55 funtów netto na sekundę.
Tymczasem konserwatyści i laburzyści prześcigają się w wyborczych obietnicach i wzajemnych oskarżeniach. Przywódca tych ostatnich Ed Miliband zapowiada co prawda, że jego partia jest przeciwna referendum w sprawie wystąpienia z Unii Europejskiej, jednak w wielu kwestiach nie zostaje w tyle za Cameronem. On również chce odebrać zasiłki na dzieci imigrantów, które mieszkają poza Wielką Brytanią, zamierza wcielić w życie ograniczenia w dostępie do świadczeń socjalnych oraz ułatwić procedury deportacyjne. Jednocześnie podkreśla, że błędem było niewprowadzenie czasowych ograniczeń w stosunku do obywateli z Europy Wschodniej.
Oryginalnym pomysłem Milibanda jest natomiast zapowiedź powołania, po przejęciu przez niego władzy, rządowej komisji do walki z wyzyskiem zagranicznych pracowników. Pracodawcy zaniżający zarobki bądź łamiący przepisy mieliby za to odpowiadać tak, jak za przestępstwa kryminalne.