Fala protestów na Białorusi. "Ludzie mają dość"
W czterech miastach na Białorusi doszło do masowych protestów przeciwko "podatkowi od darmozjadów", daniny którą reżim w Mińsku objął bezrobotnych. To już kolejna seria demonstracji przeciwko decyzji Łukaszenki - największych od czasu pacyfikacji protestów przeciwko fałszerstwom wyborczym w 2011 roku.
26.02.2017 | aktual.: 26.02.2017 16:49
Do najliczniejszych zgromadzeń doszło w Bobrujsku i Witebsku na wschodzie kraju, gdzie w protestach uczestniczyło ok. 1200 - 1500 osób. W Baranowiczach i Brześciu tłumy liczyły po kilkaset ludzi. Demonstranci skandowali białoruskojęzyczne i antyreżimowe hasła ("Łukaszenka, odejdź!"; "Basta!") i powiewali zakazanymi biało-czerwono-białymi flagami.
Jak mówi WP Aleksander Kokczarow, białoruski analityk ośrodka analitycznego IHS Jane's w Londynie, mimo że liczebność protestów nie wydaje się duża, jak na białoruskie standardy są to liczby znaczące, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że miały one miejsce w 200-tysięcznych miastach na wschodniej Białorusi, gdzie dotychczas rzadko się zdarzały.
- Protesty w tych miejscach to bardzo rzadkie zjawisko i znak, że coś się zaczyna w ludziach zmieniać. Ludzie przestają się bać - mówi Kokczarow. - Mieszkańcy Białorusi, szczególnie tych regionów, byli przez długi czas zadowoleni z quasi-sowieckiej stabilności. Ale teraz nie chcą już tego tolerować - dodaje.
Podobnego zdania jest Aleś Zarembiuk, założyciel stowarzyszenia Białoruski Dom. "Białoruś budzi się. Kolejne protesty w białoruskich miastach. Wreszcie coś się dzieje. Bardzo długo czekaliśmy na to" - napisał na Twitterze.
Bezpośrednią przyczyną protestów jest kuriozalny "podatek od darmozjadów", wprowadzony przez władzę w Mińsku w zeszłym roku, którego termin płatności upłynął 20 lutego. Obowiązek zapłacenia daniny w wysokości ok. 800 zł dotyczy bezrobotnych, którzy w poprzednim roku byli zatrudnieni mniej niż 183 dni. Podatek ma w zamierzeniu ukrócić szarą strefę i zrekompensować państwu "społeczne pasożytnictwo" bezrobotnych. Według szacunków, tylko ok. 10 procent z ponad 400 tysięcy Białorusinów objętych podatkiem uiściło zapłatę. Białoruś od kilku lat znajduje się w trudnej sytuacji gospodarczej, m.in. ze względu na odcięcie od subsydiowanych cen gazu i ropy z Rosji, która sama znalazła się w gospodarczych tarapatach. W 2016 roku PKB Białorusi zmniejszyło się o 2,6 proc.
Protesty w Bobrujsku, Baranowiczach, Witebsku i Brześciu to kolejne w serii publicznych demonstracji na Białorusi w ostatnich dniach. W poprzedni weekend do jeszcze większych wystąpień doszło w dwóch największych miastach kraju, Mińsku i Homlu.
- To, co jest w tym niezwykłe, to fakt, że protesty te są całkowicie inicjatywą oddolną. Nie ma żadnych polityków czy organizatorów. Ludzie sami się zbierają, bo mają dość tej gospodarczej stagnacji - mówi Kokczarow.
Niezwykłe jest też to, że w żadnym ze zgromadzeń nie interweniowała policja, która wcześniej wielokrotnie brutalnie tłumiła protesty. Co więcej, w niedawnej rozmowie z redaktorem naczelnym gazety "Narodnaja Wola" białoruski prezydent zasugerował, że byłby skłonny do przeprowadzenia obrad "okrągłęgo stołu" z opozycją. Zdaniem Kokczarowa świadczy to o trudnym położeniu Łukaszenki, który będąc w najostrzejszym od lat sporze z Rosją nie chce ryzykować zantagonizowania Zachodu i wznowienia zachodnich sankcji na swój kraj. Tym bardziej, że Łukaszenka liczy na pożyczkę Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości 3 miliardów dolarów, która może znacznie złagodzić finansową presję, która ciąży na Mińsku.
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że to nie koniec protestów. Aktywiści zapowiadają zwołanie kolejnej serii demonstracji 25 marca, w rocznicę ogłoszenia przez Białoruś niepodległości.