ŚwiatGenerał na placówce. Jakimi ambasadorami są byli wojskowi?

Generał na placówce. Jakimi ambasadorami są byli wojskowi?

Byli żołnierze są znakomitymi ambasadorami, szczególnie w państwach, w których wojsko ma silną pozycję, lub w rejonach konfliktów zbrojnych, gdzie byli obecni polscy żołnierze. To właśnie w niespokojnych państwach praca ambasadora jest szczególnie niebezpieczna i najlepiej sprawdzają się byli wojskowi. Tak było w przypadku gen. Pietrzyka, który niedługo po objęciu placówki w Iraku w 2007 roku, stał się celem zamachu. Jak później przyznał, przeżył atak między innymi dzięki wojskowemu przygotowaniu do działania w sytuacjach ekstremalnych.

Generał na placówce. Jakimi ambasadorami są byli wojskowi?
Źródło zdjęć: © AFP | Ali Yussef

05.05.2014 10:04

Ambasadorem nie musi być dyplomata z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Kierownicze posady w polskich placówkach obejmują politycy, dziennikarze, naukowcy, biznesmeni. Po zakończeniu kariery w armii do dyplomacji przechodzą także wojskowi. Były minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz uważa, że w dyplomacji potrzebna jest różnorodność doświadczeń i wiedzy.

Wojskowa dyplomacja kojarzy się jednak nie z ambasadorami, którzy zdjęli już mundur, lecz z oficerami, którzy pracują jako attaché obrony. Działają przy większości ambasad Rzeczypospolitej Polskiej. Co roku szkolenie z protokołu dyplomatycznego przechodzi także kilkudziesięciu oficerów i pracowników wojska, którzy potem utrzymują kontakty z przedstawicielami armii i resortów innych państw na forum międzynarodowych organizacji. Dzięki temu pewniej czują się na salonach dyplomatycznych.

Wojskowy dryl

Wygodne życie, bankiety, na których kawior popija się szampanem - tak niektórzy postrzegają zawód dyplomaty. To fałszywy obraz. W dobie globalizacji, internetu i międzynarodowego terroryzmu dyplomata to już nie tylko elegancki i elokwentny bywalec salonów politycznych. Nie wystarczy znajomość historii czy prawa. Ambasador musi się orientować w sprawach gospodarczych i politycznych. Dobrze też, gdy zna język kraju, w którym piastuje swoje stanowisko. Praca w służbie państwa za granicą ma coraz bardziej charakter urzędniczy. Przypomina służbę w wojsku lub w… zakonie. Wymaga bezgranicznej lojalności. Liczą się także predyspozycje, bo w dyplomacji konieczna jest umiejętność osiągania kompromisu. Jedną z pierwszych reguł, jakie poznają adepci tej sztuki, jest powiedzenie Winstona Churchilla: "Dyplomata to człowiek, który dwukrotnie się zastanowi, zanim nic nie powie".

- Cieszę się, że coraz więcej byłych wojskowych przechodzi do dyplomacji - mówi europoseł Janusz Zemke. - To oznacza, że państwo docenia ich wiedzę, nie tylko z dziedziny spraw wojskowych, lecz także światowego bezpieczeństwa.

Jak zostać dyplomatą?

W amerykańskiej dyplomacji od XIX wieku stanowiska ambasadorów zajmują koledzy prezydenta i sponsorzy jego kampanii. Co dziesiąta placówka jest obsadzana przez taką osobę, co sprawia, że niektórzy widzą w takiej nominacji zawoalowaną formę korupcji. Poprzedni amerykański ambasador w Polsce Victor Ashe (2004–2009) przed objęciem warszawskiej placówki był burmistrzem prowincjonalnego miasta (Knoxville w Tennessee), ale - co ważniejsze - kolegą prezydenta George’a W. Busha, z którym podczas studiów mieszkał w akademiku w jednym pokoju.

Wśród naszych ambasadorów dominują profesjonaliści. Przygotowanie kandydata do wyjazdu na placówkę trwa kilka miesięcy. Włodzimierz Cimoszewicz, uważa, że nikt z urodzenia nie jest dobrym dyplomatą, ważne są szeroka wiedza, doświadczenia zawodowe i łatwość w nawiązywaniu kontaktów. - Kandydaci na ambasadorów wywodzący się z wojska muszą spełniać takie same warunki, jak inni - mówi Włodzimierz Cimoszewicz. - Powinni być ludźmi z otwartą głową, co czasem może być problemem dla kogoś, kto kilkadziesiąt lat działał na rozkaz. Tyle że służba dyplomatyczna, podobnie jak wojsko, jest zhierarchizowana. Ambasador musi wykonywać polecania centrali oraz wytyczne polityki zagranicznej.

