Mam dość! Nie tylko takiej władzy. Takiej opozycji też. I takiej opozycji wobec opozycji…
Mam dość prawie wygranych wyborów. Silnych drugich miejsc. Dumy z bycia na pudle. Albo blisko pudła. Cieszenia się ze zdobytych głosów, gdy więcej się traci. Marudzenia, że władza jest zła, nieuczciwa i trudno z nią wygrać…
Dość! Wszyscy namęczyliśmy się już wystarczająco. Trzeba wreszcie wyjść z czyśćca. Jedni do nieba. Drudzy do piekła. Byle naprzód. Byleśmy nie ugrzęźli na kolejną epokę w pyszałkowatej, łapczywej i gnuśnej dyktaturce coraz bardziej przypominającej operetkową Sanację, która się skończyła tragicznie.
Opozycjo, tamten świat już nie wróci
Zacznijmy od spojrzenia rzeczywistości w oczy. Nikt tych wyborów nie wygrał. Wszyscy je przegrali. Odrzućmy mrzonki i cyrkowe figury, których trzeba użyć, żeby bronić tezy, że wszystko jest super i odnieśliśmy sukces, ponosząc porażkę.
Przegrane wybory to przegrane wybory. Kropka. Jaki jest przeciwnik, wiadomo było od początku. Jak się nie miało pewności wygranej, to trzeba było się zgodzić na propozycję Gowina, by zrobić wybory za dwa lata.
Może wtedy opozycja byłaby gotowa do pokonania Andrzeja Dudy. Mielibyśmy go na dwa lata, a nie na pięć. A jak się opozycja uparła, by robić wybory teraz, to musi wziąć na klatę odpowiedzialność, za kolejne pięć lat Dudy. To proste.
Z faktu, że nikt tych wyborów nie wygrał, wynika jednak dużo więcej.
Andrzej Duda będzie znów prezydentem. Ale poniósł klęskę. Do historii przejdzie (jak Bierut w PRL i BBWR w II RP) jako polityk, który reelekcję zdobył dzięki nieuczciwości i bezprecedensowemu w III RP nadużyciu władzy przez rząd, przez państwowe media oraz przez niego samego.
Dzieci w polskich szkołach będą się uczyły, że na krótką metę brak zasad i honoru może się w polityce opłacić. Ale na tym przykładzie dowiedzą się również, że wstyd zostaje na długo. Nie tylko prezydent musi to rozumieć.
Opozycja i opozycja wobec opozycji (głównie Szymon Hołownia) z wprawą cyrkowego połykacza szabel przełknęła już stracone marzenia o prezydenturze. I niezwłocznie, z zaskakująco dobrym samopoczuciem, przystąpiła do snucia nowych/starych marzeń i planów zrobienia za kolejnym razem tego, co się nie udało poprzednio.
Te stare/nowe marzenia i plany udzielą się w większości tym samym wyborcom wciąż śniącym na jawie o powrocie świata, który nigdy nie wróci.
Jeżeli dalej będziemy się bronili przed uznaniem oczywistej prawdy, że przegrane wybory to po prostu przegrane wybory (a nie np. dobry wynik, jak na tę sytuację), to robiąc wciąż to samo i mówiąc wciąż to samo, demokraci będą szli wciąż tą samą drogą i przegrywali bez końca.
Ile jeszcze razy musimy powtórzyć ten schemat, nim pozornie lepiej wykształcona, młodsza, zamożniejsza, mniej zaściankowa, bardziej racjonalna część polskich wyborców po dwóch i pół tysiącach lat nareszcie uwierzy Heraklitowi z Efezu, że "nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki"?
Czy naprawdę tak trudno jest zrozumieć, że wczorajsza woda odpłynęła daleko, a nowa jest inna?
Pamiętajcie, co oznacza demokracja
Każdy, kto trochę studiował nauki społeczne, zna książkę Thomasa Kuhna pod niestety onieśmielającym tytułem "Struktura rewolucji naukowych". Niestety, bo Kuhn tłumaczy naszą sytuację, jak budowę cepa. Cep Kuhna nazywa się "paradygmat".
Ludzie zawsze myślą i działają wedle jakichś zasad pasujących do jakiejś rzeczywistości. To jest paradygmat. Gdy rzeczywistość (wiedza, kultura, społeczeństwo, technika) się istotnie zmienia, trzeba się przestawić na inny paradygmat, czyli zacząć myśleć i działać inaczej.
Najtrudniej jest to zrobić tym, którzy w poprzednim paradygmacie odnosili największe sukcesy i grali najważniejsze role w jego objaśnianiu lub organizowaniu. Duma z własnych sukcesów zachęca do trwania na starych pozycjach i obrony świata, którego już nie ma. W polityce może to trwać epokę.
Rząd Londyński dotrwał do 1990 r. i mógł trwać następne pół wieku lub dłużej, chociaż od końca lat 40. XX w. władzy w Polsce nie miał szansy odzyskać.
Jeżeli demokratyczna opozycja także po tych przegranych wyborach prezydenckich uprze się, by dalej iść dotychczasową drogą, to wejdzie na szlak Rządu Londyńskiego, zmarnuje masę energii i zablokuje na kolejne lata powstanie w Polsce opozycji zdolnej pokonać PiS oraz przywrócić III RP praworządny system wolnościowy.
To nie znaczy, że opozycja powinna porzucić swoje wartości i wejść na pisowską ścieżkę populistycznego autorytaryzmu. To by oznaczało kolejną katastrofę.
Demokratyczne partie, które chcą zdobyć władzę, muszą się przede wszystkim trzymać demokratycznych wartości. A w naszym przypadku właściwie muszą do nich wrócić. Lub wręcz się do nich zwrócić zgodnie z opisaną przez Abrahama Lincolna formułą rządów "zwykłych ludzi, wybranych przez zwykłych ludzi, by rządzić w interesie zwykłych ludzi".
Co by to miało oznaczać w praktyce? To, co demokracja zawsze musi oznaczać:
- władzę wyłanianą od dołu ku górze
- strategię rządzenia mająca poparcie większości
- rząd (samorząd) służący ogółowi i kontrolowany przez niezawisłe sądy.
Nic z tego w Polsce nie mamy. Pierwsze dwa punkty straciliśmy dobre kilka lat temu. A trzeci tracimy teraz pod naporem ziobryzmu.
Trzeba więc zacząć niemal od początku. Czyli od reprezentacji.
Ostatnio wygląda ona z grubsza tak, że Grzesiek czy Włodek wstawiają na listę Kazimierza Michała albo Annę Marię i straszą nas, że jak ich nie poprzemy, to wygra ktoś jeszcze gorszy.
Więc głosujemy ze strachu chcąc nie chcąc, ale o polityce i partiach myślimy z coraz większą niechęcią, a często z odrazą. Kto się szanuje, ten coraz rzadziej idzie do polityki i coraz mniej chętnie chodzi na wybory.
Teraz poszliśmy liczniej, bo słusznie baliśmy się na serio, ale się okazało, że nawet paniczny i dobrze uzasadniony strach przed autorytaryzmem nie wystarcza, byśmy wygrali.
Tak działając, opozycja nie wygra przenigdy. Nawet jeżeli na jej listach wyborczych znajdą się przedstawiciele jeszcze kilku grupek i największa siła opozycji będzie reprezentowała organizacje liczące łącznie nie dziesięć (jak obecnie), ale na przykład jedenaście tysięcy aktywnych członków.
W tych wyborach opozycja organizowana "od góry" osiągnęła maksimum swoich możliwości. I mimo pełnej mobilizacji, do zwycięstwa zabrakło jej przynajmniej pół miliona głosów.
Jak zwyciężać mamy - przykład dał Budapeszt
Podobnie od lat przegrywała opozycja węgierska. Aż wreszcie pod wpływem międzynarodowych ekspertów od demokracji zdecydowała się zmienić formułę.
W Budapeszcie, na próbę, zrobiła powszechne opozycyjne prawybory. Każdy mógł kandydować i każdy mógł głosować. Kampania prawyborcza obudziła energię. Do punktów głosowania ustawiły się długie kolejki. W rezultacie, w prawdziwych wyborach Budapeszt dotychczas rządzony przez ludzi Orbána, już w pierwszej turze wybrał opozycyjnego mera, zwycięzcę prawyborów.
Udało się nie tylko dlatego, że wybrano kandydata odpowiadającego mieszkańcom, a nie partyjnym bossom, ale też dlatego, że prawyborcza kampania obudziła energię i wyobraźnię ludzi. Wiele biernych od lat osób włączyło się do polityki, a tematem kampanii stały się wnoszone przez kandydatów sprawy poruszające wyborców, a nie tylko szefów partii.
Węgrzy się przekonali, że w demokracji demokratom opłaca się demokracja. Mówiąc najdelikatniej, nie jest bardzo dziwne.
Ale z trudem mieści się w głowach politykom nauczonym działania w paradygmacie autorytarnie zorganizowanych partii, w których lider zaprasza na listy wedle uważania, potem zaproszeni przez niego mają decydujący wpływ na wybór lidera i nikt nie pyta wyborców, czy im się to podoba.
W ten sposób liderem najważniejszej partii demokratów może przez lata być jeden z najbardziej niepopularnych polityków, co gwarantuje tej partii trwałą pozycję w ławach opozycji. I, żebyśmy się dobrze rozumieli - to nie jest wina lidera, który jest wybitnym politykiem.
On się sam nie wybierał. To jego koledzy wybierali lidera na przekór wyborcom i wyborcy im się odwdzięczali, zapewniając im miejsce w opozycji.
Tu jest zasadnicza różnica między opozycyjnymi wyborcami i politykami. Wyborcy chcą, by opozycja wygrała i rządziła inaczej, niż obecna władza. A politycy chcą zachować swoje pozycje w polityce. Po przegranych wyborach politycy w większości wciąż mają mandaty, a my wciąż mamy złą władzę.
Jeśli opozycja demokratyczna chce wygrać demokratyczne wybory, musi sięgnąć po demokratyczny mechanizm wyłaniania demokratycznej reprezentacji demokratycznych wyborców.
Autorytarni populiści nigdy się na taki eksperyment w swoim obozie nie zgodzą, więc już na starcie demokraci uzyskają przewagę. A potem zamiast śmiertelnie już umęczonych wybrańców kolejnych prezesów i samozwańców z kanapowych partyjek, demokraci będą mogli zaproponować ogółowi wyborców świeżą, energetyczną, sprawdzoną, wyłonioną w przedbiegach drużynę.
Odnowiony w dużym stopniu skład i sam proces jego wyłaniania, obudził w Budapeszcie część uśpionej części elektoratu i pozwolił sięgnąć po głosy części dotychczas niegłosujących. Nie mniej ważne jest jednak to, że zmienił treść politycznej oferty i hierarchię politycznych tematów.
Bo politycy wyłaniani od dołu mówią o tym, co ważne dla ludzi na dole. A wyłaniani przez partyjnych szefów mówią o tym, co obchodzi ich partyjnych szefów. To jest naturalny proces.
Nawet jeżeli na końcu rywalizację wygrywa zawodowy polityk, to otwarta walka z amatorami uczy go, co obchodzi wyborców. Chantal Mouffe właśnie to miała na myśli, pisząc, że przed autorytarnym populizmem demokrację może uratować tylko polityka agonistyczna (czyli prawdziwie konkurencyjna i eksponująca konflikty).
Trzaskowski musi być radykalny w rozmowie z partią
Demokratyczna polityka nie jest dla pieszczochów zdolnych co najwyżej wznosić wrogie okrzyki zza pleców kolegów ze stada.
Jest dla ludzi, którzy gotowi są walczyć o racje, interesy i prawo sprawowania władzy, by je realizować. To Donald Tusk miał na myśli, gdy kilka lat temu mówił, że przywództwa nie można otrzymać w prezencie i trzeba je sobie wywalczyć.
W demokracji efektywne przywództwo prowadzące do wyborczego zwycięstwa trzeba zdobyć w otwartej, publicznej walce i nieustannie potwierdzać w swoim własnym obozie - nie wykombinować w zakulisowych gierkach i układzikach.
Tylko taki proces może doprowadzić do tego, że demokratyczni wyborcy zyskają reprezentantów zdolnych wygrywać wybory, dobrze rządzić i budować w kraju trwałą demokrację.
Kto tego nie rozumie, może wygrać raz, w najlepszym razie dwa razy, a potem dostaje łomot i ledwo zipie leżąc na ringu.
Wedle mojej wiedzy w żadnym kominie i w żadnym planie zbawienia nie jest napisane, że PiS musi kiedyś stracić władzę.
Wbrew rachubom wielu polityków to raczej nie stanie się samo. Nie warto się pocieszać analogiami z rokiem 2007, kiedy Jarosław Kaczyński sam zatruł się przystawkami. Ale też nie warto ulegać wrażeniu, że PiS jest za mocny, aby go pokonać.
To nie PiS jest za mocny, by przegrać, lecz opozycja jest za słaba, by wygrać - a jednocześnie zbyt mocna, by się całkiem rozpaść i zrobić miejsce innym.
Dlatego w interesie wszystkich musi się zasadniczo zmienić. W przeciwnym razie podzieli los SLD od piętnastu lat będącego w stanie agonalnym i blokującego miejsce na lewicy, ale wciąż niezdolnego, by stworzyć lewicową ofertę konkurencyjną wobec dominującej prawicy.
Nie chcę patrzeć, jak taki ponury los spotyka Koalicję Obywatelską i tworzące ją środowiska politycznego centrum. A jest do tego blisko.
Rafał Trzaskowski jest pewnie ostatnim człowiekiem, który ma jeszcze szansę Polskę przed tym uchronić. Ale by to zrobić, musi być radykalny w rozmowie z partią, która go stworzyła jako polityka.
Nie wiem, czy Trzaskowskiego stać na taki radykalizm. Ale to, co powiedział w piątek w Gdyni (m.in.: "Podejmuję się stworzenia ruchu obywatelskiego, bo same partie nie wystarczą"), wskazuje, że bardzo poważnie wszedł do gry o kształt polskiej polityki.
Nie tylko o władzę, o którą się ubiegał jako kandydat w wyborach prezydenckich, ale o charakter polskiej demokracji, która sformalizowała się w partyjnych strukturach.
Jeżeli uda mu się stworzyć Ruch Obywatelski jako prawdziwy ruch obywatelski, a Borysowi Budce uda się z Nowej Platformy zrobić prawdziwie nową Platformę, to może po latach porażek polska demokracja wreszcie się zbuduje.
Jako wyborca nie chcę już więcej słyszeć, że tego się nie da zrobić.
Mam dość cieszenia się z niewielkich porażek i pocieszania demokratycznych wyborców, że kiedyś będzie lepiej. Basta! Lepiej musi być teraz. Albo się rozwiążcie i zróbcie miejsce innym.