Gołębie patrzyły w górę

Potrafi wrócić do domu z odległości dwóch tysięcy kilometrów. Jeśli warunki mu sprzyjają, mknie jak pocisk, osiągając nawet 100 kilometrów na godzinę. To stworzenie, które fascynuje wielu ludzi: gołąb pocztowy.

Gołębie patrzyły w górę
Źródło zdjęć: © Gość Niedzielny

10.02.2006 | aktual.: 17.02.2006 10:14

Roman Bartoszek to jeden z tych wyśmienitych hodowców, którzy potrafią rozpoznawać swoje gołębie w locie. - O, leci 1450! A tamten, co usiadł, to jest oczywiście 736! - potrafi wskazać. - Nie nadaje im Pan imion? - pytam. Jesteśmy w gołębniku. Ptaki są zaniepokojone na widok nas, obcych. Głośno gruchają i biją skrzydłami, aż wiatr burzy włosy na głowie hodowcy. - Jak któregoś bardziej lubię, to go po swojemu nazywam. O, to na przykład jest Grochowy - Roman Bartoszek przedstawia nam nakrapianego gołębia, samczyka.

Gołąb w służbie faraona

W Polsce mieszka 45 tysięcy hodowców gołębi pocztowych. - To ludzie, którzy głębiej niż inni rozumieją świat przyrody - uważa ks. Józef Żyłka, krajowy kapelan hodowców gołębi pocztowych. - Większość ludzi umie rozróżnić krowę od kury. Ale niewielu wie, jak zwierzęta się rozwijają, jakich mają wrogów, co im szkodzi. Jeśli jutro w twoje okno zastuka zbłąkany gołąb, ten z Chorzowa, to jak mu chcesz pomóc? Dasz mu ziemniaki z obiadu, chleb albo mleko? A tymczasem gołąb zjada tylko niektóre ziarna, on padnie z głodu przy naszym zastawionym stole. Opieka nad nim wymaga wiedzy. Żeby zostać hodowcą, musisz znać się na genetyce, hodowli, żywieniu - tłumaczy z pasją ksiądz Żyłka. On też hoduje gołębie, wspólnie ze swoim bratem Antonim. Jedna z ich gołębic była w 2001 roku uznana za najlepszą w Polsce. Gołębie służą ludziom od około sześciu tysięcy lat. Udomowili je Fenicjanie. Przez długi czas były najszybszym „nośnikiem” informacji. Faraonowie w Egipcie wysyłali je do odległych prowincji z wiadomością o swojej
koronacji. Starożytni żeglarze przyczepiali im do nóg informacje, że dotarli szczęśliwie do celu. Armie zabierały gołębie w pole, żeby szybko zawiadomić władców o zwycięstwie albo porażce. A oblężone miasta słały przez gołębie dramatyczne prośby o odsiecz. Samotny gołąb często padał jednak ofiarą jastrzębia, a czasem po prostu nie chciało mu się tak daleko wracać... Ludzie dokonywali więc przez te tysiąclecia selekcji: zostawiali tylko gołębie najbardziej przywiązane do gołębnika. I najsilniejsze. Aż w końcu, 200 lat temu w Belgii, wyselekcjonowali nową rasę: gołębia pocztowego. To prawdziwy mistrz w pokonywaniu wielkich dystansów.

Gołębica wraca z rumowiska

Niektóre gołębie pocztowe po zawaleniu się hali targów w Chorzowie same wróciły do swoich właścicieli. Tak jak błękitna gołębica Jerzego Koźlika z Opola. Ma dwa lata, w zeszłym roku przeleciała w konkursach 4,5 tysiąca kilometrów. - Przyleciała dwa dni po katastrofie. Usiadła zmarznięta na wylocie gołębnika - mówi pan Jerzy. - Myślałem, że zginęła pod dachem hali albo później, już w atmosferze. Ale była tak uparta, tak dzielna, że wróciła do siebie - patrzy na nią z wdzięcznością. Jak zareagował na jej powrót? - To były kolejne łzy - wyjaśnia krótko.

Kolejne, bo pan Jerzy też przeżył horror w Chorzowie. Na wszystkich sąsiednich stoiskach zginęli ludzie. - I pomyśleć, że przed imprezą miałem pretensje do organizatorów, że mi nie przyznali miejsca na stoisko tam, gdzie w ubiegłych latach... A w tamtym miejscu zginęli wszyscy, cała szóstka - wspomina. Cała obsada jego stoiska, siedem osób, ocalała. Pięcioro z nich, wraz z nim, wyszło z rumowiska samodzielnie, trzymając się za ręce i przedzierając się przez wąwóz z zawalonych blach. Brnęli przez to piekło, między ciałami znajomych, aż 40 minut. Zginęło tam 30 osób, które Jerzy Koźlik znał osobiście. Środowisko hodowców zostało zdziesiątkowane.

Jerzy wspomina, że gołębie wyczuły w hali niebezpieczeństwo. - My nie zwróciliśmy uwagi na trzaski, pomyśleliśmy, że ktoś pijany zawadził o stoisko i je wywrócił. A tymczasem przed wypadkiem wszystkie gołębie intensywnie patrzyły w górę. Jak na jastrzębia. To jest nawet uwiecznione na jednym z filmów. Pamięta pan, że przed tsunami zwierzęta też wcześniej wyczuły kataklizm i pouciekały? - mówi. Do hodowców z okręgu opolskiego wróciły o własnych siłach trzy gołębie. Kolejnego, który próbował, jacyś współczujący ludzie podnieśli rannego spod samochodu: też już jest u właściciela. - Nikt z nas nie wierzył, żeby udało im się wrócić w styczniu, w takich warunkach. Zimą gołębie słabo odczuwają pole magnetyczne, którym się kierują. I krajobraz jest przykryty śniegiem. A jednak im się udało - cieszy się Jerzy Koźlik.

Niektóre gołębie zostały jednak na miejscu katastrofy. Dlaczego? - Bo z gołębiami jest jak z ludźmi: jeden jest bardziej bystry, a inny mniej... Te mądrzejsze, które już odbywały długie loty, zorientowały się, którędy wracać - mówi Roman Bartoszek. Szans na znalezienie dobrej drogi w tak trudnych warunkach nie miały gołębie młodziki, którym brakło doświadczenia w lotach. A także gołębie rasowe, które w ogóle nie są trenowane do lotów.

Gołąb zazdrośnik

Hodowcy dodatkowo zachęcają gołębie, żeby szybko wróciły do gołębników. Stosują na przykład metodę wdowieństwa. - To jest metoda na zazdrość... - śmieje się Roman Bartoszek. W jednej z wersji „wdowieństwa” samiec jest oddzielony od samiczki. Ale dzień przed zawodami hodowca stawia jego klatkę obok klatki samiczki. Gołąb ją widzi, ale nie może do niej wejść. Doprowadza go to do desperacji... Następnego dnia jest wywożony 1000 kilometrów dalej i wypuszczony. Gołąb wraca wtedy do swojej samiczki w szalonym tempie. Nawet z Holandii potrafi przylecieć do środkowej Polski w jeden dzień. Ta metoda wymaga od hodowców dużo poświęcenia. Muszą wypuszczać osobno samce, samiczki i młodziki. Każda z tych grup lata przez mniej więcej godzinę rano i godzinę wieczorem. Hodowca traci wiele godzin, bo osobno je wypuszcza i osobno karmi. Jest też metoda gniazdowa, w której samczyk albo samiczka po prostu wracają z lotu do swojego gniazda, do opieki nad młodymi. Aby gołąb pocztowy był szybszy i wytrwalszy od konkurentów, nie
można go karmić byle czym. Jest mnóstwo firm, które żyją z produkcji specjalnych mieszanek ziaren albo pełnych witamin ziołowych mikstur dla gołębi. - Zimą można gołębiom dawać więcej jęczmienia i pszenicy. Ale tylko od wybranych rolników. Bo po pszenicy pędzonej na dużej ilości nawozów gołębie miewają biegunki - zdradza Roman Bartoszek. Bartoszek karmi też ptaki dobrej jakości ryżem i słonecznikiem. Ale tylko słonecznikiem łuskanym. - Dlaczego łuskanym? Z łuskami gołębie nie jedzą? - Mogą zjeść, ale łuski są ciężkostrawne - wyjaśnia hodowca. - W sezonie lotowym pszenicy podajemy mało, a za to mieszanki ziaren z całego świata. Jest w nich sorgo, dari, proso, ryż łuskany... Gołąbki muszą dobrze zjeść, ale nie wolno ich przekarmić! Ja przed ciężkimi lotami wydzielam im też po dwa, trzy orzeszki. Orzech to dla gołębia taki przysmak, jak dla dziecka cukierek - dodaje.

Loty gołębi pocztowych odbywają się w niedziele. Niektórzy hodowcy noszą im więc przez większość tygodnia ziarna lekkostrawne, a tylko w czwartki i piątki karmę ciężej strawną: z kukurydzą, wyką, słonecznikiem czy grochem australijskim.

Ratuj człowieka, nie gołębia

Środowisko hodowców gołębi tworzą ludzie, którzy świetnie się rozumieją. - Są wśród nas katolicy, Świadkowie Jehowy, prawosławni, protestanci, członkowie jakichś sekt. I nie przeszkadza nam to, żebyśmy siadali przy wspólnym stole. Bo łączy nas pasja - mówi ks. Józef Żyłka.

Dzisiaj hodowcy są jednak innymi ludźmi niż jeszcze dwa i pół tygodnia temu. Z całego kraju dochodzą echa katastrofy. Z Gdańska na wystawę przyjechało jednym samochodem pięciu kolegów z trzydziestoma gołębiami. A wracało dwóch i pięć gołębi. To dlatego, że dwóch z nich zginęło, a jeden ranny trafił do szpitala. - Jak blisko śmierć musi przejść obok nas, żebyśmy sobie uświadomili, że to nasze życie jest takie kruche! - mówi ks. Żyłka. - Bo to nie stało się gdzieś daleko, jak przy tsunami. To nas dotknęło.

Hodowcy zdają sobie sprawę, że ten dach mógł runąć godzinę wcześniej, kiedy były ich w hali tysiące. A jeśli nawet w tym roku do Katowic nie pojechali, to byli tam ich przyjaciele. - Przed katastrofą gołębie dla niektórych kolegów znaczyły zbyt wiele - mówi ks. Żyłka. - Niektórzy oszczędzali na własnych dzieciach, żeby sobie kupić gołębie, z których każdy kosztuje tyle co krowa. To jest wręcz niemoralne. Ale w czasie tej tragedii wszyscy w momencie zrozumieli, że gołąb nic nie znaczy, że liczy się człowiek. Moi koledzy wyszli z tej hali tylko z tym, co możemy wziąć na drugą stronę. I wracali, żeby ratować przyjaciół. Dopiero, kiedy już nie można było uratować ludzi, zaczęli myśleć też o tych zziębniętych i głodnych ptaszkach - wspomina.

Ilu nas przeżyło?

Ksiądz Żyłka wyszedł z wystawy, zanim dach się zawalił. A Roman Bartoszek wcale tam nie pojechał, ale tylko dlatego, że dopiero co wrócił ze szpitala po operacji. Po katastrofie odebrał kilkadziesiąt telefonów od przyjaciół hodowców, którzy pytali, czy nic mu się nie stało. Tamtego strasznego wieczora hodowcy w całej Polsce zwoływali się telefonicznie. Sprawdzali, ilu z nich przeżyło. I kto z kolegów potrzebuje pomocy. - Mnie też mogło już nie być... - zamyśla się. Czy po takiej tragedii niektórzy z hodowców nie zlikwidują gołębników? - Ja nie zlikwiduję, bo hodowla gołębi to moja pasja - mówi Jerzy Koźlik. - Ale już nie będę organizował stoisk na targach. Wie pan, przedtem nie co niedzielę chodziłem do kościoła. Ale teraz będę, bo czuję, że trzeba Panu Bogu dziękować za życie - dodaje. Ks. Żyłka podkreśla, że z tej tragedii płyną jakieś duchowe wnioski. Jak ze śmierci Papieża, która też napełniła cały kraj żalem. - Zauważcie, jak na chwilę po tej tragedii ucichły w Polsce spory, jacy ludzie byli solidarni!
Tak jakby nad tym rumowiskiem unosiło się hasło patrona hodowców, świętego Franciszka: „Pokój i Dobro”. Koledzy, którzy byli temu zawołaniu wierni, poszli do lepszego życia. A my, którzyśmy przeżyli, powinniśmy to hasło nieść dalej - mówi. Kapelan hodowców twierdzi, że to wydarzenie zostawi blizny w sercach bliskich i kolegów. Jednak hodowla nie zaginie. - My, hodowcy, przez gołębie będziemy widzieć tych, którzy zginęli - uważa. - Będziemy wspominać naszych tragicznie zmarłych przyjaciół na każdej naszej imprezie. Będziemy zawsze mówić: „co by było, gdyby Janek i Staszek z nami rywalizowali”. Zginęli wybitni hodowcy i ich gołębie będą wciąż odnosić sukcesy. Gołębie będą nam przypominały o naszych przyjaciołach. Dopóki tu będziemy - mówi z naciskiem.

Przemysław Kucharczak

Osłanianie płomyka

Kilka dni po katowickiej katastrofie, aby dostać się w pobliże miejsca tragedii, trzeba było stać w kolejce ponad pół godziny. Tak wielu ludzi chciało oddać hołd tym, którzy zginęli, pomodlić się za ich dusze. Przyjeżdżali często z odległych miejsc. 27-letnia Agnieszka z Wrocławia była akurat na delegacji w Tychach. Odczuła wewnętrzną potrzebę, żeby zahaczyć o Katowice, przystanąć na chwilę na modlitwie. - Mam aktywną pracę, żyję z dnia na dzień, ale takie momenty każą się człowiekowi zatrzymać, zastanowić nad swoim życiem - mówi.

Zapłonęło morze zniczy, a każdy z nich jest znakiem współczucia konkretnej osoby, tak jak konkretne są historie tych, co odeszli, i cierpienie tych, którzy zostali. - Trzeba się pochylić nad każdym pojedynczym płomykiem - powiedziała jedna z osób odwiedzających to miejsce.

Przypomina mi się wiersz, który ktoś powiesił na ogrodzeniu otaczającym halę targową, zaczynający się od słów: „Na cóż mi światło? JEGO nie oglądam. Na cóż mi radość? JEGO przy mnie nie ma”. Pochylić się nad płomykiem znaczy także: przywracać światło i radość tym, którzy przestali ją dostrzegać. To trudne zadanie staje nie tylko przed kapłanami czy psychologami, którzy bezpośrednio będą się stykać z rodzinami zmarłych i poszkodowanymi w katastrofie. To zadanie dla nas wszystkich, bo - jak pisał ks. Pasierb - „jesteśmy odpowiedzialni za poziom nadziei w świecie”. Jedność ludzi zgromadzonych pod halą i w katowickiej katedrze jest znakiem nadziei. Oby także później, gdy tragedia zniknie z pierwszych stron gazet, nikt nie został sam.

Szymon Babuchowski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)