Emigranci nie uczą dzieci polskiego - bo po co?
O tym trzeba mówić już teraz. Nie tylko mówić, ale przede wszystkim zacząć coś robić. W przeciwnym razie, polskie dzieci rodzące się dziś na Wyspach podzielą los niemałej części urodzonych tutaj potomków emigrantów wojennych - zapomną ojczystej mowy.
10.02.2011 11:56
Za kilka lat wybuchnie panika. Tysiące dzieci obecnych imigrantów osiągną wiek szkolny. Nauczone w domu, będą bardzo dobrze mówiły po polsku. Zaczną chodzić do brytyjskich szkół i w lot chwycą angielski. Z czasem właśnie ten język stanie się dla nich tym ważniejszym. Gdy dzieci podrosną jeszcze bardziej, postawią się rodzicom, że nie chcą marnować wolnego dnia w polskiej szkole sobotniej, podczas gdy ich koledzy wypoczywają lub imprezują. Jeśli siła rodzicielskiej władzy wymusi udział w zajęciach, to małolaty pójdą jak na skazanie, a na złość mamie, może nie odmrożą sobie uszu, ale na przerwach nie zamienią po polsku ani słowa. Wtedy rodzice uderzą na alarm: Chcemy, żeby nasze pociechy mówiły także w ojczystym języku! Co tu robić, olaboga!
Takiego scenariusza możemy być pewni, ponieważ jako polska społeczność już to kiedyś przerabialiśmy na Wyspach. Właściwie, stale przerabiamy, bo ten problem występuje tak samo z drugim i trzecim pokoleniem Polaków urodzonych w Wielkiej Brytanii. Może w skali o tyle mniejszej, że część rodziców, która już sama nie włada polskim, nie za bardzo ma motywację aby gonić do nauki swoje "children".
Nie ulega wątpliwości, że polszczyzna w rodzinnym domu nie była obca dzieciom osiadłych po wojnie w Wielkiej Brytanii żołnierzy II Korpusu, zesłańców wyprowadzonych z ZSRR przez generała Andersa, polskich lotników, marynarzy oraz Powstańców Warszawskich. Także i z tego powodu, iż rodzice często angielski znali tylko ze słyszenia. Dzieci te, jako kilkulatki mówiły po polsku bardzo ładnie. Nierzadko wyłącznie po polsku. Dziś spora część z nich nie potrafi sklecić prostego zdania.
Dzieci rosną w oczach
Wiktor Moszczyński jednakowo sprawnie posługuje się angielskim i polskim, w mowie i piśmie. Swoje teksty drukował w polskiej i brytyjskiej prasie, wydaje książki w obu językach. Ten urodzony w Londynie, znany działacz polonijny, ma jednak znajomych o polskich korzeniach którzy z nieukrywaną zazdrością słuchają jak bez łamania języka wymawia "chrząszcz brzmi w trzcinie". Niektórzy zaś, nawet nie wiedzą co to znaczy.
Wiktor, jako inicjator kilku głośnych kampanii społecznych (m.in. akcji przeciwko krzywdzącym Polaków publikacjom w "Daily Mail") zainteresował się teraz perspektywami nauki w języku polskim teraz i za kilka lat. - Zacząłem od podjęcia próby zdiagnozowania sytuacji. Mam już dane z lat 2007-2009 na temat ilości polskich dzieci w szkołach w 33. dzielnicach Londynu. W maju 2007 roku było w całym Londynie 7.958 uczniów polskiego pochodzenia. Na koniec 2009 roku ilość ta zwiększyła się do 12.694. Na samym Ealingu, mieliśmy 2.088 uczniów Polaków. Jak sądzę, w ciągu ostatniego roku nastąpił jeszcze wzrost liczby polskich dzieci - podaje Moszczyński.
Dane z konsulatów na terenie Wielkiej Brytanii o ilości paszportów wydanych nowo narodzonym obywatelom pokażą czego można się spodziewać za kilka lat. Z pewnością będzie to imponująca cyfra.
Jak za Orzeszkowej?
Polskich Szkół Przedmiotów Ojczystych, zwanych potocznie Szkołami Sobotnimi, jest w Wielkiej Brytanii znacznie ponad sto. To placówki prowadzone przed stowarzyszenia rodziców, w dużej części pod egidą Polskiej Macierzy Szkolnej. Niektóre z nawet 60-letnią tradycją, inne dopiero co powstałe. Kilkugodzinne zajęcia w soboty obejmują przeważnie naukę polskiego, historii polski, geografii, śpiewu i religii. Mają bardzo różną opinię wśród rodziców i uczniów. Niektóre naprawdę cieszą się uznaniem. Często jednak krytykowana jest nie zawsze współczesna koncepcja edukacji.
Dość bezceremonialnie wyraził to kilka lat temu goszczący w Londynie jeden z wiceministrów oświaty mówiąc, że metody nauczania w tych szkołach przypominają mu czasy Elizy Orzeszkowej. Pan minister wywołał spory skandal, choć nie tak całkiem minął się z prawdą. Można spotkać i takie "uczelnie". Nieco podobnie jest z harcerstwem funkcjonującym, przynajmniej gdy idzie o strukturę, na zasadach jeszcze przedwojennych. Polskie Ministerstwo Edukacji Narodowej jednak nie jest tym biblijnym pierwszym sprawiedliwym, który miałby prawo rzucić kamieniem. MEN nie miało i nie ma żadnej sensownej wizji edukacji w ojczystym języku poza krajem. Szkoły przy ambasadach oparte o polskie programy nauczania są dostępne właściwie tylko dla dzieci dyplomatów i personelu. Tymczasem Moszczyński przestrzega przed niedocenianiem szkół sobotnich, nawet pomimo ich niedomagań metodycznych. - Wszyscy moi obecni przyjaciele, to właśnie koledzy z tej szkoły albo harcerstwa - tłumaczy.
Warto jednak pamiętać, że jedynie niewielki odsetek polskich dzieci bierze udział w sobotnich zajęciach, Nie są one przecież obowiązkowe, do tego płatne, a ilość miejsc jest ograniczona.
Wizja potrzebna już dziś
Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że polskich szkół stacjonarnych na Wyspach raczej się nie doczekamy. Kiedyś jedna była - dla chłopców w Fawley Court. Prowadzili ją księża marianie, ale w połowie lat 80-tych została zamknięta z braku naboru. Ostatnio, w polskim Londynie było o Fawley Court głośno, gdyż marianie sprzedali posiadłość gdzie mieściła się ta placówka za kilkanaście milionów funtów. Przeciwnicy sprzedaży twierdzili między innymi, że chętnie przejmą pałac z rozległym terenem i znów zorganizują szkołę.
Niestety, szansa na polskie Eaton jest mniejsza niż trafienie głównej wygranej w Euromilion. Przede wszystkim, aby poważnie myśleć o stacjonarnej szkole przydałaby się na początek właśnie taka wygrana i to przy wielokrotnej kumulacji. Kilka lat temu był też pomysł stworzenia w Londynie polskiego liceum, zapewne na wzór Lycée Français. Zorganizowano nawet bal, aby zebrać pierwsze fundusze. I na balu się skończyło.
Nawet, gdyby jakimś cudem jedna taka szkoła powstała, to nie rozwiąże ona problemu. Szczególnie, jeśli wytknąć nos poza nasz kochany Londynek i dostrzec resztę Wyspy, gdzie też polskich dzieci niemało. Zdaniem Wiktora Moszczyńskiego, warto wykazywać większą inicjatywę w brytyjskich szkołach, do których chodzą nasze pociechy. Jeśli jest odpowiednie zainteresowanie oraz aktywność rodziców istnieje np. możliwość wprowadzenia lekcji polskiego jako języka obcego.
Nie chodzi zresztą wyłącznie o język, ale też stałe rozbudzanie zainteresowań tym co polskie, jak również - tu już trzeba użyć wielkich słów - poczucia dumy z bycia Polakiem. Z różnych powodów, to nie jest i nie będzie łatwe. Także w powodów prozaicznych - kultura w jakiej żyjemy na co dzień w końcu staje się pierwszoplanowa.
Stracili zapał do polskości
Polacy urodzeni po wojnie w Wielkiej Brytanii wydają się być naturalnymi kandydatami na prawdziwych liderów polskiej społeczności. W rzeczywistości jednak, wcale nimi nie są. Kłopoty językowe, to zresztą nie jedyny powód ich niedostatecznego zaangażowania w polskie sprawy. Spora część straciła zapał do tak zwanej Polski poza Polską, bo ciężko się im było przebić przez wiecznych działaczy społecznych, a inni jeszcze stracili zapał do polskości jako takiej. Nikt nie zadbał, żeby była dla nich bardziej atrakcyjna. Historyczno-patriotyczna pompa musiała przegrać ze Stonesami.
Ani kiedyś, ani teraz nie ma jasnej wizji polskiej społeczności na obczyźnie, w tym na Wyspach. W tym również wizji edukacyjnej. Gdyby taka była, to już dziś wiedzielibyśmy, jak zamierzamy kształcić na Polaków rodzące się właśnie dzieci i czego będziemy potrzebować. Ilu i jakich nauczycieli, jakiej bazy lokalowej, jakich programów nauczania i najważniejsze - co właściwie chcemy przez to osiągnąć. Ale to w sumie dość żmudne i pracochłonne, a niespecjalnie efektowne działanie. Łatwiej walczyć o wizerunek Polaka, tak ogólnie, coś oprotestować, albo urządzić raz w roku zbiórkę na zbożny cel.
Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy