Tuż przed rocznicą wybuchu białoruskiej rewolucji reżim Łukaszenki usiłował uprowadzić Kryscinę Cimanouską z igrzysk w Tokio, dzień później pod Kijowem znaleziono ciało Witalija Sziszowa, dyrektora Białoruskiego Domu na Ukrainie. Aktywistka Jana Shostak uważa, że reżim w ten sposób wysyła jasny sygnał i ostrzega: takie sytuacje za chwilę mogą mieć miejsce także w Polsce.
Bartosz Rumieńczyk: Co tak naprawdę wydarzyło się na igrzyskach?
Jana Shostak: Dużo mówić chyba nie trzeba. Cimanouska skrytykowała trenerów białoruskiej reprezentacji za to, że z powodu zaniedbań do igrzysk nie dopuszczono trzech biegaczek, a ona sama została zapisana do udziału w sztafecie na 400 metrów, choć biega na 200 metrów. A przy okazji obnażyła działania reżimu. Rok temu w Białorusi wybuchła rewolucja, która pociągnęła za sobą olbrzymie represje i właśnie widać jak na dłoni, że te represje nadal mają miejsce. Dzień później pojawiła się szokująca wiadomość o śmierci dyrektora Białoruskiego Domu w Ukrainie Witalija Sziszowa.
Sziszowa znaleziono powieszonego w parku pod Kijowem, Cimanouską chciano siłą wywieźć z igrzysk w Tokio, musiała wezwać na pomoc policję.
Reżim wysyła sygnał na cały świat – nasze ręce sięgają dalej, niż wam się wydaje. I to jest bardzo przygnębiające. Boję się, co przyniesie nowy dzień, czego dowiem się z wiadomości, o kogo znów będę się musiała martwić. I właśnie o to chodzi Łukaszence, by nas zastraszyć.
To, co zrobiła Cimanouska jest bardzo odważne – a nie wiem, na ile wcześniej była świadoma bezwzględności reżimu Łukaszenki.
Jej mąż, który też już z Białorusi uciekł, podkreślał, że nie brali udziału w protestach.
Czytam teraz jej deklarację na Instagramie z sierpnia zeszłego roku, w której pisze, że sportowcy nie mogą stać obok wobec przemocy na ulicach i represjonowaniu społeczeństwa, czyli przyjaciół i kolegów, a także członków rodzin.
Jesteśmy za wolnością słowa i wierzymy w to, że każdy obywatel Białorusi ma prawo do swojego głosu. Jesteśmy za pokojem – pisała wówczas, więc głos zabrała, choć bardzo łagodnie. To z kolei pokazuje, że wcale nie trzeba chodzić z biało-czerwono-białą flagą na protesty, żeby narazić się władzy. Wystarczy mieć swoje zdanie, choćby w kwestii sportu, bo dziś wszystko jest polityczne, zwłaszcza w Białorusi.
Natomiast śmierć Sziszowa pokazuje, że reżim może dosięgnąć każdego, nawet poza granicami kraju. Równie dobrze kolejna taka śmierć może mieć miejsce w Polsce.
Czy te wydarzenia, sprawa Cimanouskiej, a zwłaszcza śmierć Sziszowa budzą wśród aktywistów białoruskich w Polsce realne obawy, lęk?
Oczywiście, każdy z nas musi mierzyć się ze strachem, choć mamy pełną świadomość, że takie działania reżimu mają na celu także zastraszanie nas, aby uderzyć w cały system wsparcia dla osób uciekających z kraju i by go osłabić. Każda i każdy z nas zdaje sobie sprawę z ryzyka i się z tym ryzykiem godzi. Właśnie rozmawialiśmy w gronie aktywistów, czy to nie pora, by wystosować apel do polskich władz o objęcie ochroną międzynarodową nie tylko uciekających przed represjami z Białorusi, ale także osób angażujących się w pomoc w Polsce.
