Granice, tożsamość i wojna kultur. Trump skuteczniej zagospodarowuje emocje [OPINIA]
Autentyczność kontra sztuczność, poglądy (nawet niezbyt mądre) kontra przygotowane marketingowe komunikaty, emocje kontra PR - tak wyglądało starcie w USA. Wygrał Trump, co uświadamia, jak głęboko zmienia się polityka. Amerykańskie wybory pokazują też, jak zmieniają się emocje społeczne. I to może mieć znaczenie także w Polsce - pisze dla WP Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Można nie lubić Donalda Trumpa, można jego politykę uważać za nieprzewidywalną i dlatego niebezpieczną dla porządku światowego, a szczególnie dla naszej części Europy (ja akurat podzielam te obawy), można nawet uważać go za pozera, tyle że to w niczym nie zmienia faktu, że to on sprawnie odczytuje emocje społeczne, skutecznie je rozgrywa i zwycięża.
I choć można też - by znowu iść tropem zastrzeżeń - zwracać uwagę na to, że bardzo ułatwił mu to wybór na kontrkandydatkę Kamali Harris, która okazała się nieprzekonująca, sztuczna, niezdolna do formułowania prostego czy jasnego przekazu i uciekająca od trudnych pytań, w niczym to nie zmienia faktu, że Trump okazał się - czy to się komuś podoba czy nie - skutecznym politykiem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wybory w USA. Pierwsze słowa Trumpa. Tak skomentował wyniki
Tematy, które wrzucał (często w sposób moralnie czy retorycznie skandaliczny), problemy, na których budował swój przekaz i wreszcie model komunikacji, jaki wybrał, okazały się skuteczne i otworzyły mu drogę do prezydentury. Wnioski z tego powinni wyciągnąć nie tylko stratedzy Partii Demokratycznej (co z pewnością już robią), ale także politycy w innych krajach, w tym w Polsce.
Tożsamość, głupcy
Jeśli szukać podstawowej emocji, do której odwołał się Donald Trump, to była nią obawa o tożsamość. Tak, jak kiedyś Bill Clinton zorganizował swoją kampanię wokół hasła "gospodarka, głupcze", tak Donald Trump, choć szedł do wyborów pod hasłem "uczynienia Ameryki wielką", w istocie zorganizował swój przekaz wokół hasła: "tożsamość, głupcy".
Kwestie migracyjne, choć miały podtekst ekonomiczny, związany z poczuciem bezpieczeństwa (zarówno egzystencjalnego, jak i specjalnego), ostatecznie kumulowały się w zbiorowym lęku przed utratą własnej amerykańskiej tożsamości. I nawet jeśli eksperci będą drwić, że nic takiego nie istnieje, że zmiana jest wpisana w to społeczeństwo, a do tego ono już i tak nie jest takie, jak sugeruje Trump i jego wyborcy, to dla wyniku wyborczego nie miało to znaczenia.
Dlaczego? Bo tempo zmian, zarówno obyczajowych, ekonomicznych, jak i etnicznych sprawia, że ludzie potrzebują - nawet nieprawdziwej czy opierającej się na sztucznych fundamentach - tożsamości. A tę, w czasie gdy następuje szybka laicyzacja (także w USA), gdy w związku ze zmianami w specyfice relacji rozpadają się silne więzy rodzinne, oferuje wciąż może nie tyle silna tożsamość narodowa (bo i ta się zmienia), ile wskazanie kogoś, wobec kogo można się negatywnie określić, kto ma jej zagrażać, i przed kim trzeba tożsamości - religijnej (nawet jeśli samemu się nie praktykuje) czy narodowej - bronić.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Tym kimś są - nie tylko w USA - migranci. A ich niekontrolowany napływ - spowodowany wieloma, obiektywnymi czynnikami - jeszcze wzmacnia ten odruch społeczny i budzi umiejętnie podsycaną przed media społecznościowe panikę moralną. To dlatego ochrona granic stała się jednym z najważniejszych elementów polityki Trumpa. I nie zaszkodziło mu nawet to, że część z jego wypowiedzi mogła budzić uśmiech politowania, a część słuszne oburzenie. W kulturze nieustannego oburzenia ta broń przeciwko populistycznym politykom przestała być już skuteczna.
Cała naprzód w sprawach granic
Polscy politycy tego akurat od Trumpa uczyć się nie muszą, bo tożsamościowy zwrot (u nas, z oczywistych przyczyn związany z sytuacją na granicy polsko-białoruskiej, określany tylko mianem ochrony bezpieczeństwa) już się dokonał. Donald Tusk dał jasny sygnał (nie nowy, ale zdecydowanie zaostrzony), że w tej sprawie w koalicji nie będzie realnej różnicy zdań (bo popiskiwania i retorycznego sprzeciwu lewicy za prawdziwą różnicę uznać nie sposób) i dał całą naprzód, przywożąc z Brukseli zgodę na "czasowe i geograficzne" zawieszenie prawa do azylu.
PiS, który - taką linię prezentował od dawna - może w tej sytuacji co najwyżej eskalować język, ale jako że pozbawiony jest narzędzi realnego wpływu na bieżącą politykę, to z pewnością nie może rywalizować na skuteczność.
