Hajnówka to miasto, w którym zwalnia czas. Mieszkańcy są dumni z różnorodności
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Gdy Zbigniew mija Bug, zdejmuje nogę z gazu. Mieszkańcy czują, że czas tu zwalnia. Opowiadają o Hajnówce, gdzie od zawsze mieszają się kultury, cerkwie stoją obok kościołów. A gdy tartaki pracowały pełną parą, ludzie przyjeżdżali z całego kraju. Dziesiątki domów budowano z desek, nierzadko w jedną noc.
Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Artykuł jest częścią naszego cyklu #JedziemyWPolskę.
Piaszczysta droga jest ciasna. Tak wąska, że kamper ledwo się mieści. Wzdłuż niej stoją podłużne domy, kilka z nich ma drewniane ściany, co parę kroków białe okiennice. W niektórych wiszą firanki, za innymi widać pustkę.
- Mało takich domów zostało - mówi młoda kobieta, która przechadza się uliczką. - Może na wsi jeszcze są? - zastanawia się.
Zdarzało się, że domy z desek i trocin budowano naprędce, nawet w jedną noc. Wtedy ludzie zjeżdżali się z całego kraju, a tartaki pracowały pełną parą. Dzisiaj deski przykryto warstwami styropianu, tynku i farby. Większość spróchniała, na ich miejscu stoją domy murowane.
- Jak wygląda ta różnorodność? - pytam mieszkańców. - Dla nas to normalność - odpowiadają.
Niezmienne w Hajnówce jest to, że mieszają się kultury, wyznania i narodowości. Część mieszkańców modli się w cerkwi, ich sąsiedzi chodzą do kościołów. Bywało, że w jednym bloku mieszały się śpiewy, słychać było polski, rosyjski i białoruski. Jeden drugiemu nie przeszkadza, gdy ten obchodzi święta w swoim czasie.
Nie tartaczna, ale królewska
- Jestem hajnowianinem z urodzenia - opowiada Tomasz Samojlik, gdy spacerujemy po puszczy. - Ale na studiach myślałem, że do Hajnówki nie wrócę.
Kilkanaście lat temu myślami był nie tylko poza Hajnówką, ale nawet poza Polską. Wyjechał do Lublina, studiował europeistykę. Wyobrażał sobie, że potem zostanie dyplomatą w Brukseli. Ale znajomi z uczelni wciąż pytali go o Hajnówkę. Ciekawiło ich to, jak wygląda życie na granicy puszczy. Dopytywali o historię, o przyrodę.
Wtedy dziwił się, że kogoś może to interesować. Nie zastanawiał się nad tym, skąd pochodzi. Chociaż zawsze, gdy mijał Czeremchę i jechał dalej do Hajnówki, czuł, jakby wjeżdżał do innego świata. - Czas zaczynał płynąć wolniej, pojawiali się ludzie, którzy mówią tutejszą gwarą. Wtedy naprawdę czułem, że wracam do domu - wspomina.
I po studiach postanowił, że do domu nie będzie wracał tylko na weekendy. Wróci na stałe. Porzucił marzenia o Brukseli, poświęcił się badaniu puszczy. Słyszał czasem, że to bez sensu, przecież niczego nowego nie odkryje. Ale szukał najdawniejszych śladów człowieka w puszczy. Wertował dokumenty, aby znaleźć zapis o początkach miasta.
Odnalazł w archiwach zapiski o Krzysztofie Hajnawie, który jako królewski strażnik opiekował się fragmentem puszczy. Od jego nazwiska nazwę wzięła cześć pierwotnego lasu, a potem miasto. Natykał się na okruchy historii, tej najdawniejszej. Drobne przedmioty, które zostawili po sobie ludzie żyjący w puszczy kilkaset, nawet kilka tysięcy lat temu. Razem z archeologiami odkopał małą zawieszkę, kiedy indziej miedzianą sprzączkę i nożyk.
- Zastanawiam się zawsze, w jakich okolicznościach ci ludzie żyli i umierali. Ile czasu spoczywają w tej ziemi? Myślę, jak ciężkie i wyniszczające wiedli życie - snuje opowieść.
Wówczas puszcza była nieprzebyta, nie przecinały jej turystyczne szlaki i drogi. Ludzie musieli pracować od świtu do zmierzchu. Osadnicy nie mieli pól, raczej poletka. Musieli dbać, żeby nie zarosły tak, jak reszta puszczy. Narzędzia, które mieli pod ręką, pozwalały wykarczować niewielką polanę, nic więcej. Wyprawiali się na polowania, szukali owoców i materiałów, z których mogli budować.
Choć zdarzali się ludzie, których do puszczy gnały legendy. Szukali skarbów, ukrytych gdzieś między drzewami bogactw. Krążyły opowieści, że skarb zakopano w Zamczysku, jednym z puszczańskich ostępów. Kopano tam już trzysta lat temu, ale kopią też współcześni. Przyjeżdżają do puszczy z wykrywaczami metalu. Ani jedni, ani drudzy, niczego nie znaleźli.
- Było tam cmentarzysko wczesnosłowiańskie. Jedyne, co można znaleźć, to pokruszone kości Słowian - mówi Tomasz.
Polany, na których budowano osady, zarosły gęstym lasem. Trudno dzisiaj natrafić na ich ślad. Jednak z biegiem lat życie coraz mocniej tętniło na skraju puszczy. Mała osada, siedziba królewskiego strażnika, zamieniała się w miasto. Ludzie przyjeżdżali, bo puszcza mogła dać im to, czego nie znajdowali nigdzie indziej. Czyli pracę, dach nad głową i pieniądze.
Cała Polska jedzie do Hajnówki
Alla Gryc pamięta jeszcze czasy, kiedy miasto budziły syreny. Wyły codziennie o szóstej rano, wtedy pracę w tartaku zaczynała pierwsza zmiana. Później, o czternastej, wzywały następną zmianę. I na koniec wyły o dziesiątej wieczorem. Wówczas w Hajnówce obrabiano tony drewna, powstawały meble, niektóre luksusowe i bogato zdobione.
- Może stoją jeszcze gdzieś w ministerialnych gabinetach? - zastanawia się Alla i wyciąga album ze zdjęciami. Siedzimy w ogrodzie, oglądamy fotografie sprzed niemal stu lat. Widać na nich góry ściętych drzew, wąskotorową kolejkę z wagonami pełnymi drewnianych bali. Fabryczne kominy i baseny, w których moczyło się drewno, obok umorusanych robotników.
Wówczas starczyło ledwie dziesięć lat, żeby zamieszkiwana przez kilkuset mieszkańców wioska stała się miejscem, gdzie nowe życie zaczęło kilkanaście tysięcy ludzi z całego kraju. Dostawali pracę w zakładach, przyjeżdżali całymi rodzinami. Często z jedną, dwoma walizkami. Stawiali na szali wszystko, bo nigdzie indziej nie widzieli dla siebie szansy.
Tak spotykali się tu ludzie z Mazowsza, Krakowa albo Lubelszczyzny. Niektórzy kopali doły, budowali ziemianki. Głębokie na metr, szerokie na trzy, czasami pięć. Zależy, ile osób musiały pomieścić. Inni stawiali domy z desek i trocin, których było pod dostatkiem. Często budowa trwała jedną noc, nad ranem wyrastały dziesiątki nowych, prowizorycznych domów.
Przed wojną ludzie budowali domy gęsto, jedni obok drugich, często Lubelak koło Lubelaka, a Krakowiak koło Krakowiaka. Pomiędzy nimi były ciasne, piaszczyste uliczki, na szerokość ramion. Nowi mieszkańcy przywieźli też swoją kulturę, swoje obyczaje. I tak kolejne tradycje mieszały się w Hajnówce.
- Później tartak budował dwojaki i czworaki. Czworaki, w porównaniu do ziemianek, przypominały wille - opowiada dalej Alla.
Czowarki, czyli drewniane domy, wszystkie jednakowej konstrukcji. Miały w środku cztery mieszkania, każde z osobnym wejściem i piecem kaflowym. Choć wciąż nie wszyscy mieli nawet łazienki, nadal korzystali z publicznej łaźni. Inaczej myć się mogli tylko w miskach. Prawdziwe osiedla i bloki powstały w Hajnówce dopiero po wojnie, wtedy też Hajnówka stała się miastem.
Wspólny śpiew, czyli Hajnówka różnorodna
Na swoim poddaszu Zbigniew Budzyński ma pracownię, która pełna jest barwnych pejzaży. Pokazuje akwarelę z drewnianymi wozami, wspomina, jak turkotały ich metalowe koła. Na innych obrazach widać dziką przyrodę, puszczę, drewniane chaty i dawną Hajnówkę.
- Urodziłem się w najpiękniejszym momencie na tych terenach. Nie było już biedy, ale też takiego parcia do cywilizacji - zamyśla się Zbigniew i odpala fajkę. - Ale nie byłoby mnie tu, gdyby nie ojciec - uśmiecha się.
Przyjechał po wojnie, jako wojskowy. Zakochał się w kobiecie, która śpiewała w chórze zakładowym. Powiedział, że wróci i się z nią ożeni. Choć kobieta jego życia nie wierzyła wtedy, że dotrzyma słowa, to jednak jak powiedział, tak zrobił. Gdy odstawił wojskowy mundur, zaczął pracę w tartaku.
Podobnie jak wielu mieszkańców, jego matka, potem brat, Zbigniew też ciął w tartaku drzewa przez dwa lata. I pamięta, że choć wszyscy w Hajnówce mieli pracę, to ciężko było o dostatek. Zawsze czegoś brakowało, zawsze trzeba było dorabiać.
- Mój ojciec powtarzał, że przecież miałem wakacje zapewnione, na kolonie mnie wysyłał, co dwa lata jeździliśmy razem na wczasy. Wszyscy mieli pracę w zakładzie - wspomina Zbigniew. - Nieważne, że ciągle brakowało pieniędzy, żyli na pożyczkach. Mówił, że chociaż było bezpiecznie.
Tyle że po godzinach chował się w garażu, dorabiał sobie rzeźbiąc żubry. Zrobił formę w odpowiednim kształcie. Potem lipowe drewno wyrabiał dłutem. Miał też znajomego straganiarza, który sprzedawał figurki turystom. Inni dorabiali rozładowując towarowe wagony, niektórzy korzystali z lasu, zbierali to, co im dawał. Zwykle owoce albo grzyby.
- Ale zawsze była u nas taka sąsiedzka jedność, wschodnia serdeczność, której ciężko uświadczyć gdzieś indziej - opowiada Zbigniew.
Z dzieciństwa zapamiętał, że sąsiad dawał sąsiadowi jajka, chleb czy mleko, gdy komuś zabrakło. Nawet przenocował przybyszów, którzy nie mieli gdzie się podziać. Choć z drugiej strony widział brudną, przemysłową Hajnówkę. Gdy szedł do przedszkola, mijał wysypisko śmieci. Dzisiaj to centrum miasta, zrobiono tam park, postawiono rzeźbę żubra. Niektórzy opowiadają jeszcze, że dawniej rzeka była tak zanieczyszczona, że zimą aż parowała.
- Gdy przeprowadziliśmy się do bloku, to była dla nas nobilitacja. Robotnik mieszkał obok nauczyciela, nad nim inżynier - wspomina.
Ale wciąż nikomu nie przeszkadzały śpiewy, tłok w ciasnych mieszkaniach, gdy obchodzono święta. Do swoich katolickich krewnych przychodzili prawosławni wujkowie, mama Zbigniewa śpiewała z nimi. Wszyscy znali i polskie, i białoruskie piosenki. Po podwórku niosły się wielogłosem, który dla Zbigniewa jest dźwiękiem dzieciństwa.
- Dzisiaj to już trochę się zatarło - wzdycha Zbigniew. - Ale wciąż noga leci z gazu, gdy przekracza się Bug. To chyba jest zakodowane, nie tylko u mnie. Czujesz, że czas wolniej tutaj płynie. Jakoś spokojniej, bardziej dostojnie. Nie ma pędu. Taka dostojność puszczy sprawia, że nie da się żyć inaczej.
Katolik i prawosławny? Normalność
Dzisiejsza Hajnówka wygląda tak, jak wiele innych mniejszych miast. Trochę bloków, trochę jednorodzinnych domów, trochę sklepów. Oprócz kościołów, są też cerkwie. Kiedyś była synagoga, jednak po wojnie Żydzi nie wrócili. Po ich świątyni nie ma śladu. - Dla nas różnorodność jest normalnością - powtarzają mieszkańcy, niezależnie od wieku.
Jedni mówią, że są Polakami, ale prawosławnymi. Inni po prostu, że Białorusinami. Nie dziwią ich mieszane małżeństwa, których rodziny dwa razy obchodzą swoje święta. Nikt się nie zastanawia, dlaczego cerkiew stoi obok kościoła. To jest niezmienne. Dziwią się raz w roku, gdy ulicami ich miasta idą nacjonaliści. Chcą śmierci dla wrogów ojczyzny i chwały dla bohaterów.
Wtedy niektórzy mieszkańcy stają im naprzeciw, nawet na ulicy. Oburza ich, że do Hajnówki przyjeżdżają ludzie z całej Polski. Nie po to, żeby pracować w tartakach, nie po to, żeby spacerować po puszczy, ale po to, żeby przejść po mieście z narodowymi transparentami. Wtedy o Hajnówce piszą wszystkie gazety, przyjeżdżają telewizje.
I po marszu miasto znów cichnie. Latem tysiącami przyjeżdżają turyści, którzy często Hajnówkę mijają, jadą do Białowieży. Niektórzy zatrzymują się w mieście, wsiadają do kolejki. Niegdyś torami wożono bale drzewa, teraz wagoniki jadą na wycieczkę przez puszczę.
#JEDZIEMYWPOLSKĘ
Jeśli w Twojej miejscowości dzieje się coś ważnego, ciekawego, poruszającego - zgłoś się do nas za pośrednictwem platformy dziejesie.wp.pl