Takie wydarzenia pokazują też, że musimy być coraz bardziej stanowczy w domaganiu się pomocy dla uciekających. Ile jeszcze śmierci potrzeba, by Polska zaczęła poważnie traktować ludzi apelujących choćby o to, by wydawać wizy humanitarne bez zbędnej zwłoki?
Dlatego właśnie zdecydowałaś się na swój krzyk? By okazać Polsce stanowczość?
Chciałam zwrócić uwagę Polek i Polaków na sytuację w Białorusi, ale to, co wydarzyło się chwilę później, zwróciło też moją uwagę. Po jednej z minut krzyku poszłam do Centrum Białoruskiej Solidarności, gdzie trwały przygotowania do marszu. Zaczęłam rozmawiać z ludźmi i zauważyłam, że czterech chłopaków maluje tabliczki z cyframi 23.34.
To paragraf białoruskiego Kodeksu wykroczeń. Kara grzywny lub 15 dni aresztu. Dziś obowiązuje paragraf 23.23, nawet 30 dni aresztu za recydywę, czyli ponowny udział w protestach, a grzywny sięgają nawet 8,5 tys. złotych.
Mówimy też, że 23.34 to identyfikator Białorusina – dziś już chyba połowa Białorusi ma w papierach ten paragraf. Karę można dostać za wszystko: za udział w protestach, ale i za biało-czerwono-białe skarpetki, a nawet za wystawienie pudła po telewizorze, które akurat jest w tych kolorach.
Zapytałam więc tych chłopaków, czy też mają na koncie paragraf 23.34 i poczułam, jakbym dostała patelnią po głowie. Pierwszy raz rozmawiałam z ludźmi, którzy przeszli tortury. Najpierw mnie to przybiło, a potem się wkur**łam, bo okazało się, że tym chłopakom nie udało się dobić do głównej organizacji pomocowej.
Partyzanka zaczęła od wkur**nia?
Chłopaki nie dostali żadnego wsparcia, zaczęłam szukać ludzi, którzy byli zaangażowani w protesty i akcje solidarnościowe. Wielu z nich to moi znajomi, dołączyła Kasia z fundacji Humanosh, wiadomo – łączy wspólny wróg, ale i wspólna sprawa. Udało nam się pomóc tym chłopakom i z czasem zaczęły do nas docierać sygnały, że osób, które nie dostały pomocy lub nie dotarły do organizacji pomocowych jest więcej.
Potem zauważyliśmy, że takich osób jak my jest o wiele więcej. Jednocześnie zaczęła się formować grupa Partyzanka, obywatelska inicjatywa, zrodzona z poczucia solidarności i niepohamowanej chęci niesienia pomocy, a także świadomości, że każdy mógłby być na miejscu tych chłopaków. Przecież to, że wyjechaliśmy wcześniej, albo że nas nie złapali, jest kwestią czystego przypadku.
Kto działa w Partyzance?
Działanie w grupie jest półanonimowe: Polki i Polacy, pod nazwiskiem, Białorusini i Białorusinki anonimowo, z uwagi na bezpieczeństwo rodzin, które zostały w kraju. Osobiście pełnię funkcję przyjaciółki grupy, reprezentantki - oddelegowana do krzyczenia, czyli nagłaśniania spraw, które trzeba rozwiązać. W Partyzance są ludzie o różnym pochodzeniu, statusie społecznym oraz o różnych poglądach, chociaż zawsze podkreślam, kto pomaga, bo jakoś nie sypią się propozycje ze strony Kościoła czy PiS, o Konfederacji nawet nie wspomnę.
Większość działających w grupie to kobiety, prawda?
Prawdziwe amazonki. Historia zatacza koło. Kobiety odegrały kluczową rolę w Solidarności. Kto zamykał bramy zakładów pracy i fabryk? Kto był dźwignią przemian społecznych? A dziś wszyscy o tym zapomnieli, mam więc nadzieję, że ten ruch solidarności wobec Białorusinów przyczyni się także do przypomnienia tej kobiecej historii polskiej Solidarności. I wierzę, że rola kobiet będzie doceniona w Białorusi, a przez to także w historii polskiej rewolucji, choć tak naprawdę rewolucja jest jedna.
Ale czy rewolucja białoruska nie ma twarzy kobiety? W oczach wielu jej symbolem jest przecież Swietłana Cichanouska.
W pierwszych dniach protestów czuć było takie przekonanie: popieramy Cichanouską, ale czekamy, aż władzę przejmie mężczyzna. I owszem, wynikało to też z jej deklaracji, że nie chce być prezydentką. Ale - z drugiej strony - tak już jest urządzony nasz patriarchalny świat. Nawet jeśli kobieta dochodzi do władzy, lub zajmuje ważne stanowisko, to ludzie myślą, że stoi za nią mężczyzna. Zresztą same kobiety potrafią tak o sobie myśleć.
Partyzanka wygląda jak państwo na uchodźstwie.
Choć jest to tylko zrzeszenie nieformalne i oddolne, to tak, grupa dzieli się na 11 ministerstw. Mamy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, które weryfikuje osoby represjonowane, przed udzielaniem pomocy, także ze względów bezpieczeństwa, by odsiać potencjalnych agentów czy osoby wyjeżdżające z innych powodów oraz Ministerstwo Sprawiedliwości, które pomaga w załatwianiu wizy humanitarnej czy uzyskaniu statusu ochrony międzynarodowej. Kolejne resorty przekierowują do sprawdzonych fundacji, zaopatrują w produkty pierwszej potrzeby, pomagają w wynajmie mieszkania i przeprowadzce. Mamy też ministerstwa odpowiedzialne za zdrowie psychiczne, poszukiwanie pracy oraz jak na ten moment największe Ministerstwo Języka Polskiego, do którego może zgłosić się każda chętna osoba z Polski. Partyzanki wtedy łączą w pary do nauki polskiego, dopasowując osoby względem ich zawodu, zainteresowań. Cały czas zapraszamy chętne osoby do zgłaszania się, można się z nami kontaktować na Facebooku: https://www.facebook.com/Partyzanka-112055711111201
To państwo na uchodźstwie czy państwo zastępcze? Jak wygląda pomoc migrantom i uchodźcom z Białorusi w Polsce? Przecież Polska jest bardzo otwarta na migrację z Białorusi w przeciwieństwie do tej z Czeczenii czy - nie daj Boże - z Bliskiego Wschodu.
A rząd zapewnia, że wszystko działa. Takie właśnie wnioski pamiętam z rozmowy w Senacie, podczas sprawozdania z działań pomocowych dla Białorusi. Gdy więc przyszło do pytań, postanowiłam wykorzystać swój czas, opowiedzieć o tym, czego brakuje.
Czyli?
Ludzie zderzają się przede wszystkim z brakiem informacji, gubią się w gąszczu przepisów, co rodzi konkretne problemy. Polska oczywiście nie jest żadnym niechlubnym wyjątkiem, jeśli chodzi o biurokrację, ale to nie znaczy, że mamy przechodzić nad tym do porządku dziennego. Popatrzmy, jak wygląda przyjazd w praktyce. Osoba ląduje lub przekracza granicę lądową i co prawda może złożyć papiery w dowolnym miejscu na granicy, ale i tak musi przejść przez Warszawę. Pierwszy absurd biurokratyczny: wizyty w Urzędzie ds. Cudzoziemców nie można umówić ani przez telefon, ani przez internet, tylko osobiście, ale tego nikt z przyjeżdżających nie zrobi od razu, bo najpierw trzeba odstać w długiej kolejce, potem dostać termin na następne dni. A przecież wszystko można by załatwić podczas kwarantanny.
Zamiast siedzieć bezczynnie.
Po odbyciu kwarantanny trzeba przyjechać do Warszawy, a pamiętajmy, że często są to osoby, które nigdy nie były za granicą, więc odnalezienie się w Warszawie, wielkim mieście europejskim, już jest wyzwaniem. Dalej: Urząd ds. Cudzoziemców ma dwa oddziały, wystarczy pomylić adres, by zmarnować cały dzień i nic nie załatwić.