Po II wojnie światowej szkoleniem przyszłych pracowników służby zagranicznej zajmowała się między innymi Akademia Nauk Politycznych w Warszawie (Wydział Dyplomatyczno-Konsularny). Tradycje tej szkoły sięgały okresu międzywojennego. W 1950 roku w jej miejsce utworzono Szkołę Główną Służby Zagranicznej w Warszawie, która zakończyła działalność w 1961 roku. Później kształcenie odbywało się na kursach organizowanych przez MSZ, akademię dyplomatyczną ZSRR, Polski Instytut Spraw Międzynarodowych lub szkoły partyjne. Kuźnią kadry polskiej dyplomacji w ostatniej dekadzie była Akademia Dyplomatyczna. Powstała w 2002 roku przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych na podstawie ustawy o służbie zagranicznej z 27 lipca 2001 roku, która zakładała profesjonalizację służby zagranicznej. Minister Cimoszewicz uznał, że jest potrzebna szkoła, która kompleksowo kształciłaby kadrę polskiej dyplomacji.

Profesor Roman Kuźniar, który w latach 2003-2005 był dyrektorem Akademii Dyplomatycznej, często powtarzał, że dyplomata to nie tylko zawód, lecz także służba i misja. W jednym z wywiadów mówił: - Cele dyplomacji nie zmieniają się od wieków. Polegają na realizowaniu zadań wyznaczonych przez długofalowy interes państwa. Dyplomata od żołnierza różni się tym, że będzie poszukiwał rozwiązań przez dialog i znajdowanie punktów stycznych między różnymi stanowiskami. Bo dyplomacja to walka o interesy państwa bez używania przemocy czy czynnika siłowego. W październiku 2012 roku minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski powołał Polski Instytut Dyplomacji imienia Ignacego Paderewskiego, który przejął organizację szkoleń dla dyplomatów. Trzy miesiące później Akademia Dyplomatyczna zmieniła nazwę na Akademia PISM.

Ambasadorzy z wojska

We wrześniu 2013 roku nominację prezydencką na ambasadora w Turcji odebrał gen. Mieczysław Cieniuch, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego w latach 2010-2013. Kilka miesięcy wcześniej przeszedł na emeryturę. - Mam nadzieję, że polubi pan dyplomację, tak jak wojsko - życzył mu minister Radosław Sikorski.

Jak mówił szef polskiej dyplomacji, Turcja to kraj ważny, ciekawy, perspektywiczny, z tradycyjną silną armią i przemysłem obronnym, więc kandydatura byłego szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego wydawała się oczywista. - Turcja od wieków jest związana ze światem arabskim, a w wielu państwach tego regionu wojsko odgrywa znaczącą rolę. Armia turecka jest drugą co do wielkości w NATO - przed wyjazdem na placówkę mówił Mieczysław Cieniuch. Generałowi w stanie spoczynku będzie łatwiej niż innym dyplomatom nawiązywać kontakty z Turkami.

Na placówce w Ankarze były szef Sztabu Generalnego WP może mieć okazję do wykorzystania znajomości nawiązanych podczas pracy w strukturach NATO (zajmował stanowisko polskiego przedstawiciela wojskowego przy komitetach wojskowych NATO i UE). Posłowie z Komisji Spraw Zagranicznych, którzy opiniowali jego kandydaturę, chcieli wiedzieć, czy uda się zacieśnić współpracę polskiego i tureckiego przemysłu zbrojeniowego. - Turcja inwestuje ogromne pieniądze w zbrojenia. Oficjalnie to trzy proc. PKB, a nieoficjalnie mówi się nawet o pięciu proc. - wyjaśniał posłom generał Cieniuch. - Myślę, że największe szanse na wejście na rynek turecki mogą mieć zakłady lotnicze oraz stocznie.

- To dobry wybór - uważa europoseł Janusz Zemke. - Z generałem Cieniuchem współpracowałem w resorcie obrony. To zdolny, pracowity i solidny oficer. Jego nominacja na ambasadora w Turcji, która jest regionalnym mocarstwem, świadczy o tym, że jest wysoko oceniany.

Włodzimierz Cimoszewicz zwraca uwagę, że w niektórych krajach misja dyplomatyczna bywa szczególnie trudna. Dlatego gen. broni Andrzej Tyszkiewicz dostał nominację na ambasadora do Bośni i Hercegowiny. Nie był to pierwszy kontakt generała z dyplomacją. W latach dziewięćdziesiątych był attaché obrony, wojskowym, lotniczym i morskim przy ambasadzie RP w Ankarze oraz szefem polskiego przedstawicielstwa wojskowego przy Naczelnym Dowództwie NATO w Europie w Mons. Dyplomatyczny charakter miała także ostatnia jego misja wojskowa - był pierwszym dowódcą Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe w Iraku.

Gdy jechał na Bałkany, sytuacja polityczna w Bośni i Hercegowinie była - mówiąc dyplomatycznie - skomplikowana. - W jednym państwie żyją trzy narody konstytucyjne, Bośniacy, czyli muzułmanie, Serbowie, czyli prawosławni chrześcijanie, i Chorwaci, czyli katolicy. Trzeba było zachować równorzędne stosunki ze wszystkimi narodami - wspomina generał Tyszkiewicz, który na placówce w Sarajewie spędził ponad pięć lat (2005-2010). - Ambasada była niewielka. Pierwszy sekretarz zajmował się też sprawami konsularnymi, a ja również dyplomacją ekonomiczną i wojskową. Jeździłem na targi i konferencje, organizowałem wyjazdy i wizyty przedstawicieli biznesu obu stron, polskich przedsiębiorców woziłem do hut, elektrociepłowni i do kopalni.

W wyniku tych działań wzrosły obroty handlowe między Polską a Bośnią i Hercegowiną, a na tamtejszy rynek weszły polskie firmy z branży kolejowej i energetyczno-górniczej. Dość szybko udało się też generałowi doprowadzić do zrównoważenia stosunków dyplomatycznych - już na wiosnę 2006 roku w Warszawie rozpoczęła pracę ambasada Bośni i Hercegowiny, a - W Sarajewie nie było attaché wojskowego, więc pełniłem również tę funkcję w codziennych kontaktach z władzami i siłami zbrojnymi Bośni i Hercegowiny. Doradzałem przy ich transformacji i integracji ze strukturami NATO - wspomina generał Tyszkiewicz. - Udzielałem również politycznego i dyplomatycznego wsparcia kilkusetosobowemu polskiemu kontyngentowi wojskowemu w siłach EUFOR, a także prowadziłem wykłady w Centrum Szkolenia Operacji Pokojowych [Peace Support Operations Training Centre - PSOTC].

Po powrocie z placówki w Sarajewie generał Tyszkiewicz od lipca 2011 do czerwca 2013 roku był szefem misji obserwacyjnej Unii Europejskiej w Gruzji. To stanowisko również miało rangę ambasadorską, co ułatwiało pracę i otwierało drzwi do gabinetów miejscowych polityków. - Zadaniem 400 członków misji, w tym 280 przedstawicieli międzynarodowych z różnych krajów Unii Europejskiej, było monitorowanie wdrażania porozumienia wynegocjowanego przez francuskiego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego po pięciodniowej wojnie z Rosją w sierpniu 2008 roku - mówi generał. Wojskowi obserwatorzy składali wizyty w gruzińskich jednostkach wojskowych, obserwowali ćwiczenia i przegrupowania wojsk, policjanci monitorowali służby siłowe podległe ministerstwu spraw wewnętrznych, a cywile zajmowali się bezpieczeństwem miejscowej ludności i zaspokojeniem jej podstawowych potrzeb socjalnych oraz wspierali działalność humanitarną.

Niebezpieczna praca

Emerytowani żołnierze najczęściej zostają ambasadorami w państwach, w których wojsko ma silną pozycję, lub w rejonach konfliktów zbrojnych, gdzie byli obecni polscy żołnierze. Nieprzypadkowo gen. Edward Pietrzyk po przejściu do rezerwy pojechał do Iraku, a płk Piotr Łukasiewicz do Afganistanu.

O tym, jak praca ambasadora może być niebezpieczna, świadczy "przygoda" generała Pietrzyka. Placówkę objął 22 kwietnia 2007 roku, a 3 października zorganizowano zamach na jego życie. Terroryści zaatakowali kolumnę samochodów, w której jechał. Jak potem przyznał, przeżył między innymi dzięki wojskowemu przygotowaniu do działania w sytuacjach ekstremalnych. Po miesięcznym pobycie w szpitalu generał wrócił do Iraku, aby dokończyć misję.

Generał Pietrzyk widział potencjał "wygłodniałego irackiego rynku" i starał się być pośrednikiem między wojskiem a biznesem (zgodnie z zasadą, że ambasador w kraju swego pobytu odpowiada za promocję gospodarczą i kulturalną). Do kraju, gdzie można było stracić życie, biznesmeni się jednak nie garnęli. Ambasadorską pałeczkę w Iraku przejął kolejny wojskowy - gen. Lech Stefaniak.

W styczniu 2012 roku płk Piotr Łukasiewicz zakończył służbę wojskową i przeszedł do rezerwy, a w czerwcu został mianowany ambasadorem nadzwyczajnym i pełnomocnym RP w Islamskiej Republice Afganistanu. Dobrze znał kraj, do którego jechał. Planował, że napisze doktorat o tym miejscu i lepiej pozna język dari. Przed objęciem funkcji ambasadora był pełnomocnikiem Ministerstwa Obrony Narodowej do spraw Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. Wcześniej służył jako attaché obrony w Kabulu oraz w Pakistanie. Brał także udział w misji wojskowej w Iraku.

- Minister spraw zagranicznych zaproponował, abym wykorzystał wieloletnie doświadczenie oraz znajomość Afganistanu - mówił w 2012 roku "Polsce Zbrojnej". - Wracam do kraju, któremu poświeciłem ostatnie sześć lat i który pokochałem. Konkurentów nie miał, bo praca w ambasadzie w Kabulu jest znacznie trudniejsza niż w jakiejkolwiek innej placówce. O tym mieście mówił dyplomatycznie, że "nie jest to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi". Liczył też, że jego wojskowa przeszłość ułatwi kontakty z dowódcami kolejnych zmian kontyngentu.

Kiedy jechał na tę placówkę, wiedział, że musi być przygotowany na różne "trakcje". Na przykład takie, które wspominał z czasów, gdy był attaché wojskowym. Wówczas o drugiej w nocy, razem z ówczesnym ambasadorem, w 30-stopniowym mrozie rozgrzewał generator, w którym zamarzło paliwo. O zadaniach, jakie go czekają, mówił, że codzienna praca dyplomaty to spotkania i śledzenie tego, co się dzieje, zwłaszcza nieoficjalnie. Jego zadaniem (jak każdego ambasadora) było także dbanie o polskie interesy w Afganistanie i o wizerunek naszego kontyngentu. Wojsko i dyplomacja mogą wspierać polskie firmy zbrojeniowe, co - jak zastrzegał - nie jest równoznaczne z uzyskaniem kontraktów.

Doświadczenia z armii

Po 38 latach służby wojskowej dyplomatą został gen. Roman Iwaszkiewicz. Propozycję pracy w dyplomacji przyjął jako wyzwanie, choć uważa, że niewiele się ona różni od służby wojskowej, bo także wymaga dyspozycyjności i dyscypliny. Pomogła mu wcześniejsza służba w Kwaterze Głównej NATO oraz zaangażowanie w politykę międzynarodową podczas akcesji do Unii Europejskiej - reprezentował wówczas Polskę przy tworzeniu Europejskiej Agencji Obrony. Ten specjalista od technologii wojskowej został najpierw ambasadorem w Korei Północnej (w 2005 roku), a potem (w 2009 roku) w Wietnamie. O ile trochę nauczył się koreańskiego, aby porozumieć się w restauracji czy w sklepie, o tyle z wietnamskim sprawa była o wiele trudniejsza.

Generał przyznaje, że niektóre kraje wymagają nie tylko przygotowania dyplomatycznego, lecz także zdolności oceny sytuacji w regionie. Na obu placówkach przydały się wojskowe doświadczenia. - Moja przewaga wynikała z lepszego przygotowania do oceny sytuacji polityczno-militarnej na Półwyspie Koreański - mówi generał. - Każdy kraj ma swoją specyfikę. Niektóre wymagają większych zdolności analitycznych, inne - negocjacyjnych czy umiejętności wspierania współpracy gospodarczej.

Jego misja w Wietnamie miała właśnie na celu wspieranie rozwoju współpracy gospodarczo-handlowej. Za jego kadencji Socjalistyczna Republika Wietnamu stała się ważnym partnerem wojskowym Polski. Podpisaliśmy wówczas umowę o współpracy w dziedzinie obronności, a obroty handlowe zwiększyły się dwukrotnie.

- W krajach takich jak Korea, Wietnam czy Irak generałowie na stanowiskach ambasadorów dobrze się sprawdzają - uważa Tadeusz Iwiński, poseł z sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Także Włodzimierz Cimoszewicz ma dobre zdanie o tych wojskowych, którzy dotychczas funkcjonowali w dyplomacji: - Nigdy nie zawiedli, a ich wyniki pracy były dobre.

Małgorzata Schwarzgruber, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)