Ten sam tożsamościowy zwrot widać w polityce wobec Ukrainy. Jeśli w Polsce gdzieś widać realne zjawisko migracyjne, które wywołuje silne emocje, to są to właśnie uciekinierzy, migranci z ogarniętego wojną kraju. Ostra retoryka wołyńska, powracające zapewnienia o konieczności bardziej asertywnej polityki, a nawet deklaracje, że bez załatwienia pewnych spraw nie będzie wsparcia wejścia Ukrainy do Unii Europejskiej, jest właśnie elementem takiego zwrotu.
Badania nie pozostawiają wątpliwości: błyskawiczna zmiana w Polsce, ale też realne pojawiające się problemy ekonomiczne, poczucie braku bezpieczeństwa związane z toczącą się za granicą wojną, wywołują emocje, z których część polityków czyni narzędzie bieżącej walki politycznej. Dokładnie tak samo jak Trump. I akurat w Polsce nie jest to bynajmniej tylko prawica, ale i bardziej liberalna część sceny politycznej. Tę sprawę będzie więc trudno wykorzystać tylko jednej stronie sceny politycznej.
"Wojna kultur" trwa
Ale zwycięstwo Trumpa uświadamia jeszcze jedną kwestię. Laicyzacja, choć dokonuje się także w USA (w innym niż europejski sposób, ale jednak) wcale nie oznacza ani końca "wojny kultur", ani jednoznacznego zwycięstwa progresywnej obyczajowo lewicy czy strony liberalnej.
W swingujących stanach to białe kobiety, które zdaniem ekspertów miały masowo zagłosować na Harris, przynajmniej w części zagłosowały na Trumpa. Dlaczego? Bo wbrew nieustająco powracającym zapewnieniom, to wcale nie jest tak, że "kobiety są za aborcją". Kobiety, tak samo jak mężczyźni (nawet jeśli w nieco innych statystycznych danych) są w tej kwestii podzielone.
Dla jednych z nich, choćby dla ewangelikalnych chrześcijanek, ale też dla części konserwatywnych katoliczek, to, że Trump zmienił skład Sądu Najwyższego i w efekcie aborcja przestała być prawem federalnym, wcale nie jest zarzutem, ale powodem do chwały. I nawet fakt, że Trump jest dość obleśnym mizoginem, nie jest wystarczającym powodem, by zagłosować na jednoznacznie proaborcyjną Harris.
A to nie wszystko. Wyborcy Trumpa opowiadający się po jego stronie z innych niż ekonomiczne (a te jak się zdaje były rozstrzygające) powodów, ci, którzy uznają, że jego narracja o "wojnie kultur" jest prawdziwa, wcale nie robią tego tylko z przyczyn religijnych. Laicyzacja - wbrew dość powszechnej także w Polsce opinii - nie zawsze wiąże się z odejściem od bardziej tradycyjnej moralności. Tak nie jest, bo w polityce bardziej zlaicyzowanej kwestie moralne zostają przesunięte do sfery tożsamościowej i stają się sposobem na zachowanie własnej tożsamości, która ma być (nie ma przy tym znaczenia, czy tak jest) zagrożona przez zmiany obyczajowe.
Można oczywiście wskazywać, że oparcie zasad moralnych na takich fundamentach może być budowaniem na piaskach, ale w niczym nie zmienia to faktu, że pozostaje politycznie skuteczne. I tego też uczą nas te wybory. Trump do spółki z Elonem Muskiem, którego także trudno uznać za bohatera bajki religijnych chrześcijan, skutecznie rozegrali lęk przed zmianami obyczajowymi i zagospodarowali wielu z tych, którzy nawet jeśli nie są religijni i nie prowadzą konserwatywnego modelu życia, to obawiają się niektórych zmian. I to także są źródła sukcesu Trumpa.
Ostrożnie z rewolucją obyczajową
I jest to również lekcja, którą powinni odrobić polscy politycy. Skład polskiego parlamentu jednoznacznie wskazuje, że choć większość wyborców chciała zmiany władzy i zagłosowała przeciw PiS, to jednocześnie większość (nieznaczna, ale wystarczająca, by zablokować zmiany) obecnego składu Sejmu jest przeciwko szybkim zmianom obyczajowym. PSL nigdy nie ukrywał, że ich nie chce i teraz tylko realizuje swoje obietnice. Zwycięstwo Trumpa - z tej perspektywy - tylko wzmocni taką postawę, a we współpracy z PiS i Konfederacją to PSL stanowi większość blokującą zmiany obyczajowe.
Obecna koalicja - choćby spoglądając na przykład Ameryki - powinna pamiętać, że z faktu, iż media, liderzy opinii, a nawet sondaże wskazują, że coś się już zmieniło, i że trzeba cisnąć na zmiany obyczajowe, wcale nie oznacza, że społeczeństwo ich chce. Za mocne, za szybkie dociskanie pedału gazu, zgodnie z oczekiwaniami progresywnej strony społeczeństwa (które jest i ma swoje znaczenie), może oznaczać, że przeciwnicy obyczajowej zmiany, nawet zaciskając zęby, zagłosują za partiami, które zatrzymanie zmian obiecują. I tę lekcję także polscy politycy powinni odrobić.
Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski