Dr hab. Piotr Osęka: Polscy nacjonaliści podziwiali nazistów
O antyżydowskich akcjach w polskiej nacjonalistycznej prasie pisano z nieskrywaną dumą. Czytałem dziesiątki relacji, w których opowiadano o tym, jak nacjonalistyczne bojówki robiły "porządek" z - cytuję oryginalną nomenklaturę - "Żydziakami". Podziwiano zdecydowanie, z jakim naziści tępili Żydów. Po "kryształowej nocy", podczas której doszło w Niemczech do fali antyżydowskich wystąpień, prasa polskich narodowców rozpływała się w zachwytach - mówi dr hab. Piotr Osęka, historyk z Instytutu Studiów Politycznych PAN. Według relacji z lat 30. nacjonaliści bili żydowskich studentów, cięli im twarze żyletkami, a nawet oblewali kwasem - również kobiety.
Robert Jurszo, Wirtualna Polska: W latach 30. ubiegłego wieku Polska staje się państwem, w którym narastają napięcia polityczne. Pojawia się hasło "odżydzenia Polski". Dlaczego części Polaków w II RP przeszkadzali Żydzi?
Dr hab. Piotr Osęka: Wynikało to ze splotu bardzo wielu różnych czynników. Z jednej strony istniał tradycyjny antysemityzm polskiej wsi, opierający się na strachu przed "obcym". Miał korzenie religijne - niechęć do Żydów wynikała w tym wypadku z tego, że "to oni ukrzyżowali Pana Jezusa". Ale - i chcę to podkreślić - jeśli chodzi o polską wieś, to trzeba pamiętać, że zasadniczo należy ją traktować jako przykład pokojowego współżycia Polaków i Żydów. Owszem, antysemityzm się tam pojawiał, ale nie dominował w takim stopniu, który by niszczył tę harmonię. Na ten antysemityzm ludowy nakładały się z kolei antagonizmy ekonomiczne. Ludność żydowska w znacznym stopniu była pośrednikiem w handlu między wsią a miastem - dystrybuowała żywność, którą wyprodukował polski chłop. I to też prowadziło do konfliktu, ponieważ podziały klasowe i społeczne pokryły się z podziałami etnicznymi. Ten antysemityzm ekonomiczny - bo o nim teraz mówię - karmił się wizerunkiem Żyda jako chciwca, który oszukuje biednych Polaków,
wykorzystuje ich, a nawet odbiera im pracę. Nie możemy też zapominać o nowoczesnym antysemityzmie, który w tamtym czasie funkcjonował w Polsce. W Żydach widział on narzędzie spisku i siłę, która skrycie kieruje światem. Zapisem tych rzekomych "tajnych knowań" był falsyfikat spreparowany pod koniec XIX w. przez carską Ochranę - "Protokoły mędrców Syjonu". Są one przykładem spiskowego myślenia politycznego, które wszelkie zło istniejące w świecie czyni efektem czyjejś świadomej akcji. W tym wypadku - Żydów.
Ten ostatni sposób widzenia był typowy dla polskich nacjonalistów, np. z ONR czy Stronnictwa Narodowego.
Tak. Oni również byli przekonani, że w historii nie ma przypadków. Że dzieje są areną, na której ścierają się ze sobą interesy narodów, również narodów polskiego i żydowskiego. Ten ostatni - jak uczył nowoczesny antysemityzm - kieruje światem poprzez swoje rozliczne sekretne powiązania. Bardzo popularna stała się też zbitka "żydokomuna", ponieważ zakładano, że Żydzi są jednocześnie bolszewikami, którzy dążą do komunizacji całego świata. W ogóle ten katalog oskarżeń był przeogromny. I prowadził też do paradoksu, bo - z jednej strony - widziano w Żydach niezasymilowanych z Polakami "brudnych i zacofanych chałaciarzy", a jednocześnie - z drugiej - zasymilowanych fałszywców. Marksistów i komunistów, którzy chcą władzy nad Polską. Taki sposób postrzegania Żydów przez nacjonalistów był spójny z ich wizją polityczną. Bazowe było dla nich pojęcie narodu etnicznego, składającego się z Polaków-katolików, którzy są nimi z urodzenia. To właśnie oni mieli być rdzeniem przyszłego państwa, obywatelami pierwszej kategorii.
Mniejszości narodowe planowano pozbawić istotnej części praw obywatelskich, albo zmusić jej do asymilacji.
Nastroje nacjonalistyczne i antysemickie opanowały również uczelnie wyższe. Nacjonalistyczni studenci domagali się wyrzucenia Żydów z uniwersytetów. Dlaczego?
Wśród tej szerokiej palety lęków przed Żydami, był też i strach przed obecnością Żydów w szeregach polskiej inteligencji. W znacznym stopniu miało to - wspomniane przez mnie wcześniej - podłoże ekonomiczne. Bano się po prostu tego, że asymilujący się inteligenccy Żydzi w przyszłości będą zabierać pracę "prawdziwym" Polakom. Przyczną gwałtownej radykalizacji nastrojów stał się światowy kryzys ekonomiczny lat 30., który doprowadził w Polsce do masowych bankructw i niemal 40-procentowego bezrobocia. Potem - tj. w późnych latach 30. - dorabiano jeszcze inne uzasadnienie. Otóż nacjonaliści rozpowszechniali mit, jakoby żydowscy studenci w 1920 r., podczas wojny polsko-bolszewickiej, nie porzucili nauki i nie poszli na front. Polacy, którzy przerwali naukę by bronić kraju, mieli już nigdy na uczelnie nie wrócić albo kończyć je z gorszymi lokatami.
Czy to były jedyne powody, dla których znaczna część młodzieży studenckiej opowiedziała się za nacjonalistami i zwalczała Żydów na wyższych uczelniach?
Myślę, że ważne było również prymitywne upajanie się przemocą. Polityczne życie studenckie zostało zdominowane przez opcję nacjonalistyczną, a nawet quasi-faszystowską. Młodzież bardzo chętnie wchodziła w szeregi zarówno ONR "Falanga", jak i ONR "ABC". Popularne były też inne organizacje: Młodzież Wszechpolska i Sekcja Akademicka Stronnictwa Narodowego. Wynikało to również z pragnienia uczestnictwa w silnie uniformizującej i umundurowanej wspólnocie. W ramach wspomnianych struktur powstawały bojówki, które były przekonane, że w konfrontacji z Żydami nie ma miejsca na "inteligenckie gadulstwo". Trzeba po prostu brutalnie bić. No i nie zapominajmy, że przemoc była również formą rozrywki.
Jak eskalowała przemoc względem Żydów na polskich uczelniach?
Początkowo akcje nacjonalistów ograniczały się do pikietowania z żądaniem tzw. "numerus clausus". Chodziło o to, by procent żydowskich studentów odpowiadał procentowi Żydów w społeczeństwie. Domagano się też wprowadzenia tzw. getta ławkowego, a więc wyznaczonych w salach wykładowych miejsc dla Żydów. Pisma nacjonalistyczne uzasadniały to żądanie na różne sposoby. Pisano, że polscy studenci brzydzą się Żydami, bo ci rzekomo śmierdzą i są fizycznie odrażający. Autorzy paszkwilanckich artykułów przekonywali, że Żydom obce są wyższe wartości, bo są "z natury" nastawieni na materialny sukces. Ławkowe getto na uniwersytecie miało być zapowiedzią wprowadzenia getta w dosłownym sensie: jako wydzielonego obszaru zamieszkania dla Żydów w polskich miastach. Szybko zaczęto zmuszać Żydów biciem do siadania na osobnych miejscach. Jednak najskrajniejsze postacie antyżydowska przemoc przyjęła w połowie lat 30. Przyczyniła się do tego podwyżka studenckiego czesnego. Nagle okazało się, że wielu młodych ludzi nie będzie stać
na naukę. I zadziałał mechanizm kozła ofiarnego: winnych takiego stanu rzeczy widziano w Żydach. Mówiono, że im zwiększenie opłaty za naukę nie wyrządzi żadnej krzywdy, bo przecież pochodzą z zamożnych domów. Tymczasem była to kompletna bzdura. Naprawdę bogata młodzież żydowska wyjeżdżała na studia głównie do Szwajcarii i Paryża, gdzie nie musiała obawiać się antysemickich nagonek.
Relacje z epoki mówią o tym, że na polskich uczelniach nie tylko bito Żydów. Cięto im twarze żyletkami, a nawet oblewano kwasem - również kobietom. Z dzisiejszej perspektywy te opowieści brzmią wręcz niewiarygodnie. Czy rzeczywiście dochodziło do aż tak brutalnych zachowań?
Niestety tak. Wiemy o tym z licznych i bardzo różnych źródeł, m.in. z raportów policyjnych. Dzisiejsi spadkobiercy ONR i jego apologeci starają się umniejszać skalę antyżydowskiej przemocy. Relatywizują - mówią, że te wszystkie relacje są bardzo przesadzone, że to był taki czas i że przemoc była integralnym elementem życia politycznego. Że narodowcy bili Żydów, ale ci ostatni nie pozostawali im dłużni. Posiłkują się przy tym jednym czy dwoma przykładami, gdy jakaś nacjonalistyczna bojówka rzeczywiście została pobita przez Żydów. Tymczasem dysproporcja aktów przemocy była gigantyczna. Wystarczy poczytać prasę narodową z tego okresu, np. "Warszawski Dziennik Narodowy", oficjalny organ prasowy Stronnictwa Narodowego. Tam o antyżydowskich akcjach pisano z nieskrywaną dumą. Czytałem dziesiątki relacji, w których opowiadano o tym, jak nacjonalistyczne bojówki robiły "porządek" z - cytuję oryginalną nomenklaturę - "Żydziakami". W jednej, która szczególnie zapadła mi w pamięć, pisano, że po "interwencji" byli oni w
takim stanie, że do szpitala musiało odwieźć ich pogotowie.
Wiceminister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Bronisław Żongołłowicz pisał we wspomnieniach o inspiratorach antyżydowskich akcji: "Prowodyrzy na ulice nie wychodzą, lecz kierują ruchawką z domów i telefonów, zaś sztab główny - Dmowski, Stroński, Rybarski itd. Nie dają się ująć". Wskazał tu na liderów Stronnictwa Narodowego. Czy antyżydowska przemoc na uczelniach była spontaniczna, czy raczej stanowiła element palety sterowanych odgórnie działań politycznych?
Młodzież oczywiście działa z "potrzeby serca" - nie robiła nic wbrew sobie. Natomiast organizowanie antyżydowskich akcji na uniwersytetach było elementem polityki ruchu narodowego. Podobne działania organizowano też poza uczelniami. Mam tu na myśli różne pikiety, bojkoty sklepów żydowskich, pobicia, niszczenie straganów a nawet zamachy bombowe. Jeśli chodzi o te ostatnie, to nie pochłaniały one oczywiście tak wielu ofiar jak dziś, gdyż "petardy" - jak mówiono wtedy o ładunkach wybuchowych - nie miały takiej mocy niszczenia. Ale zdarzało się, że jedna bądź dwie osoby ginęły, a wiele odnosiło rany. Dochodziło też do pogromów. Największy z nich miał miejsce w marcu 1936 r. w Przytyku niedaleko Radomia. Przemoc na uniwersytetach - w gruncie rzeczy - była kontynuacją przemocy kierowanej przeciwko Żydom w całym kraju.
Dr hab. Piotr Osęka fot. East News/Stanisław Kowalczuk
Oczywiście. Stał za tym bardzo prosty psychologiczny mechanizm, o którym wspomniałem wcześniej. Stosując przemoc upajali się własną władzą w przekonaniu, że robią to w szczytnym celu. A przemoc bardzo łatwo się samousprawiedliwia. Nie znam też żadnych relacji, które by mówiły o tym, że ci studenci odczuwali jakiś żal bądź skruchę z powodu tego, co robili. Ale po latach narodowcy niechętnie wspominali o udziale w nagonkach antyżydowskich. Szczególnie, że po Holokauście przyznawać się do czegoś takiego było - delikatnie rzecz ujmując - niezręcznie. Czytałem wspomnienia ziemian - często byli oni narodowcami - którzy raczej bagatelizowali swoje młodzieńcze zaangażowanie przeciwko Żydom. Pisali, że to były takie "głupie pomysły", albo że niekiedy "za bardzo ich ponosiła fantazja"...
A jaki był stosunek wykładowców do tych aktów przemocy? Przecież to wszystko działo się na ich oczach.
Większość się po prostu bała. I przede wszystkim chciała mieć "święty spokój". Nie występowała przeciwko żydowskim studentom, ale przymykała oczy na prześladowania. Symptomatyczne jest to, że we wspomnieniach wielu naukowców z tamtych czasów wątek prześladowań jest albo nieobecny, albo został przez nich potraktowany marginalnie. Łatwo jest nie dostrzegać czegoś, czego widzieć nie chcemy. Ale byli też wykładowcy, którzy sympatyzowali z narodowcami. Elity akademickie były środowiskiem, w którym nacjonaliści mieli również duże poparcie. W szczególności młodzi akademicy obawiali się, że adiunkci i asystenci żydowskiego pochodzenia zabiorą im pracę. To była kolejna postać lęku, o którym mówiłem wcześniej: że Żydzi są sprytni, troszczą się tylko o siebie, chcą Polaków "wygryźć" ze stanowisk i dlatego trzeba dać temu odpór. Zdarzały się też przypadki - choć rzadko - że wykładowcy umawiali się z nacjonalistycznymi studentami, że przyjdą na zajęcia 15 minut później. Dawali im w ten sposób do zrozumienia, że przez ten
czas bojówki mogą robić z Żydami to, na co mają ochotę. Ale po tym czasie - mówiąc obrazowo - krew powinna być już starta, a reszta zajęć ma upłynąć spokojnie. Strach wielu wykładowców wynikał też z tego, że policja nie miała wstępu na uczelnie. Musiała mieć specjalną zgodę rektora, by móc interweniować. A rektorzy bali się, że jeśli wpuszczą policję, to ona już na uczelni zostanie, stanowiąc "długie ramię" sanacyjnej dyktatury. Nie zapominajmy, że demokracja w latach 30. w Polsce była fasadowa. Wybory co prawda się odbywały, ale ich wyniki były manipulowane przez rządzący obóz piłsudczykowski. Eksterytorialność uniwersytetów była dla nich gwarancją pewnej niezależności. Przymykano więc oko na antysemickie wybryki. Również dlatego, że zdarzały się pobicia wykładowców. Bito profesorów, którzy się przeciwstawiali antysmickiej nagonce?
Tak. Pobito prof. Kazimierza Bartla, który był nie tylko wybitnym matematykiem, ale też politykiem - byłym premierem. Obito też prawnika i historyka żydowskiego pochodzenia, prof. Marcelego Handelsmana. Takich przypadków można mnożyć wiele. Filozof i logik prof. Tadeusz Kotarbiński, który solidaryzował się z prześladowanymi Żydami, był regularnie odprowadzany przez studentów po zajęciach do domu, ponieważ stale groziła mu napaść ze strony narodowych bojówek. W tamtych czasach to było naprawdę realne zagrożenie.
A jak reagowali inni studenci?
Na ogół byli obojętni. Nawet jeśli uważali antyżydowską przemoc za oburzającą i potępiali nacjonalistycznych "pałkarzy", to jednak milczeli. Woleli się nie mieszać, przekonani że "i tak nie pomogą, a mogą jeszcze oberwać". W swoich późniejszych wspomnieniach z tamtych lat marginalizowali znaczenia tych wydarzeń, spychali je w niepamięć.
Można jeszcze zrozumieć, że z problemem nie dawały sobie rady uczelnie. Ale dlaczego zawiodło państwo?
Skala zjawiska antyżydowskiej przemocy w życiu akademickim była ogromna. Ponadto państwo polskie było nastawione na zwalczanie innych sił, które uznawało za największe zagrożenie. Przede wszystkim ukraińskiego nacjonalizmu i ruchu komunistycznego. Antysemickie wybryki nie były po prostu traktowane jako wielka groźba dla porządku publicznego. Zresztą w latach 30. polskie państwo ledwie dawało sobie radę z innymi radykalizmami. Weźmy strajk chłopski z 1937 r. Nazwa "strajk" w tym przypadku to zaledwie eufemizm - to była rewolucja! W środku kraju chłopi przejęli całkowitą kontrolę nad kilkoma województwami. Interweniowało wojsko, doszło do regularnych walk, zginęli ludzie. Dlatego analizując stosunek sanacji do antyżydowskich akcji nacjonalistów trzeba brać pod uwagę cały ten społeczny i polityczny kontekst.
W takim razie, czy w ogóle ktokolwiek w tamtym czasie bronił Żydów?
Najogólniej rzecz ujmując - lewica, w szczególności PPS. Socjalistyczne bojówki próbowały walczyć z ONR, na przykład nie dopuszczając do organizowania pikiet przed żydowskimi sklepami. Próbowały też zapobiegać antyżydowskim ekscesom na uczelniach wyższych. Ale niewątpliwie PPS była słabsza w tej rywalizacji, bowiem dominowała w fabrykach, w środowisku robotniczym. Natomiast na uczelniach czuła się słabo. Z tego względu narodowcy w uniwersyteckich murach pozostawali w zasadzie bezkarni.
A czy Żydzi - pozbawieni niemal jakiejkolwiek pomocy - organizowali jakąś samoobronę?
W opracowaniach historyków sympatyzujących z ONR znalazłem informację jakoby "Bejtar" - nacjonalistyczna młodzieżówka żydowska - pomagał Żydom na uczelniach. Ale, szczerze mówiąc, podczas lektury licznych materiałów źródłowych - głównie żydowskiej i nacjonalistycznej prasy - nie spotkałem się z opisem sytuacji, w której atakowani na uczelniach Żydzi zdolni byli stawić skuteczny opór. Co najwyżej udało im się uciec i nie zostać pobitym - to był ich jedyny "sukces". Najczęściej jedyną skuteczną metodą obrony była interwencja profesora albo uczelnianego woźnego.
W jednej z ulotek kolportowanych w latach 30. przez ONR możemy przeczytać, że "duch żydowski skażony jest brudnym materializmem". Gdzie indziej nacjonaliści przekonują nas: "Postęp, nauka, demokracja - to pięknie brzmi. A co się za tym kryje? Wstrętny żydowski duch". Jedna z rysunkowych karykatur z 1931 r. przedstawia Żyda jako wesz - a więc pasożyta, zagrożenie higieniczne, insekta roznoszącego niebezpieczne choroby. To wszystko bardzo przypomina sposób, w jaki Żydów opisywali niemieccy naziści. Skąd te podobieństwa?
Ze wspólnych klisz niechęci, przez które postrzegano Żydów. Zresztą hitleryzm bardzo imponował narodowcom. Owszem, różne elementy niemieckiego narodowego socjalizmu nie budziły ich entuzjazmu - antychrześcijańskość, roszczenia terytorialne względem Polski czy prześladowania polskiej mniejszości w III Rzeszy. Ale niewątpliwie imponowało im zdecydowanie, z jakim naziści tępili Żydów. Po Kristalnacht - tzw. "kryształowej nocy" z 9 na 10 listopada, podczas której doszło w Niemczech do fali antyżydowskich wystąpień - prasa polskich narodowców rozpływała się w zachwytach.
A jaki był stosunek narodowców do nazistowskiego rasizmu?
Oficjalnie odcinali się od niego. W tamtym czasie czołowym polskim "żydologiem" był ks. prof. Stanisław Trzeciak. Był on zdania, że - cytuję - "Żyd nawet ochrzczony Żydem zostanie". Czyli, że Żyd nie może uciec od swojego żydostwa, które - z założenia - jest zagrożeniem dla świata. Ale przecież to był zwykły rasizm, nawet jeśli nie jest poparty tak "wyrafinowanymi" teoriami antropologicznymi, jakimi podpierał się nazizm. Dlatego mówienie o tym - czasem można usłyszeć takie głosy - że w dwudziestoleciu międzywojennym antysemityzm w Polsce miał zaledwie podłoże ekonomiczne, a nie rasistowskie, jest niezgodne z prawdą.
W roku akademickim 1937/38 narodowcy dopięli swego. Władze różnych uczelni w Polsce, osobnymi aktami prawnymi, usankcjonowały istnienie gett ławkowych. W legitymacjach żydowskich studentów pojawił się stempel: "miejsce w ławkach nieparzystych". Dlaczego uczelnie uległy presji nacjonalistów?
Władze uniwersytetów miały nadzieję na to, że jeśli to zrobią, to w końcu uczelniane życie nie będzie zakłócane przez nacjonalistów i z uniwersytetów zniknie antyżydowska przemoc. Rektorzy po prostu wyszli z założenia, że skoro nie można problemowi zapobiec, to należy wymyślić jakieś rozwiązanie kompromisowe. Nawet kosztem Żydów, ale nikt się nimi nie przejmował. To rozumowanie było nadzwyczaj cyniczne.
Szybko się okazało, że to posunięcie tylko rozochociło ruch narodowy do jeszcze bardziej radykalnych działań...
Właśnie wtedy wspomniane wcześniej hasło "numerus clausus" zostało zastąpione przez postulat "numerus nullus" - całkowitej eliminacji Żydów z uczelni. Zaczęto organizować akcje, które nazywano "dniem bez Żyda". W określony dzień nie wpuszczano ich na uczelnie. Najczęściej robiono to podczas sesji egzaminacyjnej. Oczywiście nie bez powodu: studenci, którzy nie przystąpili do egzaminów w terminie, byli skreślani z listy słuchaczy. Mogli oczywiście zdawać egzaminy w sesji poprawkowej, ale wiązało się to z koniecznością zapłaty, na którą nie wszystkich było stać. W ten sposób narodowcy także próbowali eliminować Żydów z uczelni.
Na koniec trudno nie zapytać o to, w jaki sposób podsycany przez nacjonalistów w polskim społeczeństwie antysemityzm wpłynął na postawy względem Żydów podczas II wojny światowej...
Moim zdaniem to niemożliwe, by nie odcisnął on na Polakach piętna. Tym bardziej, że propaganda antyżydowska nie była czymś marginalnym, ale wręcz przeciwnie - była wszechobecna. I to również w kościelnej prasie katolickiej, np. w takim - dziś byśmy powiedzieli: tabloidowym - "Małym Dzienniku". W tym pisemku opisywano Żydów jako wrogie Polsce zwierzęta, insekty. Taką prasę podsuwano Polakom w parafiach, taki przekaz słyszeli z bardzo wielu ambon. Proszę nie zapominać, że na prowincji kościoły były lokalnymi centrami kultury. Polski kościół katolicki był - w najlepszym przypadku - neutralny wobec prześladowań Żydów. W praktyce często im sprzyjał, co najwyżej pozwalając sobie na potępienie szczególnych ekscesów. Potem, już podczas okupacji, łatwo - zbyt łatwo - przychodziło Polakom sięgać po antysmieckie klisze. A te pozwalały wielu przymykać oczy na to, co z Żydami robili Niemcy. Bo przecież "sami sobie na to zasłużyli"...