Koziński: Igrzyska Putina. Od Łukaszenki zależy już bardzo niewiele [OPINIA]
Łukaszenka arogancko pokazuje całemu światu, kto rządzi na Białorusi. Ale choć udało mu się ustabilizować sytuację w kraju, to nie znaczy, że sam może być pewnym zachowania władzy. Jego pozycja jest równie niepewna co pół roku temu.
Czy Aleksandr Łukaszenka może spać spokojnie? Na pewno dziś zasnąć mu dużo łatwiej niż jeszcze kilka miesięcy temu. Gdy przez kolejne białoruskie miasta ciągnęła demonstracja za demonstracją, wydawało się, że jego dni jako prezydenta są policzone. Więcej czasu poświęcano na analizy, kto zostanie jego następcą niż rozważania o tym, czy będzie mu dane wypełnić obecną kadencję.
Jednak Łukaszenka okazał się być polityczną wersją wańki-wstańki. Już prawie leżał, a jednak się wyprostował. I teraz oddaje ciosy. Sposób, w jaki podległe mu służby potraktowały Ramana Pratasiewicza, to najbardziej wyraźny sygnał na to. Arogancja, z jaką tego dziennikarza aresztowano, a potem zmuszono do udzielania wywiadów, mówiły jasno i wyraźnie: robimy tak, bo możemy.
Ale to też gra pozorów. Bo Łukaszenka cały czas może bardzo mało. I dziś - podobnie jak kilka miesięcy temu - nie ma żadnych gwarancji na to, że utrzyma się u władzy choćby do końca roku.
Gniotsa nie łamiotsa
Demonstracją siły, jaką obserwowaliśmy w przypadku Pratasiewicza, Łukaszenka chciał pokazać, że jest politykiem typu gniotsa, nie łamiotsa. Prawdziwy "wytwór" epoki sowieckiej, gdzie rządził ten, kto umiał mocniej przywalić. Komunizm opierał się na mobbingu na każdym szczeblu władzy. To jedna z największych zmian, jakie zaszły w Polsce po 1989 r. - że dziś w coraz większej liczbie przedsiębiorstw, urzędów, instytucji traktuje się pracowników jako partnerów, nie jako intruzów.
Białoruś tej zmiany nie przeszła. Łukaszenka zna tylko jeden typ rządów: rządy siły. Jak opisywał Andrzej Poczobut w wydanej w 2013 r. książce "System Białoruś", gdy kierował sowchozem, regularnie sięgał po przemoc. Zwyczajnie bił swoich podwładnych, jednemu nawet złamał nogę. A w 1990 r. z sowchozu trafił od razu do parlamentu, cztery lata później został prezydentem - i jest nim do teraz. On nawet nie miał, kiedy nauczyć się innego sposobu zarządzania. Zna tylko sowieckie metody, regułę, że słabsza kość pęka - i pilnuje, żeby to nie była jego kość, tylko na przykład Pratasiewicza.
Zresztą widać to było wyraźnie w czasie protestów, które wybuchły w sierpniu ubiegłego roku po kolejnych sfałszowanych wyborach prezydenckich. Po nich przeciwko Łukaszence stanęła cała Białoruś. A on nawet nie próbował rozmów, jedynie krótko pozorował gotowość do ustępstw. Nie przypadkiem w pewnym momencie pozował do zdjęć z kałasznikowem w ręku. Bo swoje nadzieje na przetrwanie kryzysu oparł na przewadze podległych mu służb.
I one go nie zawiodły. Wojska, milicja, służby specjalne pozostały lojalne wobec niego do końca. To dzięki nim Łukaszenka przetrwał najtrudniejszy moment. I dzięki nim może teraz urządzać demonstracje siły - wysyłać myśliwce zmuszające samoloty pasażerskie do lądowania czy pokazywać w telewizji złamanego opozycyjnego dziennikarza. Oczywiście, to była przede wszystkim pokazucha dla Białorusinów, by wiedzieli, jaka jest cena konfliktu z władzą. Ale trudno uwolnić się od przekonania, że to była też forma zbiorowej terapii dla obozu władzy - bo dowiedli, że jeszcze mogą. Że to nie ich się bije, tylko że to oni biją. A ten kto bije, ten rządzi - stara sowiecka reguła obowiązująca dalej na Białorusi.
Annuszka już rozlała olej
Drugi obrazek, który - obok płaczącego Pratasiewicza - zapadł nam w pamięć w ostatnich dniach: wspólne zdjęcia Putina i Łukaszenki. Spotkali się w Soczi i zachowywali się jak dwóch przyjaciół na kumpelskim wypadzie za miasto. Obaj uśmiechnięci, zrelaksowani, wyluzowani. Królowie życia. Mowa ciała miała jednoznacznie sugerować, że to oni rozdają karty w tej rozgrywce, że wszystko się toczy tak jak sobie życzą.
Obaj mieli się z czego cieszyć - choć na pewno nie była to radość ludzi sukcesu. Jeśli już, to radość ludzi, którzy czuli pętlę na szyi, ale w ostatniej chwili udało im się przeciąć sznur. Przecież Łukaszenka przez ostatnie dziewięć miesięcy walczył o polityczne życie - i dopiero teraz może sobie pozwolić na chwilę oddechu. Dopiero teraz może się poczuć trochę pewniej jako przywódca kraju.
Ale to samo dotyczy Putina. On nigdy nie ukrywał, że chce odbudować rosyjską hegemonię w regionie, odzyskać wpływy, które miał Kreml w czasach ZSRR. Tymczasem zamiast poszerzać obszar mu podległy, kilka lat temu utracił Ukrainę. Gdyby teraz jeszcze stracił Białoruś, byłby to dla niego wyjątkowo bolesny cios. Nie dość, że straciłby Mińsk, to jeszcze dopuściłby do bardzo niebezpiecznego precedensu. Scenariusz rozwoju sytuacji byłby równie prosty jak tekst piosenki "Pust wsiegda budiet sonce". Rosjanie zrobiliby to samo co Białorusini - i pewnie z tym samym efektem.
Dlatego też Putin wspierał Łukaszenkę cały czas. I swój cel osiągnął. Udało mu się utrzymać Białoruś w swojej strefie wpływów, nie pozwolił, by doszło do zmiany władzy poprzez masowe protesty. Przy okazji utwierdził się w przekonaniu, że kluczem do skutecznych rządów jest konsolidacja władzy w jednych rękach. Jeśli ktoś wcześniej sądził, że Kreml w pewnym momencie choć częściowo się otworzy, to po Białorusi już wie, że równie dobrze może liczyć na to, że Annuszka oleju słonecznikowego nie kupi, dzięki czemu pisarz Berlioz głowy nie rozbije.
Stało się inaczej. Annuszka już rozlała olej. Powinien o tym pamiętać przede wszystkim Łukaszenka. Do tej pory on umiał grać z Putinem. Choć Białoruś jest mocno zależna od Rosji, to jednak on w relacjach z Kremlem umiał funkcjonować na (dość) partnerskich stosunkach. Gdy Putin go przyciskał, wtedy rozpoczynał rozmowy a to z Europą, to z USA, a to z Chinami - i swojemu fatum (czytaj: wchłonięciu Białorusi przez Rosję) uciekał.
Teraz to niemożliwe. Teraz Zachód z nim rozmawiać nie będzie i ten stan rzeczy utrzyma się jeszcze bardzo długo. Pozostaje mu liczyć co najwyżej na Chiny, choć i z tej strony trudno spodziewać się entuzjazmu. Łukaszenka pozostał sam na sam z Putinem - i to od niego będzie zależało, co się dalej z nim wydarzy.
Z perspektywy Kremla prezydent Białorusi zawiódł - bo dopuścił do szalenie niebezpiecznej sytuacji zrywu narodowego. Dopiero teraz sytuację udało się opanować. Wydaje się, że za chwilę może się zacząć moment najbardziej dla Łukaszenki niebezpieczny. Jeśli Putin uzna, że trzeba go wymienić na osobę bardziej dyspozycyjną i godną zaufania, to zrobi to w lipcu albo sierpniu.
Dlaczego akurat wtedy? Bo w tych miesiącach będzie trwało piłkarskie Euro, a po nich Igrzyska Olimpijskie. Cały świat będzie żył sportem. To ulubiony moment Putina na trudne, kontrowersyjne operacje (vide wojna z Gruzją, początek aneksji Krymu) - bo świat zewnętrzny nie ma głowy do polityki. Łukaszenka wprowadził Białoruś na olimpiady. Zawodnicy tego kraju po raz pierwszy wystartowali w Atlancie w 1996 r., łącznie zdobyli na nich 12 złotych medali. Czy Baćka doczeka się kolejnych? Może mieć co najwyżej taką nadzieję - bo od niego samego zależy już bardzo niewiele.
Czytaj także: Białoruś. Swiatłana Cichanouska: Dziękujemy Polakom