Główny konkurent Trumpa chce zostawić Ukrainę na pastwę Putina [OPINIA]
W Stanach Zjednoczonych ruszyła kampania przed przyszłorocznymi prawyborami, w których Partia Republikańska wyłoni swojego kandydata na prezydenta. Prawybory skupią się na jednym pytaniu: czy wśród republikanów znajdzie się ktokolwiek, kto zdoła powstrzymać Trumpa przed zdobyciem partyjnej nominacji - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
03.09.2023 | aktual.: 11.09.2023 20:48
Kolejne zarzuty prokuratorskie stawiane byłemu prezydentowi tylko integrują wokół niego twardy, republikański elektorat. Sondaże badające preferencje republikańskich wyborców dają Trumpowi poparcie zbliżone do 60 proc., podczas gdy jego najpoważniejsi konkurenci mają raptem po kilkanaście.
Do tej pory wydawało się, że jeśli ktoś może zagrozić Trumpowi to populistyczny gubernator Florydy Ron DeSantis, który zmienił swój stan w arenę walki z "ideologią woke". Kampania DeSantisa w ostatnich tygodniach straciła jednak impet, a w sondażach zbliżył się do niego kandydat, o którym jeszcze na początku tego roku mało kto słyszał – pozbawiony jakiegokolwiek politycznego doświadczenia multimilioner Vivek Ramaswamy.
Ramaswany zdominował odpuszczoną przez Trumpa debatę kandydatów do republikańskiej nominacji, która miała miejsce w ubiegłą środę. Jeśli nawet nie wygrał jej merytorycznie, to jego występ skupił największą uwagę mediów i potencjalnych wyborców.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Młodsza wersja Trumpa?
Coraz częściej pojawiają się głosy, że to Ramaswamy, a nie DeSantis może stać się nową, post-trumpowską twarzą prawicowego populizmu, liderem trumpizmu bez Trumpa i wszystkich jego obciążeń.
Ramaswamy’ego pozornie wszystko dzieli od byłego prezydenta. Po pierwsze, jest od niego młodszy o kilka pokoleń, urodził się w 1985 roku, jest więc pierwszym przedstawicielem pokolenia millenialsów walczącym o republikańską nominację. Trump odwoływał się do lęków starszych, białych Amerykanów przerażonych wzrostem znaczenia mniejszości w Stanach i zmierzchem Ameryki jako zasadniczo białego, chrześcijańskiego społeczeństwa. Rodzice Ramaswamy’ego wyemigrowali tymczasem do Stanów z Indii. On sam dorastał w Ohio, gdzie uczęszczał do prywatnej katolickiej szkoły, ale określa się ciągle jako hinduista.
Jednocześnie, podobnie jak Trump, Ramaswamy jest bardzo zamożny, "Forbes" wycenia jego majątek na niecały miliard dolarów. Pieniądze zarobił jako inwestor w branży biotechnologicznej, choć przynajmniej jeden z jego biznesowych projektów – firma mająca rozwinąć nowy lek na Alzheimera – okazała się spektakularną porażką.
Tak jak były prezydent, Ramaswamy przedstawia swój talent biznesowy i brak politycznego doświadczenia jako atut – polityków, w tym swoich republikańskich konkurentów, ciągle oskarża o brak kompetencji, nieszczerość, korupcyjne układy. Trump obiecywał "osuszyć bagno" w Waszyngtonie, Ramaswamy idzie jeszcze dalej: zapowiada między innymi masowe zwolnienia w federalnej biurokracji oraz likwidację FBI, IRS – amerykańskiej skarbówki – oraz Departamentu Edukacji.
Milioner w składaniu ekscentrycznych obietnic przebija Trumpa nie tylko jeśli chodzi o jego plany związane z Waszyngtonem. Z kryzysem migracyjnym na południowej granicy Stanów chce poradzić sobie, wysyłając tam wojsko – choć jest to najpewniej sprzeczne z amerykańską konstytucją. Obiecuje, że wszystkie problemy gospodarcze Stanów rozwiąże wyższy wzrost gospodarczy, który uda się osiągnąć, jeśli tylko amerykańską gospodarkę przestaną pętać ograniczenia związane z polityką klimatyczną, zwłaszcza te hamujące pozyskiwanie energii z paliw kopalnych.
Choć wcześniej Ramaswamy przyznawał, że zmiany klimatu są spowodowane przez człowieka, to teraz nazywa politykę klimatyczną współczesną religią, lub wprost oszustwem. Zasłynął nawet z kuriozalnych wypowiedzi, że więcej osób zginęło w wyniku stosowania polityk klimatycznych niż zmian klimatu.
Jeśli chaotyczne obietnice Ramaswamy’ego zawierają jakieś programowe jądro, to jest nim plan radykalne poluzowania wszelkich regulacji ograniczających dziś amerykański biznes nie tylko w kwestiach związanych z paliwami kopalnymi – na cel swoich ataków milioner brał też regulującą rynek produktów spożywczych, pasz i leków federalną agencję Food and Drug Administration.
Tak jak Trump Ramaswamy zajmuje radykalnie prawicowe stanowisko w dzielących Amerykę cywilizacyjnych sporach. Atakuje osoby transpłciowe, uskarża się na "odwrócony rasizm" wymierzony w białych, zajmuje skrajnie restrykcyjne stanowisko w sprawie aborcji.
Hamulcowi i hegemoniści
Ramaswamy idzie w ślady Trumpa także jeśli chodzi o stosunek do wojny w Ukrainie. Znów jest nawet bardziej radykalny od byłego prezydenta. Zapowiada, że jeśli wygra, to zgodzi się na to, by Rosja wcieliła w swoje granice kontrolowane dziś przez nią ukraińskie terytorium. Jest też gotów obiecać Moskwie, że Ukraina nie znajdzie się w NATO, oraz likwidację amerykańskich baz w Europie Wschodniej. Wszystko to pod warunkiem, że Rosja porzuci swój sojusz z Chinami. Formalnie obu państw sojusz nie łączy też dziś, ale faktycznie - zwłaszcza od wojny z Ukrainą - są one bliżej siebie niż kiedykolwiek po rozpadzie ZSRR – a Chiny odgrywają w tym układzie decydującą rolę.
Taki reset z Rosją oznaczałby wepchnięcie Ukrainy w rosyjską sferę wpływów, przekreślenie jej zachodnich aspiracji i pozostawienie kraju na pastwę putinowskiego reżimu. Radykalnie obniżyłby też bezpieczeństwo naszego regionu, w tym Polski.
Ramaswamy i Trump nie są niestety jedynymi politykami, walczącymi o republikańską nominację w wyborach prezydenckich, którzy myślą podobnie. Ekspertka Europejskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych (ECDR) Majda Ruge podzieliła republikańskich polityków pod względem ich stosunku wobec Ukrainy na trzy grupy.
Pierwsza to "hamulcowi", opowiadający się za wstrzymaniem pomocy dla Kijowa i porozumieniem z Rosją – do tej grupy należy Ramaswamy. Druga to "priorytetowcy". Choć nie wzywają wprost, by przestać wspierać Ukraińców, to jednocześnie są przekonani, że priorytetem dla bezpieczeństwa Stanów nie jest Europa Wschodnia, ale Chiny i musi to znaleźć odzwierciedlenie w konkretnych politycznych decyzjach. Do tej grupy zalicza się np. DeSantis. W praktyce stanowisko "priorytetowców" przekłada się na podobną politykę co "hamulcowych" – Trumpa można by umieścić między tymi dwiema grupami.
Wreszcie dla trzeciej grupy wojna w Ukrainie jest częścią walki o utrzymanie amerykańskiej hegemonii, prymatu Waszyngtonu w polityce światowej. "Hegemoniści" uważają, że jeśli Stany przegrają lub ustąpią Rosji w naszym regionie, to znajdą się w gorszej pozycji, by zmierzyć się z Chinami – krytykują więc Bidena, że niedostatecznie pomaga Ukrainie. Do tej grupy należy między innymi wiceprezydent Trumpa Mike Pence.
Wszystko wskazuje jednak, że republikańską nominację prezydencką zdobędzie ktoś z "hamulcowych" lub "priorytetowców". Co oznacza, że klęska Bidena z istotnym prawdopodobieństwem może, przynajmniej krótkoterminowo, oznaczać bardzo niekorzystne dla Polski zmiany w amerykańskiej polityce bezpieczeństwa.
Czy Ramaswamy to przyszłość amerykańskiej polityki?
Jeśli w styczniu 2025 roku republikanin wprowadzi się do Białego Domu, to ciągle najbardziej prawdopodobnie będzie to Trump. Ramaswamy znajduje się na fali wznoszącej, ale trudno uwierzyć, by ta fala przykryła byłego prezydenta. Ramaswamy w rozmowie z Politico mówił, że do startu w prawyborach prezydenckich zainspirował go sukces kampanii Pete’a Buttigiega w 2020 roku – urodzonego w 1982 roku burmistrza South Bend w Indianie. Stanowisko burmistrza, zwłaszcza średniego miasta, na ogół nie wystarczy, by walczyć w Stanach o prezydenturę, Buttigieg w pewnym momencie bardzo dobrze radził sobie w demokratycznych prawyborach. W odpowiednim momencie poparł Bidena, dziś piastuje w jego gabinecie urząd sekratarza ds. transportu – co jest dobrym punktem wyjścia dla dalszej kariery, na końcu której może się jeszcze znaleźć prezydentura. Ramaswamy może powtórzyć podobną drogę z Trumpem.
Na pierwszy rzut oka jest coś głęboko paradoksalnego w tym, że ktoś taki jak Ramaswamy przemawia do opanowanej przez trumpizm republikańskiej bazy. Jak w "The New York Timesie" zauważyła publicystka Michelle Goldberg, reprezentuje on wszystko to czego starsi, na ogół słabo wykształceni wyborcy Trumpa boją się we współczesnej Ameryce. Jest produktem najbardziej elitarnych instytucji akademickich, kończył Harvard i Yale, był nawet stypendystą fundacji Sorosa. Urodził się w rodzinie imigrantów z Azji Południowej, odniósł wielki finansowy sukces. Nie jest chrześcijaninem, należy do pokolenia millenialsów. Ale, brzmi dalej argument Golderg, cała atrakcyjność Ramaswamy’ego dla trumpowskiego elektoratu polega na tym, że mówi im: "To, co myślicie o elitach i millenialsach to prawda, wiem to z pierwszej ręki".
Choć Ramaswamy należy do pokolenia millenialsów, nie podziela dominujących w nich wartości: otwartości, wrażliwości na nierówności ekonomiczne, przywiązania do sprawiedliwości rasowej. Nie jest jednak jedynym republikańskim politykiem koło czterdziestki, który zrobił karierę żeglując pod wiejący w swojej grupie wiekowej wiatr. Można tu jeszcze wymienić senatora z Ohio J. D. Vance’a (rocznik 1984), senatora z Missouri Josha Howleya (1979) czy niewiele od nich starszego DeSantisa (1978). Wszystkich łączy głęboki antyliberalizm, populistyczny styl polityki niechętny elitom, zwłaszcza naukowym, przekonanie, że w Stanach toczy się cywilizacyjna wojna domowa, a prawica śmielej powinna używać władzy, którą posiada do tego, by narzucić społeczeństwu bliskie sobie rozwiązania. W polityce zagranicznej pokolenie to skupione jest na Chinach i Azji, problemy Europy Wschodniej uważa za przebrzmiały problem ludzi, którzy powinni udać się na polityczną emeryturę.
Jest kwestią otwartą, jaki wpływ wywrze na republikanów i amerykańską politykę, jego obecna dobra koniunktura może okazać się krótkotrwała – zwłaszcza jeśli jednocząc się wokół trumpowskiego populizmu republikanie dalej będą przegrywać – ale z pewnością warto je uważnie obsługiwać.
Ramaswamy, podobnie jak Trump wygląda często jak polityczny żart, ktoś kto zaangażował się w cały polityczny interes głównie dla przyjemności trollingu. Ale jak wiemy problem z politycznymi żartami polega na tym, że czasem zostają wybrane na najwyższe stanowiska w państwie.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski