Gołąbek pokoju Putin z gałązką oliwną w dziobie. Tak się bawi ONZ
Zaprzysiężony mięsożerca ma z własnej woli zostać wegetarianinem. Z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku Rosji i jej prawem do weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Na naszych oczach 1 kwietnia 2023 roku dojdzie do ostatecznej kompromitacji ONZ.
Na czele Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych (RB ONZ) 1 kwietnia stanie Rosja. To oznacza, że obradom instytucji mającej za zadanie stać na straży światowego pokoju, zapobiegać wojnom, chronić zasadę suwerenności i terytorialnej integralności państw stanie reżim, który od ponad roku prowadzi pełnoskalową wojnę przeciw swojemu sąsiadowi.
A to przecież nie wszystko - już blisko dekadę temu ta sama Rosja anektowała Krym - część terytorium wspomnianego sąsiada, a w innej części - Donbasie - pomogła utworzyć i uzbroiła znajdujące się w stanie wiecznej wojny "republiki separatystyczne".
Dlatego słowa "Rosja na czele RB ONZ" brzmią niczym kiepski żart primaaprilisowy, ale niestety, żartem nie są. Z całego świata, a już na pewno z Zachodu, płyną komentarze, że na naszych oczach dokonuje się kompromitacja ONZ. Kadencja rotacyjnego przewodniczącego trwa co prawda tylko 30 dni, ale i tak będą to 30 dni wstydu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Problem w tym, że ONZ od 13 miesięcy, od początku rosyjskiej napaści na Ukrainę, jeśli nie kompromituje się w kwestii Ukrainy, to z pewnością pozostaje zupełnie bezradna wobec działań Rosji.
Jedyne, co ONZ potrafi, to przyjmowanie rezolucji bez realnego znaczenia
Oczywiście, można wskazać wiele obszarów, w których ONZ - przez swoje liczne agendy - niesie pomoc humanitarną broniącej się Ukrainie. Organizacja nie została jednak powołana po to, by dostarczać leki, żywność czy koce do obszarów, gdzie toczą się konflikty zbrojne.
Szlachetność tych działań nie ma tu nic do rzeczy, bo ONZ w założeniach miała być przede wszystkim organizacją bezpieczeństwa, chroniącą świat przed powtórką globalnego konfliktu na skalę II wojny światowej, stojącą na straży podstawowych zasad porządku międzynarodowego.
W zeszłym roku Zgromadzenie Ogólne ONZ – swoisty "parlament" Organizacji, skupiający wszystkie jej państwa członkowskie – przegłosowało dwie rezolucje niekorzystne dla Kremla.
Potępiono w nich inwazję Putina, odmawiano uznania separatystycznych "republik" utworzonych przez Moskwę na wschodzie Ukrainy oraz domagano się od Rosji natychmiastowego wycofania swoich wojsk z terytorium Ukrainy.
Podobne wezwania pojawiły się też w rezolucji przyjętej w tym roku, w pierwszą rocznicę inwazji. W praktyce to tylko gesty, bo problem w tym, że takie rezolucje nie mają żadnej wiążącej mocy.
Zgromadzenie Ogólne nie ma żadnych narzędzi, by wyegzekwować wezwania do zakończenia wojny i okupacji. Byłoby podobnie bezradne, nawet gdyby chodziło nie o Rosję, a Wielkie Księstwo Lichtensteinu.
Owszem, rezolucje nie pomagają wizerunkowi i międzynarodowemu prestiżowi Kremla, ale Rosjanie wierzą, że posłuch świata ostatecznie zapewni im odbudowa własnej imperialnej potęgi. Dlatego jakieś rezolucje nie zatrzymają ich działań podporządkowanych realizacji tego celu.
Realne narzędzia do tego, by zmierzyć się z wyzwaniem, jakie dla światowego bezpieczeństwa stanowi rosyjska inwazja, teoretycznie posiada RB ONZ. To dlatego, że Karta Narodów Zjednoczonych – "konstytucja" ONZ – przyznaje Radzie szczególne uprawnienia.
Może z nich ona skorzystać w sytuacji "naruszenia pokoju lub aktu agresji". Ma prawo do nałożenia sankcji gospodarczych i dyplomatycznych na dokonujące agresji państwo, a nawet do przeprowadzenia "siłami powietrznymi, morskimi lub lądowymi" operacji koniecznych "dla utrzymania albo przywrócenia międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa".
RB mogłaby więc nałożyć na Rosję sankcje całkowicie odcinające ją od świata – KNZ mówi o "zerwaniu stosunków gospodarczych oraz komunikacji: kolejowej, morskiej, lotniczej, pocztowej, telegraficznej, radiowej i innej" – a nawet zorganizować interwencję zbrojną w obronie atakowanej Ukrainy.
I tu mamy kolejny problem - na to wszystko najpierw musiałaby się zgodzić sama… Rosja.
Wynika to z tego, że RB ONZ ma pięciu członków stałych (jest również 10 członków niestałych wybieranych rotacyjnie na 2 lata). To mocarstwa, które wygrały II wojnę światową. Dysponują one prawem weta wobec wszelkich decyzji Rady. W grupie tych państw są Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja, Chiny i właśnie Rosja.
Jest więc oczywiste, że Rosja użyje weta w przypadku każdego rozstrzygnięcia, które byłoby dla niej niekorzystne. W dodatku rosyjska dyplomacja, wykorzystując uprzywilejowaną pozycję, wykorzystuje RB do własnej wojennej propagandy i dezinformacji.
W listopadzie Rosjanie domagali się od Rady powołania specjalnej komisji, która miałaby zbadać doniesienia o tym, że Ukraińcy wspólnie z Amerykanami pracują, wbrew międzynarodowym konwencjom, nad bronią biologiczną.
Wniosek upadł przytłaczającą większością głosów. Rosjanie sami pewnie nie wierzyli, że ma szansę przejść, ale przecież im nie chodziło o rzekomą "broń biologiczną", a o wywołanie chaosu i szumu informacyjnego.
Z kolei w styczniu na forum Rady wystąpił metropolita Antoni, uważany - po patriarsze Cyrylu - za osobę nr 2 w rosyjskiej cerkwi. Antoni przekonywał Radę, że władze w Kijowie prześladują prawosławnych, a nawet dążą do całkowitego zniszczenia Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego w Ukrainie.
Jak zapewniał duchowny, prawosławie "przez stulecia stanowiło wspólną duchową i kulturową podstawę życia Rosjan i Ukraińców", a przynajmniej do momentu nastania w Kijowie obecnych rządów, dążących do "zniszczenia wszelkich podstaw dialogu" między Rosjanami i Ukraińcami.
Znów mieliśmy do czynienia z dezinformacją, tym razem dokonywaną przez przedstawiciela cerkwi całkowicie podporządkowanej Kremlowi.
Najbardziej świeży przykład: w lutym na zaproszenie Rosjan przed Radą wystąpił znany z prorosyjskich sympatii były wokalista Pink Floyd, Roger Waters. Ten manewr nie do końca udał się rosyjskiej dyplomacji. Muzyk potępił bowiem inwazję na Ukrainę jako sprzeczną z prawem międzynarodowym. Na otarcie rosyjskich łez winą za wywołanie wojny obarczył "prowokatorów" z Zachodu.
Wszystkie wspomniane działania Rosjan jeszcze bardziej ośmieszają Radę i pokazują jej bezradność wobec rosyjskiej agresji i towarzyszącej jej wojnie informacyjnej.
Czy ONZ jest reformowalne?
Sytuacja wokół wojny w Ukrainie wzmacnia, pojawiające się od dawna głosy na rzecz reformy RB ONZ. Zwolennicy reform wysuwają dwa główne argumenty.
Pierwszy mówi, że skład Rady odzwierciedla rzeczywistość po II wojnie światowej, a przecież świat się zmienił, więc skład i działanie RB powinny to uwzględnić. Drugi wskazuje na to, że Rada w obecnym kształcie nie jest w stanie poradzić sobie z globalnymi wyzwaniami bezpieczeństwa.
Atak na Ukrainę nie jest bowiem pierwszą wojną, w której trakcie duża część opinii publicznej ma poczucie, że ONZ nie wypełnia swoich podstawowych zadań.
Ten sam zarzut można postawić ONZ w przypadku amerykańskiej interwencji w Iraku.
Administracja George'a W. Busha próbowała uzyskać autoryzację RB dla swojej interwencji. Gdy okazało się, że nie ma na to szans, wycofała wniosek, a następnie ogłosiła, że ponieważ "dyplomacja zawiodła", problemem dyktatury Saddama Husajna zmierzy się teraz "koalicja chętnych" pod wodzą Waszyngtonu.
Irak pokazał, że RB ONZ nie ma narzędzi, by powstrzymać zdeterminowane do tego mocarstwo globalne przed użyciem siły – a taki miał być cel tej instytucji.
Także powodzenie misji pokojowych ONZ w rejonach konfliktów w dużej mierze zależy od tego, czy mocarstwa są zainteresowane rozwiązaniem problemu, czy nie. Najlepszym przykładem jest Rwanda, gdzie obecność misji ONZ – mającej pilnować implementacji postanowień kończących wojnę domową – nie zapobiegło ludobójstwu, jakie w 1994 roku Hutu urządzili na ludności Tutsi.
Mandat, jaki uzyskała misja, uniemożliwiał jej wojskową interwencję w rwandyjski konflikt. Zachodnie mocarstwa nie były zainteresowane wzmocnieniem i mandatu, i misji. Z różnych przyczyn uznały, że Rwandę najlepiej zostawić samej sobie – co skończyło się jedną z największych tragedii lat 90.
Jak można zreformować Radę?
Z jednej strony pojawiają się propozycje, by poszerzyć ją o nowych członków stałych. Zabiegają o to np. najbardziej zainteresowane takim scenariuszem Indie. Państwo to niedawno wyprzedziło Chiny jako najludniejszy kraj świata, jest też największą na świecie demokracją – choć w ostatnich latach, za sprawą polityki premiera Narendry Modhiego coraz bardziej zmierzającą w autorytarną stronę.
Indie dysponują bronią jądrową, są też piątą gospodarką świata - choć PKB per capita ciągle jest relatywnie niski, wynosi ok. 40 proc. światowej średniej. Bez wątpienia Indie są jednak regionalnym mocarstwem, najważniejszym w regionie Azji Południowej - niereprezentowanym wśród stałych członków Rady.
Oprócz Indii, jako potencjalnych kandydatów na nowych stałych członków, wymienia się też Brazylię i Japonię, czasem mówi się o wprowadzeniu stałego miejsca dla UE albo o dokooptowaniu Niemiec, ze względu na ich gospodarcze znaczenie.
Zwiększenie liczby stałych członków Rady nie likwiduje jednak problemu weta takich państw jak Rosja.
Nawet gdyby dziś w RB zasiadali nowi stali członkowie, w niczym nie zmieniłoby to możliwości wetowania przez Rosjan wszystkich działań mogących realnie przywrócić pokój w Ukrainie.
Tworząc ONZ, prezydent Franklin Delano Roosevelt kierował się głęboko idealistyczną wizją, zakładającą, że zwycięzcy II wojny światowej wspólnie będą gwarantować powojenne bezpieczeństwo.
Już w latach 40. okazało się, że ta wizja nie wytrzymuje konfrontacji z zimnowojenną rzeczywistością - ZSRR Stalina w ogóle nie był zainteresowany światowym pokojem i współpracą z innymi mocarstwami na rzecz jego utrzymania.
Dzisiejsza Rosja jest jeszcze trudniejszym, jeszcze bardziej nieprzewidywalnym partnerem niż Związek Radziecki. Rosja Putina to agresywne, rewizjonistyczne i upadające mocarstwo, które dla odbudowy swojego imperialnego prestiżu i sfer wpływu jest gotowe do wysadzenia w powietrze obecnego ładu międzynarodowego i fundamentalnych dla niego reguł.
Zobacz także
Rosja nie jest osamotniona w tym pragnieniu. Coraz bardziej rewizjonistyczne są też Chiny Xi Jinpinga. Trzeba jednak oddać, że one działają bardziej subtelnie i zależy im na utrzymaniu porządku, w ramach którego chińska gospodarka tak bardzo skorzystała na globalizacji.
Problem z wetem takich państw jak Rosja mógłby rozwiązać inny pojawiający się pomysł: zwiększenia liczby wybieralnych członków Rady – oprócz pięciu członków stałych w RB zasiada 10 wybieranych na dwa lata – oraz zastąpienie prawa weta głosowaniem ważonym.
W tym systemie Rosja czy Stany ciągle miałyby znaczenie większą wagę w Radzie niż Polska, Maroko czy Argentyna, dysponowałyby np. dziesięciokrotnie mocniejszym głosem, ale nie miałyby prawa jednostronnego weta.
Problem w tym, że na takie rozwiązanie musieliby się zgodzić obecni stali członkowie. A Rosja nigdy nie zrezygnuje z prawa weta w Radzie Bezpieczeństwa. To dla niej zbyt użyteczne narzędzie, zbyt ważny symbol mocarstwowego prestiżu. Można więc powiedzieć, że jak ambitne nie byłyby plany reformy RB ONZ, instytucja ta może okazać się niereformowalna.
To nie ONZ zapewni nam bezpieczeństwo
W dyskusji na temat ONZ i Ukrainy amerykański historyk Robert Kagan stwierdził, że międzynarodowy porządek oparty na regułach nie jest dziś wcale chroniony przez RB ONZ, ale przez amerykańską hegemonię.
To Ameryka, dzięki swojej pozycji globalnego mocarstwa jest w stanie poprzez odpowiednią kombinację sankcji gospodarczych, nacisków dyplomatycznych i środków wojskowych ukarać każde państwo, które radykalnie próbuje naruszyć reguły tworzące fundamenty obecnego porządku światowego.
Faktycznie, o ile ONZ nie potrafiło poradzić sobie z rosyjską agresją, to Stany Bidena stanęły na wysokości zadania. Dostarczyły zachodniemu światu przywództwa, Ukrainie koniecznej pomocy, osłabiły Rosję zestawem sankcji.
Problem w tym, że przez wiele państw świata, zwłaszcza z Globalnego Południa, Stany nie są postrzegane jako bezstronny arbiter stojący na straży porządku międzynarodowego, ale jako mocarstwo realizujące własne interesy. A historia tego, jak Stany robiły to w przeszłości, zraża do nich niejedno państwo, zwłaszcza z takich regionów jak Ameryka Łacińska.
Wiemy też dobrze, że reakcja Stanów na rosyjską inwazję wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby w Białym Domu rezydował Donald Trump.
Niezależnie od tych wątpliwości, wojna w Ukrainie to kolejny przykład potwierdzający, że ONZ – przy wszystkich swoich zaletach i olbrzymiej pracy, jaką w innych obszarach wykonuje ta organizacja – nie sprawdzi się jako gwarant bezpieczeństwa w XXI wieku, zdolny stać na straży prawa międzynarodowego, pokoju i praw człowieka. Tym bardziej że dominują dziś w niej państwa niedemokratyczne, mające problemy z przestrzeganiem podstawowych praw człowieka na swoim podwórku.
Jaką mamy alternatywę? Globalnie nikt nie ma dobrej odpowiedzi. Z punktu widzenia naszego regionu kluczowa wydaje się dominująca globalna pozycja Stanów i wspieranego przez Waszyngton systemu sojuszy na czele z NATO.
Tym bardziej niepokoi więc to, co dzieje się z amerykańską polityką, zwłaszcza Partią Republikańską. Coraz bardziej przekonaną, że globalne zobowiązania Stanów wobec ich sojuszników, wspieranie demokracji i chroniących ją instytucji, są dla Ameryki wyłącznie obciążeniem, które powinna zrzucić.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski