Igor Trout: "South Park" nie obraził Kaczyńskiego, lecz go skomplementował
"Polski karzeł", "pedał", "upośledzony umysłowo". W najnowszym odcinku obrazoburczej animacji "South Park" Donald Trump obraża polskiego polityka - najprawdopodobniej Jarosława Kaczyńskiego. Ale jeżeli ktoś w Polsce poczuł się tą sceną urażony, świadczy to tylko o nim samym. Po pierwsze: kiepsko zna angielski. Po drugie: nie ma pojęcia o współczesnej popkulturze. Zaś samego prezesa chciałbym uspokoić: występ w "South Parku", choć na pewno nie jest dla niego miły, powinien potraktować jako komplement.
11.11.2017 | aktual.: 11.11.2017 09:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Scena, o której od wczoraj pisze polski internet trwa 15 sekund. Donald Trump rozmawia w niej przez telefon, z kimś, kogo nazywa kolejno: "pedałem" (faggot), "polskim karłem" (polish midget) i "upośledzonym umysłowo" (retard). Z kontekstu można wywnioskować, że amerykański prezydent swego rozmówcę zastrasza. Sugeruje też, iż ten mógłby go polizać w bardzo intymnych rejonach. I choć przytyk do wzrostu sugeruje, że po drugiej stronie linii siedzi Kaczyński, wszyscy, także wyborcy PiS-u, możemy odłożyć widły, uspokoić ministra Waszczykowskiego i odwołać szarżę na USA. Nie ma się czym denerwować.
Nikt nie jest bezpieczny
Przede wszystkim dlatego, że "South Park" od 1997 roku wyśmiewa absolutnie wszystko i wszystkich. W kreskówce autorstwa Treya Parkera i Matta Stone’a dostawało się takim tuzom międzynarodowej polityki, jak Angela Merkel, królowa Elżbieta II, Osama ben Laden, Saddam Husajn czy Władimir Putin. Kilkugodzinną składankę można by sklecić z samych tylko skeczy na temat amerykańskich prezydentów, bo Bill Clinton, George W. Bush Jr., Barack Obama i ostatnio Donald Trump, są stałymi bohaterami produkcji. W "South Park" obrażano też celebrytów pokroju Toma Cruise’a, Bono, Bena Afflecka, Barbry Streisand czy Kanye’ego Westa. Nie oszczędzono scjentologów, papieży i Jezusa Chrystusa. A gdy stacja Comedy Central przestraszyła się żartów z Mahometa, twórcy wyśmiali jednocześnie proroka, islamskich radykałów i swych tchórzliwych szefów.
Ale jest i ważniejszy powód, by nie zrywać kontaktów dyplomatycznych z Waszyngtonem. To nie Jarosław Kaczyński jest w tej scenie obrażany, ale Donald Trump (a właściwie łudząco podobny do Trumpa Mr Garrison, jedna z drugoplanowych postaci, która w zeszłym sezonie wygrała wybory prezydenckie w świecie "South Parku"). Twórcy serialu przez wiele lat oskarżani byli o propagowanie libertarianizmu i sprzyjanie skrajnemu skrzydłu Partii Republikańskiej. Owszem, w "South Parku" dostawało się wszystkim, ale jednak bardziej lewicy. Co więcej, hołubione przez serial wartości: nihilistycznie pojmowana wolność słowa i zasada wiecznej ironii ("możemy mówić wszystko, bo nic nie mówimy na serio"), służyły przede wszystkim usprawiedliwianiu ataków na mniejszości. Jednak po triumfie Trumpa serial skręcił w lewo. Być może dlatego, że nawet dla Parkera i Stone’a to co wyczynia i wygaduje Trump jest przegięciem. Być może zorientowali się, jak wielką siłę ma ich satyra i chcą jakoś odkupić winy. A być może wynika to z naturalnej kolei rzeczy - dopóki w USA rządził lewicowy Obama, Parker i Stone walili w lewicę; teraz, gdy Ameryką rządzi prawica, to ona stała się celem.
Zwrot w lewo
Odcinek "Doubling Down" świetnie obrazuje ten zwrot. Jego negatywnymi bohaterami są antysemita i awanturnik Eric Cartman oraz Donald Trump. Pierwszy, będąc toksycznym partnerem, uzależnia od siebie emocjonalnie swoją szkolną sympatię. Drugi robi to samo z Partią Republikańską.
Trump zobrazowany zostaje jako rasista, gwałciciel i ignorant. Obrażanie Kaczyńskiego to tylko pierwszy z jego występków. Chwilę później myli afrykańskie państwo Niger z "czarnuchami" (ang. nigger), nazywa mieszkańców Arabii Saudyjskiej piaskowymi czarnuchami (a w zasadzie piaskowymi Nigrami), a następnie brutalnie gwałci szefa Partii Republikańskiej Paula Ryana, wiceprezydenta Mike’a Pence’a i lidera większości republikańskiej Mitcha McConnella. Wszystko to służy Parkerowi i Stone’owi, by pokazać, jak niekompetentnym prezydentem jest Trump i jak toksycznie uzależnili się od niego Republikanie. Bo oto dobrowolnie zgodzili się na odgrywanie roli bitej żony. Żądza władzy sprawiła, że stali się ofiarami syndromu sztokholmskiego, uzależnionymi emocjonalnie od oprawcy, gotowymi usprawiedliwiać najgorsze jego wybryki, tylko dlatego, że brak im odwagi, by przyznać się do błędu.
Całkowita dominacja Kaczyńskiego
A co do samego Jarosława Kaczyńskiego… swój krótki epizod w "South Parku" prezes powinien odebrać jako potwierdzenie własnej pozycji. Dowód na to, że szef Prawa i Sprawiedliwości jest o wiele bardziej popularny, niż się nam wszystkim, tutaj w Polsce, wydaje. "South Park" to nie lokalne "Ucho Prezesa" czy dogorywające, europejskie gazety dla lewicujących intelektualistów. To międzynarodowy, popkulturowy fenomen, marka warta setki milionów dolarów. Fakt, iż jej twórcy wiedzą, kim jest Jarosław Kaczyński i jak ważną rolę pełni w polskiej polityce (Trump rozmawia z nim, nie z prezydentem Dudą, marszałkiem Kuchcińskim czy premier Szydło), świadczy o jego całkowitej dominacji na naszej scenie politycznej. Nawet na arenie popkulturowej. Co więcej, jak na standardy "South Parku", Kaczyńskiemu się upiekło. Bo umówmy się: żarty ze wzrostu i domniemanego homoseksualizmu, są prostackie i łatwe do odparowania. Gdyby Parkerowi i Stone’owi naprawdę zależało, by dopiec prezesowi, przywaliliby o wiele celniej. Wiele razy udowadniali, że potrafią. A głupich, wartych wydrwienia wypowiedzi Kaczyńskiego przecież nie brakuje.
Wypadałoby więc chyba pogratulować. Oto Jarosław Kaczyński wszedł do zacnego grona Polaków-ikon popkultury. Nie ma w nim Lecha Wałęsy, jest za to Martha Stewart.
Igor Trout dla WP Opinie