Dżihad na morzu
To nic, że nie ma dobrego pomysłu na somalijskich piratów. Gorzej, że te, które będą realizowane, kosztują krocie i to my za nie zapłacimy. A najgorzej, że porywaczom „Siriusa” być może wcale nie chodzi o okup.
11.12.2008 | aktual.: 18.12.2008 09:36
Spotkanie na wodach Oceanu Indyjskiego nie mogło być przypadkowe. Piraci musieli wiedzieć, że „Sirius Star”, tankowiec z polskim kapitanem, wyrusza w morze. Musieli także znać jego kurs. Pewnie dostali sygnał od swojego człowieka w porcie. Pozostało im tylko ustalić odpowiednie miejsce i wyruszyć na nie kutrem holującym kilka łodzi pościgowych. Taka łódź rozwija prędkość 30 węzłów na godzinę, przy czym jest bardzo cicha, bo jej rury wydechowe znajdują się pod wodą. Nie da się jej usłyszeć na pokładzie tankowca. A po zmroku nie da się jej również zobaczyć. Zresztą nawet gdyby ktoś zauważył zbliżającą się łódź, nic by to nie zmieniło. Nie ma na świecie takiego tankowca, którego poszycie wytrzymałoby salwę z ręcznej wyrzutni granatów.
Abordaż był dziecinnie prosty, bo kadłub załadowanego po brzegi „Siriusa” wystawał zaledwie kilka metrów nad poziom wody. Piraci podpłynęli pod burtę blisko rufy i wdrapali się po linie zarzuconej na pokład.
Kilkuosobowa grupa uzbrojona w kałasznikowy obezwładniła oficerów wachtowych i prawie całą załogę zamknęła w mesie. Nie trafili tam jedynie ci, którzy byli potrzebni do prowadzenia statku. Nikt nie stawiał oporu, bo nie było jak. Załogi jednostek cywilnych są nieuzbrojone. To w końcu zwykli marynarze, a nie żołnierze. Dlatego kiedy piraci kazali kapitanowi obrać kurs na Harardhere u somalijskich wybrzeży, ten wykonał polecenie.
Tak mogło wyglądać porwanie „Sirius Stara”. Jak wyglądają negocjacje w sprawie jego uwolnienia – wiadomo znacznie mniej. Saudi Aramco, państwowy koncern naftowy z Arabii Saudyjskiej, do którego należy Vela International Marine, armator feralnego tankowca, nabrał wody w usta. Nie chce, by informacje w mediach utrudniły pertraktacje. Odzyskanie tankowca i porwanej załogi jest dla Aramco tak ważne, że może za niego zapłacić dużo więcej, niż podają gazety.
Członek zarządu Saudi Aramco w rozmowie ze mną wyraził nadzieję, że Amerykanie nie będą odbijać „Siriusa”. Mocno poirytował go rzecznik US Navy, admirał Mike Mullen, gdy podając wiadomość o uprowadzeniu „Siriusa”, nazwał statek „trzykrotnie większym od lotniskowca”. – Amerykański lotniskowiec „USS Ronald Reagan” jest metr dłuższy od naszego tankowca – mówi anonimowo. – Kto jak kto, ale akurat admirał powinien to wiedzieć.
