PolskaDywizyjne pranie mózgu

Dywizyjne pranie mózgu


W Katowicach od kilku miesięcy działa firma handlowa Save Max Poland, która obiecuje złote góry młodym ludziom szukającym pracy! Słyszą o pracy biurowej na pełnym etacie, a w rzeczywistości wyruszają w teren jako akwizytorzy. Firma każe im wciskać ludziom karty kredytowe, telefoniczne i papierki na... zużyte gumy do żucia. Pracownicy twierdzą, że są poddawani praniu mózgu, jak w sektach. Wmawia się im, że w ciągu pół roku zdobędą fortunę, która zagwarantuje, że resztę życia spędzą w luksusie. Każe się im odrzucić życiowych partnerów, bo liczy się tylko firma i jej „dywizje”!

Dywizyjne pranie mózgu

13.07.2005 | aktual.: 13.07.2005 09:29

– Przez pierwszy miesiąc wszyscy pracują na czarno po 12 godzin na dobę. Dopiero w drugim, jeśli ktoś się upomni, firma podpisuje umowę-zlecenie, od której zresztą nie odprowadza składek ZUS. Na umowie nie ma żadnej pieczątki. Na dodatek każdy z nas musiał obiecać, że nikomu nie zdradzi zasad funkcjonowania firmy – opowiada Marlena (imię zmienione). Pracownikom obiecywano na dzień dobry od 2 do 4 tys. zł miesięcznie. Tymczasem za co najmniej 12 godzin pracy dziennie dostawali średnio po 600-700 zł. Teraz w obawie przed zemstą podają nazwiska tylko do wiadomości redakcji.

– Kiedy dawano nam pod opiekę nowych pracowników musieliśmy ich na własny koszt zapraszać do drogich restauracji i opowiadać o firmie w samych superlatywach. Kazano nam także pożyczać od rodziny pieniądze, żeby pokazać nowym, ile zarobiliśmy. W portfelu musieliśmy mieć wówczas po 3-4 tys. zł – opowiada Teresa (imię zmienione). Kilkunastu pracowników katowickiego oddziału Save Max zbuntowało się. Kilku z nich wezwano do siedziby firmy przy ul. Warszawskiej i grożono konsekwencjami prawnymi. Nie dali się. Poszli w Państwowej Inspekcji Pracy, a następnie do DZ.

Save Max International z siedzibą w Stanach Zjednoczonych do Polski trafiła w październiku 2003 roku. Otworzono oddział w Lublinie, następnie w Warszawie i Katowicach. Zajmuje się głównie sprzedażą bezpośrednią. Hasło firmy to: „Nie tworzymy produktu – tworzymy ludzi”. Socjolodzy ostrzegają: „To typowa sekta gospodarcza!”

Komentuje Monika C., z firmy Save Max Poland (nie zgodziła się na podanie nazwiska) Oferujemy pracę na stałe, ale nie na umowę o pracę. W ogłoszeniu piszemy o pracy z klientami. To dotyczy także akwizycji w terenie. Jestem zdziwiona pretensjami pracowników. Umowy zlecenia mamy standardowe. Nie wiem dlaczego nie było na nich naszych pieczątek. Nie wiem dlaczego nie był od nich płacony ZUS. Jestem zszokowana zarzutami, że jesteśmy sektą. Wymagamy dyspozycyjności, ale nie namawiamy do porzucania rodzin. Nie mogę dać numeru telefonu szefa.

Drogie ciuchy, zapach ekskluzywnych perfum, zaproszenie na kawę do dobrego hotelu, opowieści o niebotycznych zyskach i przyszłym życiu w luksusie. Tak Save Max Poland wabi młodych ludzi do pracy. Zamiast umowy o stałym zatrudnieniu i dużych wypłat czeka ich niewolnicza praca po co najmniej 12 godzin na dobę, schodzone buty i wielkie rozczarowanie.

Chętni do pracy w Save Max słyszą, że muszą zmienić swoją osobowość. Roztacza się im wizje cudownego życia. Mówi się, że to co innym zajmie 30 lat, oni osiągną w pół roku. Wmawia się, że ważna jest tylko ekspansja. Kandydaci do pracy zabierani są do drogich restauracji. Trenerzy pokazują im wypchane pieniędzmi portfele. Jednak zamiast do pracy w biurze zaprasza się ich w teren. Przez cały dzień chodzą z trenerem po ulicach, zakładach pracy i uczą się jak namawiać ludzi. – Trener zaskakuje osobę, którą chce naciągnąć na np. podpisanie umowy na kartę kredytową. Mówi: „Tu radio RMF! Wygrała pani kartę!”, „Zapraszam do programu Czar par!”, „Kocham panią i proponuję randkę w ciemno!” Tak kołuje przechodnia, że ten daje się namówić na wszystko – opowiada Teresa (imię zmienione). Osoby, które poprosiły DZ o pomoc opowiedziały o strukturze Save Max Poland. Karierę w firmie zaczyna się od stanowiska reprezentanta, który ma zarobić od 2 do 4 tys. zł miesięcznie. Oczywiście to fikcja. Następny stopień to lider. Taka
osoba nie tylko szuka klientów i podpisuje z nimi umowy, ale także werbuje nowych pracowników, opowiada im o firmie w samych superlatywach, dzieli się wiedzą. Następny etap to asystent menadżera. Ten opływa już w luksusach. Ma służbową komórkę i samochód, a także wysokie wynagrodzenie. Z asystenta można awansować na menedżera, który według opowieści snutych przez Save Max ma 50 proc. udziałów w zyskach, to jest około 5 tys. euro tygodniowo. Najwyższy szczebel to wiceprezydent, który w zasadzie zajmuje się już tylko spijaniem śmietanki i ciągłym wypoczywaniem na wyspach Bahama. Na ów szczyt, jak zapewnia Save Max, można wejść w czasie od pół roku do 3 lat. Trenerzy robią podwładnym pranie mózgu. Zapewniają, że w nich inwestują. Namawiają do porzucenia życiowych partnerów, bo ci nie rozumieją ich pracy, dążeń i poświęcenia. A jak wygląda rzeczywistość?

Do pracy musimy przyjść o godz. 6.30. Przez cały dzień biegamy po wyznaczonym terenie. Czasami jesteśmy wysyłani gdzieś daleko. Dostajemy pieniądze na bilet w jedną stronę i na pierwszy nocleg. Od podpisanej umowy dostajemy 9 zł. Jeśli przekroczymy liczbę 12 wniosków dziennie, wynagrodzenie wzrasta do 13 zł. O godz. 18.30 wracamy do biura i rozliczamy się. Ostatnią godzinę musimy spędzić werbując ludzi na dworcu kolejowym i wtedy jesteśmy obserwowani. Parę razy wyszłam z biura po 21.30, bo zafundowano nam spotkanie, na którym opowiadano o naszej świetlanej przeszłości – opowiada Ewelina (imię zmienione).

Odwiedziliśmy katowicką siedzibę Save Max w kamienicy przy ul. Warszawskiej. Na zewnątrz nie ma tablicy informacyjnej. Biuro na drugim piętrze to ogromna sala. W pomieszczeniu oprócz logo firmy są trzy biurka i rząd krzeseł. Cała reszta pusta. Pracowały tam trzy młode kobiety. Nie chciały nam dać telefonu do szefa. Stwierdziły, że szef być może znajdzie dla nas czas następnego dnia. Obiecały także, że jeszcze raz się z nim skontaktują i oddzwonią. Monika C., która stwierdziła, że przyjechała z Lublina, nie zgadza się na publikację nazwiska. – Nawet nie wiem jak to skomentować. Jestem zszokowana. U nas nie dochodzi do takich sytuacji. Nikogo nie namawiamy na porzucenie rodzin – stwierdziła. Zaprzeczyła jakoby oszukują swoich pracowników. Nie wiedziała dlaczego nie odprowadzano im składek ZUS. Zapewniała, że nikomu nie obiecywano etatu, tylko stałą pracę. Twierdziła też, że umowy-zlecenie, jakie podpisują pracownicy, są konsultowane z prawnikiem. Była zdziwiona, że nie przybito na nich firmowych pieczątek, a
co za tym idzie są nieważne.

W ostatnich tygodniach w katowickim oddziale Save Max Poland doszło do buntu pracowników. Odeszło 10 reprezentantów i dwóch trenerów. Co najmniej kilku z nich próbowano zastraszać. Pracownicy musieli przy przyjęciu do pracy podpisywać zobowiązania do zachowania w tajemnicy sposobu pracy firmy i do kształtowania jej właściwego wizerunku. Save Max działa nie tylko w Katowicach. Ma biura także w Lublinie i w Warszawie. Handluje kartami kredytowymi i telefonicznymi. Na stronie internetowej można przeczytać o nowym produkcie, który uwolni świat od wielu nieszczęść. To... papierki na zużyte gumy do żucia.

Krzysztof Łęcki, socjolog: To typowa sekta ekonomiczna. Bardzo trudno jest się ustrzec wejścia do takiej grupy. Takim manipulacjom ulegają zwykle ludzie, którzy po prostu chcą im ulec. Jeśli ktoś daje im receptę na życie, to z niej korzystają. Tego rodzaju firmy szukają osób, którym wydaje się, że zabrnęli w ciemny zaułek i nie mają nadziei na lepsze życie. Są w trudnej sytuacji, nie tylko finansowej, ale przede wszystkim psychicznej. Życie na Bahama to symbol. Wielu trafiających do sekt i to nie tylko ekonomicznych, czuje, że ma do czynienia z oszustami, ale godzi się na to. Tak bardzo nie lubią swojego życia, że chcą je odmienić na każde inne, byleby ładnie opakowane. To groźne zjawisko. Poziom dezorientacji społeczeństwa jest jednak bardzo wysoki. Osób, które same wejdą w sidła sekt nie brakuje.

Aldona Minorczyk-Cichy

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)