Pamiętam dwóch młodych mężczyzn, którzy po całym dniu stania w kolejce, dowiedzieli się, że muszą iść do innego budynku. Nocowali na dworcu, bo nie mieli się gdzie zatrzymać. Następnego dnia jeden z nich dostał termin na pojutrze, a drugi na za dwa tygodnie.
No, ale z urzędniczymi absurdami zderza się każdy.
Tak samo, jak każdy, kto przekracza granice w pandemii, musi wskazać adres, gdzie odbędzie kwarantannę. Ale gdy ktoś ucieka z dnia na dzień, ze spakowanym na ostatnią chwilę plecakiem, bo grozi mu areszt czy więzienie, to nie ma ani czasu, ani możliwości, by takie miejsce sobie zorganizować.
Straż Graniczna nie pomoże?
Różnie to bywa. Scenariusz idealny wygląda tak: przyjeżdżam do Polski, Straż Graniczna pyta mnie, czy mam gdzie odbyć kwarantannę. Nie mam, więc strażnicy sprawdzają, czy mam wizę humanitarną, lub pytają, czy deklaruję chęć ubiegania się o status ochrony międzynarodowej. Jeśli tak, to dzwonią do centrum zarządzania kryzysowego, podają moje dane, a centrum sprawdza, gdzie są wolne miejsca, by kwarantannę odbyć. Podają adres, a Straż Graniczna kontaktuje się z firmą przewozową i zabierają mnie na miejsce.
Faktycznie, scenariusz idealny.
I takie zapewnienia też usłyszałam od zastępców dyrektorów Straży Granicznej podczas jednej z podkomisji sejmowej: dowozimy na miejsca kwarantanny. A tego samego dnia, już po godzinie 23 odebrałam informację, że na lotnisku jest 5-osobowa rodzina i nie ma jej kto pomóc. To było akurat 2 lipca, więc dojazdu darmowego na kwarantannę już nie było, bo został zniesiony. Trzeba było szukać dobrych ludzi, żeby użyczyli miejsca. Jak to więc wygląda więc dziś? Przy dobrych wiatrach Straż Graniczna podzwoni i popyta o miejsce na kwarantannę, ale gdy nie mają ochoty, żądają podania adresu i koniec. Jedna z pierwszych osób, która przyleciała na początku pandemii, spędziła na lotnisku dobę, bo nikt nie wiedział, co z nią zrobić.
Zgaduję, że w takich sytuacjach wchodzicie z pomocą.
Nasza pomoc wygląda tak: Partyzanki dają mi sygnał, która osoba potrzebuje pomocy z uzyskaniem darmowej kwarantanny. Po wylądowaniu osoby łączą się z Wi-Fi na lotnisku i dają mi znać, że są już w Polsce. Ustawiają się w kolejce do odprawy, a ja dzwonię do Centrum Kryzysowego – przedstawiam się, że jestem z fundacji Humanosh i że chcę zgłosić osobę na kwarantannę. Czasem idzie gładko, czasem nie. Czasem adres na kwarantannę trzeba wybłagać, czasem wywalczyć. Czasem słyszę, że osobę musi zgłosić Straż Graniczna, więc odbijam się od telefonów, bo Straż Graniczna mówi, że zgłosić wcale nie musi. Czasem pytają, czemu nie dzwoni sama osoba zainteresowana, no ale jak ma dzwonić, jak jeszcze nie ma polskiego numeru? Sama zgłosiłam w ten sposób ponad 60 osób, ale co z osobami, które nie mają kontaktu do Partyzanki? I dlaczego muszę tracić mój prywatny czas i wyręczać Straż Graniczną, kiedy wystarczyłaby krótka instrukcja dla każdego pracownika? Tymczasem od 9 miesięcy nie może doczekać się wydania klarownego rozporządzenia w tej sprawie.
Widzisz tu jakieś trwałe rozwiązanie?
Infolinia dostępna na granicy. Ja wiem, że wszystkie informacje można znaleźć w internecie, stworzyliśmy też informator, który udostępniamy wszelkim możliwymi kanałami, ale nie zapominajmy, że uciekający z Białorusi jadą często w olbrzymim stresie, czasem nie wiedzą nawet o tak podstawowych rzeczach, jak to, że można poprosić o ochronę międzynarodową już na granicy. Infolinia jest rozwiązaniem idealnym, bo kontakt z drugim człowiekiem, który jest gotów pomóc, cierpliwie wytłumaczyć, w takiej sytuacji jest bardzo ważny. Zresztą, im dalej na Wschód tym silniejsza kultura dzwonienia. Ludzie wolą po prostu zadzwonić i zapytać, niż przeczytać coś w sieci lub napisać gdzieś maila.
O ilu osobach w ogóle mówimy?
Na posiedzeniu stałej komisji ds. polityki migracyjnej 22 lipca mówiono o 971 osobach, które zgłosiło chęć ubiegania się się o status ochrony, ale z własnego doświadczenia wiem, że uciekających Białorusinów i Białorusinek jest więcej. Niektórzy po prostu podejmują w Polsce pracę, bo i tak mieli wizy pracownicze, ale są też tacy, którzy uważają, że to niehonorowe prosić o status ochrony. W Białorusi walczyli z reżimem, a teraz mają prosić o ochronę?
Jak wygląda początek nowego życia Białorusinów w Polsce?
Nowe życie zaczyna się już w Ukrainie, we Lwowie, albo Kijowie, bo tam Białorusini występują najczęściej o wizę humanitarną. Niestety konsulat polski w Białorusi działa dość dziwnie: wydanie wizy humanitarnej powinno – z zasady – trwać kilka godzin, a nie kilka tygodni, w Ukrainie też trzeba czekać, ale ludzie czują się tam odrobinę bezpieczniej. Sam przejazd między Białorusią a Ukrainą jest utrudniony, trzeba więc kombinować i to na różne sposoby: wyjazd do pracy, do sanatorium, albo na wakacje nad morze.
W Ukrainie Białorusini i Białorusinki nie zostają, bo tam trudniej o pracę. Rynek legalny otwarty jest głównie na specjalistów i kadrę menadżerską, a nie na usługi i pracowników. Trudno wywalczyć możliwość podejmowania pracy na wizie humanitarnej w oczekiwaniu na status ochrony. Teraz lobbujemy wśród pracodawców, bo nie wszyscy są chętni zatrudniać ludzi na takiej wizie niewykwalifikowanych, kraje bałtyckie też mnożą trudności, stąd wybór Polski, kraju bliskiego językowo, kulturowo, często znanego, no i będącego częścią Unii Europejskiej. Udało nam się już.
A czego w Polsce brakuje?
Wielu rzeczy, choćby wsparcia językowego i psychologicznego.
Ale w ośrodkach dla cudzoziemców są zarówno tłumacze, jak i psychologowie.
Owszem, ale raz przyjdą, a raz nie – a ludzie się nie skarżą, bo się boją, że to im zaszkodzi w rozpatrzeniu wniosku o ochronę międzynarodową. Dlatego też w ośrodkach na Targówku czy Dembaku można było podawać przeterminowane jedzenie i nie zwracać uwagi na zapchlone łóżka czy poduszki z gazy zamiast wkładu z poliestru czy pierza, a w Chorbowie po pokojach biegały karaluchy. Tak było we wrześniu 2020 roku, kiedy wspólnie z dziennikarką TVN zrobiliśmy reportaż o panujących warunkach. Zresztą dzięki niemu sytuacja na chwile została naprawiona.
Człowieka trzeba przyjąć, dać mu tymczasowy dom, nakarmić, ale też zadbać o to, co dalej. Język jest podstawowym narzędziem, równie ważna jest opieka medyczna, a także także psychologiczna. Wielu przyjeżdża ze stresem pourazowym, a wiadomo, że PTSD najlepiej leczyć na samym początku, im później, tym trudniej, więc państwo poniesie większe koszty, także koszty społeczne, przecież osoba cierpiąca może zrobić krzywdę sobie lub innym. Tymczasem okazuje się, że specjalistów od leczenia PTSD w Polsce niemal nie ma.
Przyzwyczailiśmy się, że do psychologa ludzie idą z własnej woli, że chcą sobie pomóc, ale dla represjonowanych Białorusinów, mężczyzn w wieku lat 40-50 psycholog równa się psychuszka, czyli zakład psychiatryczny, w którym zamykano ludzi w ramach represji. Jak sobie z tym radzić? Konieczne są długofalowe projekty oraz powszechne badania psychologiczne.
Wracając do języka – dotykamy kwestii integracji, czym tak naprawdę chciałabym się zajmować przy Partyzance pełną parą, gdyby nie było innych palących problemów tu i teraz. Jest bardzo ważne, by przyjeżdżających do Polski ludzi od razu wciągnąć w życie społeczne, istnieje bowiem wielkie niebezpieczeństwo powstania zamkniętej diaspory, która nie będzie widziała sensu w uczeniu się języka i ostatecznie nie stanie się częścią polskiego społeczeństwa.
Słuchaj, nie chcę tu ani wchodzić w rolę adwokata diabła, ani nikomu niczego wyliczać, ale wszystko to, o czym rozmawiamy, choć nieidealne, jest niemal nieosiągalne, jeśli chodzi o uchodźców z Czeczenii notorycznie odpychanych od granicy, z pogwałceniem praw człowieka i traktatów międzynarodowych. O uchodźcach z Bliskiego Wschodu nawet nie wspomnę, bo Polska powiedziała jasno, że ich nie przyjmie i słowa dotrzymuje z uporem godnym lepszej sprawy. Cimanouska dostała wizę humanitarną w Polsce w kilkanaście godzin, pomoc zagwarantowały też inne państwa, gdy reszta Białorusinów musi albo się ukrywać w kraju czekając na wizę, albo koczować na Ukrainie. A na zewnętrznych granicach UE statki z wyłowionymi z Morza Śródziemnego ludźmi stoją tygodniami, błagając o zgodę na wejście do jakiegokolwiek portu.
Dostrzegam tę dysproporcję, ale popatrz: żeby znów zwrócić uwagę na to, dzieje się w Białorusi, trzeba było aż porwania samolotu z Protasiewiczem na pokładzie. Problem chyba więc tkwi także w przekazie medialnym i jego jakości. Ale uderza także brak sprawnych mechanizmów polityki migracyjnej.
Białorusini w Polsce czekają na rozpatrzenie wniosków o ochronę międzynarodową 3-6 miesięcy, choć oczywiście bywa, że czas się wydłuża, ale Czeczeni na taką samą decyzję czekają czasem po kilka lat. Wiem o tym doskonale i wiem, że rząd się nami wybiela, ale myślę też, że jest to dobry moment, by porozmawiać o tym, jak działa polityka migracyjna, jak działa pomoc dla uchodźców i by naprawić to, co nie działa.
To też bardzo dobry moment, by polityką migracyjną ktoś się w ogóle zaczął zajmować. Białoruskie sprawy mogą być pretekstem, by zacząć mówić o tym głośno i wypracować porządne mechanizmy wsparcia. Za chwilę będziemy mieć do czynienia z kolejnymi nowakami, wolę to słowo niż "uchodźcy", tym razem klimatycznymi, a w Polsce nadal udajemy, że migracje nas nie dotyczą.
*Jana Shostak to białoruska aktywistka. Jej krzyk pod koniec maja przed Ambasadą Białorusi w Warszawie był jednocześnie apelem do międzynarodowej społeczności, aby powstrzymać reżim Łukaszenki przed "zabijaniem ludzi".