Nowa jakość terroru
Uprowadzenie „Sirius Stara” obudziło demony. Czy grozi nam morski dżihad (autorzy niedawnej jatki w Bombaju podobno wpłynęli do miasta porwanym kutrem)? Czy somalijskie wody przybrzeżne staną się nowym frontem wojny z terrorem? Czy oprócz samolotów i wypełnionych materiałem wybuchowym ciężarówek islamiści zaczną wysadzać też tankowce? Mało kto mówi o historii, która do dzisiaj jeży włosy na głowie specjalistom od bezpieczeństwa. W 2003 roku na indonezyjskich wodach uzbrojeni ludzie wdarli się na pokład tankowca. Nie chodziło im jednak o porwanie, lecz o... kurs nauki kierowania gigantem. Nauczyli się i zniknęli. O co im chodziło? W Internecie dżihadyści otwarcie propagują ideę terroru na morzu. Ma to być „strategiczny krok na drodze do ogólnoświatowego kalifatu”. Czym może się skończyć taki terror przy wykorzystaniu „Siriusa”, aż strach sobie wyobrazić. W jego zbiornikach jest tyle ropy, że ich opróżnienie spowodowałoby ekologiczną tragedię na nienotowaną dotąd skalę. Z tankowca „Exxon Valdez” u wybrzeży
Alaski wyciekło do morza 40 tysięcy ton ropy. Z tankowca „Prestige” niedaleko Francji i Hiszpanii – 65 tysięcy ton. „Sirius” ma jej dwukrotnie więcej. Starczyłoby jej na zatankowanie do pełna wszystkich samochodów w Kanadzie.
Wylanie z niego ropy nie jest zadaniem łatwym, ale możliwym. Ładunek na jego pokładzie jest zmagazynowany w kilkunastu zbiornikach, z których część przylega bezpośrednio do burt. Uszkodzenie poszycia i ścian zbiorników tylko po jednej stronie mogłoby doprowadzić do wywrócenia statku i wylania całej jego zawartości. Piraci mogą go również wysadzić. Tak jak Saddam Husajn wysadzał szyby wiertnicze, gdy wycofywał się z Kuwejtu.
Wojna niemożliwa
Nawet jeśli piraci nie posuną się tak daleko, trzeba coś z nimi zrobić. Niestety, wszystkie rozwiązania są drogie i dość niepewne. Większość ekspertów najchętniej rekomenduje użycie siły: okręty marynarki wojennej, dozbrojenie statków, prywatna ochrona. Jednak już sama obecność międzynarodowych sił zbrojnych w rejonie Półwyspu Somalijskiego generuje ogromne koszty pokrywane z kieszeni podatników. A siły te mogą być duże, bo okręty zamierzają wysłać NATO, UE, Rosja, Chiny oraz Indie. Niezależnie od mającej się zacząć w tym miesiącu unijnej operacji „Atlanta” sztab NATO planuje własną misję antypiracką w przyszłym roku. Żeby flotylle nie wchodziły sobie w drogę, już teraz ustalana jest granica działań.
Mimo to obszar wodny do patrolowania jest tak ogromny, że Gérard Valin, głównodowodzący francuskiej marynarki, nie robi sobie wielkich nadziei. – Somalijskie wybrzeże ma ponad trzy tysiące kilometrów długości. Nawet przy większej liczbie okrętów wojennych zapewnienie bezpieczeństwa żeglugi będzie bardzo trudne. A co z Oceanem Indyjskim? Nikt go nie kontroluje.
Co gorsza, skuteczność misji ograniczają dodatkowo przepisy, a właściwie ich brak. Co zrobić z pojmanymi piratami? Nikt ich nie weźmie do niewoli, bo nie wiadomo, co z nimi zrobić. Nie mogą też zostać skazani na okrętach, więc trzeba będzie ich przewieźć do Europy lub USA. Jeśli z braku dowodów zostaną zwolnieni, nie będzie można ich deportować – bo z powodu anarchii w Somalii jest zakaz wydalania ludzi do tego kraju. Dwa tygodnie temu boleśnie przekonała się o tym załoga duńskiego okrętu, która schwytała grupę piratów. Nikt w Kopenhadze nie chciał ich sądzić, więc kapitan musiał odstawić jeńców własną motorówką. Kolejnym problemem są przepisy określające zasady interwencji. Dowódca okrętu może do niej przystąpić wyłącznie wtedy, gdy atak piratów nastąpił w jego polu widzenia. I kiedy piraci nie zdążyli jeszcze przeprowadzić abordażu. Jeżeli są na pokładzie, przerywa akcję ze względu na bezpieczeństwo zakładników. Nie wolno w tej sytuacji również atakować pirackiego statku matki. A jeśli piraci sobie
pływają, udając rybaków? Wówczas są nietykalni.
Dziury w rozwiązaniach
Nic dziwnego, że różne firmy podsuwają armatorom własne rozwiązania, na przykład zakładanie elektrycznych zasieków na burty albo zastosowanie tak zwanego działa akustycznego. To przyrząd, który ogniskuje dźwięk jak soczewka. Robi to na tyle skutecznie i precyzyjnie, że jednym okrzykiem można „trafić” człowieka z odległości pół kilometra i ogłuszyć go lub rozerwać mu bębenki.
– To science fiction – proszący o anonimowość menedżer Aramco jest sceptyczny. – Wystarczy, że piraci założą słuchawki ochronne. A poza tym z tej odległości mogą już strzelać do statku. No i jaką mamy gwarancję, że od razu po wejściu na pokład nie zabiją tego, kto chwilę wcześniej krzyknął im w twarz: „Fuck you”?
Innym rozwiązaniem jest zatrudnienie wyspecjalizowanej ochrony. Przedstawiciele Blackwater i innych firm ochroniarskich (jak John Harris czy Drum) mówią o 10-krotnym w porównaniu z rokiem ubiegłym wzroście liczby zleceń na konwoje.
Wynajęcie na jeden dzień 16 najemników z Blackwater kosztuje 13 tysięcy euro. Pokonanie zagrożonych wód zajmuje 10 dni, łatwo więc policzyć, że koszt jednego rejsu „Siriusa” zwiększyłby się o 230 tysięcy euro plus diety dla ochroniarzy. Ponieważ przez Zatokę Adeńską przepływa rocznie 16 tysięcy statków, sumy wydawane na zabezpieczenie transportu szybko przekroczą dwa miliardy euro.
W obawie przed piratami część armatorów wybiera okrężny kurs wokół Afryki. Pływają już tamtędy tankowce chemiczne norweskiego armatora Odfjell i kontenerowce duńskiego Maerska. To nie jest całkiem bezpieczna trasa, bo u wybrzeży Republiki Południowej Afryki prąd Agulhas powoduje powstawanie 30-metrowych ścian wodnych, które posłały na dno niejeden frachtowiec. Oczywiście dłuższa trasa więcej kosztuje. Droga z Zatoki Perskiej do Rotterdamu przez Kanał Sueski i z powrotem liczy 13 tysięcy mil morskich. Wokół Przylądka Dobrej Nadziei – 22 tysiące. Oznacza to, że jednorazowy kurs tam i z powrotem kosztuje dodatkowy milion dolarów.
Ropa to nie tylko paliwo na stacji benzynowej. To także tworzywa sztuczne, których bez niej by nie było. Weźmy typowe sprzęty w mieszkaniu średniej wielkości i ilość ropy potrzebnej do ich wyprodukowania: telewizor z pilotem (kopolimery i polikarbonaty: 2,5 litra ropy), sprzęt audio (10), miska na owoce (1), kanapa wypchana pianką poliuretanową (59), plastikowy regał na płyty CD, ich pudełka oraz same płyty (31), dywan (22,5), lakier pokrywający drzwi (1), środki czystości (2), odzież z nylonu, akrylu, poliestru (1 l/szt.), komputer, monitor, klawiatura, myszka (11), budzik (2), regał (7,5), kable wszystkich urządzeń elektrycznych (5). Razem co najmniej 160 litrów ropy naftowej. Ten surowiec znów może zacząć drożeć, tak jak drożał, gdy w powietrze wylatywały ropociągi w Nigerii, gdy huragany pustoszyły Zatokę Meksykańską i gdy Amerykanie zaostrzali swoją politykę wobec Iranu.
Najlepszym wyjściem z tej sytuacji byłoby zaprowadzenie porządku w Somalii, ale nikt się do tego nie pali. Stany Zjednoczone i Europa nie uporały się jeszcze z problemami w Iraku i Afganistanie. Nie będą więc angażować się w kolejną trudną wojnę, która może potrwać całe lata. Wolą walczyć z objawami tej „choroby morskiej” zamiast z jej przyczynami.
Leo Walotek-Scheidegger