PolitykaGrzechy JOW-ów

Grzechy JOW-ów

Za miesiąc Polska straci 100 mln zł. W tak głupi sposób, że aż wstyd. Chodzi oczywiście o referendum z idiotycznymi pytaniami, w tym o jeden z najmniej rozsądnych systemów wyborczych świata - czytamy w magazynie "Do Rzeczy".

Grzechy JOW-ów
Źródło zdjęć: © PAP | Tomasz Gzell

Osobiście mam nadzieję, że większość narodu nie pójdzie 6 września do urn. Sam tak zrobię i zbojkotuję idiotyczny pomysł spanikowanego Bronisława Komorowskiego. Wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych w Polsce przyniosłoby bowiem same straty. Widać teraz w Polsce natrętną manię "reformatorską". Liczni ludzie głoszą hasła likwidacji powiatów albo Senatu, ograniczenia liczby posłów albo ich kadencji (kuriozum w skali świata!). Do natręctw "reformatorskich" należy zaliczyć też działalność misjonarską zwolenników JOW. W wielu przypadkach ma to charakter zaangażowania parareligijnego, co oczywiście nie ułatwia racjonalnej debaty.

Mania "reformatorska" wiąże się z obietnicą szybkiej poprawy stanu Rzeczypospolitej, gdy zostanie spełniony któryś z głoszonych postulatów. Przykładowo gdy zlikwiduje się powiaty, znikną lokalne kliki, a gdy będą jednomandatowe okręgi wyborcze, skończy się partyjniactwo. Taka wiara w instytucjonalny cud nie jest tylko polską przypadłością. Zdarza się w bardzo wielu krajach peryferyjnych, gdzie ludzie są sfrustrowani poziomem swojego życia i stanem spraw publicznych. To stała przypadłość krajów latynoamerykańskich, które od 200 lat - co jakiś czas - w nadziei na rychłą poprawę sytuacji próbują kopiować wzorce głównie z USA. Niektóre z tych państw literalnie próbowały aplikować sobie konstytucję północnoamerykańską. No i jakoś nie pomogło.

Zapatrzeni w Anglosasów Zwolennicy JOW są zapatrzeni w niewątpliwe powodzenie, jakie w swoich dziejach odniosły dwa kraje - Wielka Brytania i Stany Zjednoczone. Są przekonani, że zostało to osiągnięte dzięki JOW. Trudno zrozumieć ten przejaw myślenia magicznego. Bo właściwie dlaczego dzięki temu elementowi? Czy Anglosasi z innym systemem wyborczym nie daliby sobie rady? Nowa Zelandia zrezygnowała z JOW na rzecz systemu proporcjonalnego i nie doszło tam do katastrofy. Zaryzykuję tezę, że Anglosasi osiągnęli sukces mimo JOW, a nie dzięki nim. Oprócz nich mają skomplikowany system zabezpieczeń społeczno-politycznych, który umownie możemy nazwać wysoką kulturą polityczną. A my jej nie mamy i trzeba wielu lat, aby się wykształciła. JOW zaś w tym nie pomogą, a raczej zaszkodzą.

"Świadkowie JOW" wskazują bowiem tylko na Wielką Brytanię i USA. Dyskretnie milczą - a może tego nie wiedzą - że ich ukochany system obowiązuje też w takich wzorcach demokracji jak na przykład Bangladesz, Etiopia, Botswana, Indie, Jemen, Zimbabwe. Mowa tu o brytyjskim modelu z zasadą "pierwszy na mecie". A inne systemy jednomandatowe funkcjonują choćby w Sri Lance lub częściowo w Rosji i na Ukrainie. Żaden z tych krajów jakoś nie zaznał dobrodziejstw tegoż systemu. Pierwsza podstawowa wada wiąże się z tym, że pewnego dnia wynik wyborów doprowadziłby w Polsce do zamieszek ulicznych. Dlaczego? Trzy razy w XX w. Wielką Brytanią rządziła partia, która zdobyła mniej głosów, ale miała więcej mandatów. Do kuriozalnej sytuacji doszło w 1970 r. w Sri Lance. Trzy pierwsze partie (umownie nazwijmy je A, B, C) dostały po kolei - 37,9 proc., 36,8 i 8,6. Jednak liczba mandatów wypadła inaczej - A dostała 17, B - 91, C - aż 19.

Przegrali w ten sposób konserwatywni nacjonaliści, a zwyciężyli socjaliści, którzy dobrali sobie do koalicji komunistów (partię C) i przeprowadzili daleko idące "reformy" społeczne. Takie, za które my podziękowaliśmy w 1989 r. Podobny wynik wyborczy w 1979 r. doprowadził do rozruchów na Malcie. Przegrani zwycięzcy zdemolowali pół stolicy i siłą wymusili nowe wybory. Dlaczego tak się dzieje? To wynik nierównej frekwencji i gdyby przełożyć w przybliżeniu ostatnie wybory prezydenckie, to PO zdobyłaby mniej głosów, ale miała więcej mandatów. Byłoby tak dlatego, że na wschodzie Polski jest dużo wyższa frekwencja niż na zachodzie. Liczba mandatów wtedy nie zależy jednak od frekwencji. I trzeba być naiwnym, aby sądzić, że w Polsce "przegrani wygrani" z pokorą przyjęliby taki wynik. Skądinąd 3 mln głosów, które dostał Paweł Kukiz, zaowocowałyby tylko jednym mandatem.

Zwolennicy JOW na jednym oddechu zapowiadają, że ten model zapewnia stabilną większość oraz to, że posłowie są związani ze swoimi wyborcami i będą niezależni od szefów partii. Nie wiem, jak potrafią połączyć tę sprzeczność, bo albo jest stabilna większość, albo realizacja partykularnych interesów swoich okręgów. Co będzie, gdy większość podejmie decyzję niekorzystną dla jakiegoś regionu? Nie będę brnął w tę sprzeczność, bo pogodzony jestem z tym, że popieranie JOW to kwestia wiary, a nie rozumu. System JOW jest związany z ostrą dyscypliną partyjną. Nieprzypadkowo istnieje tam słowo "whip" oznaczające osobę w klubie parlamentarnym, która utrzymuje dyscyplinę. Scena z serialu "House of Cards", gdzie Frank Underwood brutalnie wymusza na młodym kongresmenie głosowanie za likwidacją stoczni w jego okręgu wyborczym, jest oczywiście artystyczną fikcją, ale opartą na politycznych realiach USA. Kandydaci w teczkach W JOW kandydaci są przywożeni w teczkach i trwają w okręgach dziesiątki lat. Długo można wymieniać
przykłady rekordzistów, więc wolę wskazać brytyjski okręg Haltemprice and Howden, gdzie konserwatyści są wybierani bez przerwy od 1837 r. Pewnie aniołowie są tam kandydatami tej partii, podczas gdy inne wystawiają samych łajdaków od prawie 200 lat. System JOW stwarza tzw. Safe seats, gdzie nawet krowa wejdzie z szyldem odpowiedniej partii. Tak będzie i w Polsce - z zachodu będą wyłącznie posłowie liberalno-lewicowi, ze wschodu konserwatywni. Dzisiaj są przemieszani, więc rządzący muszą uwzględniać interesy całej Polski choćby tylko w pewnym stopniu. Dlaczego przy JOW PO miałaby budować cokolwiek na wschód od Wisły? Po wprowadzeniu JOW politycy zabiegaliby tylko o wyborców z pasa między Kaliszem a Łodzią, bo tylko ten region jest polskim odpowiednikiem amerykańskich "swing states". Resztę mieliby w nosie, bo z góry wiadomo, jaki tam będzie wynik wyborczy. Wspomniałem o kandydatach z teczki. Niech państwo prześledzą, gdzie urodzili się i mieszkali tacy politycy jak Tony Blair oraz David Cameron i gdzie
startowali w wyborach. Zostali przysłani do swoich okręgów, a potem często je zmieniali. To nie są wyjątki, to norma. U nas też by tak było - Joachim Brudziński przeniósłby się ze Szczecina do Rzeszowa, a "psiapsiółka" premier Kopacz poseł Krystyna Skowrońska wykonałaby ruch przeciwny. Proces przydzielania "biorących" okręgów widać już teraz przy ustalaniu kandydatur do Senatu. Nadzieja, że kandydaci partyjni zostaliby wyparci przez "niezależnych społeczników", jest fałszywa, bo przynajmniej dwie największe partie dysponują mocnymi strukturami, pieniędzmi, doświadczeniem, kontaktami, wsparciem medialnym, a co najważniejsze - dają silną tożsamość swoim zwolennikom i wyznawcom.

JOW są wyjątkowo niedemokratyczne w wydaniu brytyjskim, czyli "pierwszy na mecie". Niweluje to system dogrywek, taki jak we Francji, bo wchodzi poseł z odpowiednim poparciem. Brak zabezpieczenia z dogrywki widać na przykładzie specyficznym, bo dotyczącym wyborów prezydenckich. Jednak to też wielkie wybory większościowe. Chodzi o wybory prezydenckie w Chile, gdy zwyciężył kandydat radykalnej lewicy Salvador Allende. Był pierwszy na mecie z 36 proc. głosów. Za nim jednak było dwóch kandydatów prawicy, z których jeden dostał 35 proc., a drugi 27 proc. W ten sposób słabo reprezentatywny polityk rozpoczął radykalne reformy, co skończyło się wiadomo czym. Przy JOW też tak może być, że słabo reprezentowani zwycięzcy będą narzucali swoje egzotyczne pomysły większości pozbawionej swoich posłów.

Grzechem JOW jest tzw. gerrymandering, czyli tendencyjne rozrysowywanie granic okręgów wyborczych. USA są krajem uczciwym (w porównaniu ze średnią światową) i transparentnym, ale awantury o kształt okręgów są ostre i długo trwają. Okręgi trzeba przerysowywać tam co 10 lat, jeśli spis ludności wykaże taką potrzebę wywołaną zmianami demograficznymi.

W Internecie można znaleźć kształt najbardziej kuriozalnych okręgów, takich jak na przykład okręg nr 4 w Illinois. Krótko mówiąc: są to bardzo długie, pokręcone i wąskie pasy biegnące przez mało związane ze sobą okolice. To nie jest tak, że okręg w JOW będzie miał związek z historią i geografią. W miejscach szybko się rozwijających - na przykład w Warszawie - lub wyludniających się co jakiś czas będzie trzeba na nowo rysować jego granice. Zapewne wielu obywateli zdziwi się, gdy się dowie, że władza odkleiła jego gminę od miasta X, a przykleiła ją do Y. W Polsce mieliśmy już przykłady "gerrymanderingu".

Doszliśmy do punktu wiary "świadków JOW", że system większościowy zmieni elity na lepsze. W Polsce JOW działają od dawna w małych gminach, co jest ponoć ewenementem w całej Europie. Trzeba być osobą nieprzytomną, aby twierdzić, że JOW usunęły kliki z najniższego poziomu życia politycznego. Po prostu jest tak, że wójtowie i burmistrzowie korumpują swoich jednomandatowych radnych. Teraz wprowadzenie systemu JOW do miast średniej wielkości całkowicie wymiotło z nich opozycję.

W praktyce jest tak, że jeśli nasza partia wystawia na jedynce człowieka, którego nie lubimy, to możemy zagłosować na kogoś z dalszego miejsca. Przy JOW mielibyśmy zerowy wybór. Liczne przykłady ze wszystkich polskich wyborów wskazują, że jedynki dostawały słabe wyniki (a niekiedy nie wchodziły nawet z list wielkich partii), a bardziej żwawi kandydaci z dalszych miejsc (na przykład Jacek Żalek z 17.) wchodzili do Sejmu. Musieli mocno się starać i wyborcy to docenili. Przy JOW wystarczy wydreptać w centrali partyjnej "biorące" miejsce i dalej nic nie trzeba robić. Nasze problemy polityczne nie biorą się z ordynacji wyborczej, bo ta jest dobra i demokratyczna. Problemy wynikają z kształtu ustawy o partiach politycznych i niskiej kultury politycznej. Czyli tego, że obywatele słabo interesują się życiem publicznym, są nieaktywni i pobłażliwi wobec klasy politycznej, szczególnie swoich wybrańców. JOW nie usuną tych przyczyn. Przeciwnie - zwiększą tylko skalę patologii.

Piotr Gursztyn, "Do Rzeczy"

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach.

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1034)