Do urzędu w piżamie nie wejdziesz
Nasze życie w Irlandii jest błogie jak masaż hawajski. Nikt tylko nie wspomina publicznie, że to my musimy go wykonywać. Oprócz tego w Irlandii po staremu: zakazano przychodzenia do urzędu w piżamie, a premier docinał prezesowi słynnej partii, że prezes miał dziwne kontakty w czasach błędów i wypaczeń. Innymi słowy, robi się zupełnie jak w Polsce, tylko że tam masaż hawajski najprawdopodobniej wykonują emigranci. Czyli tak jak tu.
13.02.2012 | aktual.: 20.02.2012 16:27
Przeczytaj wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Na początek najnowszy kawał: podobno w „Irish Independent” zlikwidowano tymczasowo dział wiadomości zagranicznych, bo zawiesił im się Google Translator... A tak bez kawałów, przez ostatnie dwa tygodnie napisano już chyba wszystko na temat „Magda Story”, czyli słynnego przekłamania, które opublikował wyżej wymieniony periodyk. Nie będę zatem dołączał do chóru i powtarzał tego samego, co wszyscy. Mogę tylko przyznać, że czytałem oryginalną wersję reportażu o bezrobotnych Polakach w Donnegal, opublikowaną w „Gazecie Wyborczej”, a potem tendencyjną „interpretację” tego tekstu w „Ajryszu” i tak oto „Ajrysz” stracił wiernego czytelnika. A szkoda, bo na mojej stronie internetowej, odwiedzanej przez tysiące ludzi, dotąd jak wół stało, że w Irlandii czytam tylko ten dziennik. Ale obciach, przyznacie Państwo. Ratuje mnie tylko to, że naprawdę miewali ciekawe wkładki w dzień święty. Prócz tego archiwalne „Independenty” świetnie się sprawdzały przed lustrem w pokoju, w charakterze
jednorazowego obrusa, nad którym strzygę swoją słynną ekologiczną fryzurę. Była to bowiem jedyna gazeta, jaką kupowałem, a w tej roli najlepiej sprawdzają się gazety. Teraz będę musiał zostać hippisem.
Ponownie bez metafor: nie miałbym właściwie nic przeciwko takim tekstom, gdyby to były wygłupy Micka Mavericka na ostatniej stronie weekendowego wydania „Independent”, w końcu prawdziwa cnota kretyn się nie boi, jak to kiedyś pan Rewiński sparafrazował pana Krasickiego. Ale kiedy coś takiego leci na pierwszej stronie i ewidentnie nie jest felietonem, tylko, w efekcie, prowokacją skierowaną przeciwko mniejszości narodowej, żarty się niestety kończą. Jako zawodowy dziennikarz z prawie dwudziestoletnią praktyką, przyznaję, że coś takiego z reguły świadczy albo o głupocie i brakach warsztatowych, albo wprost przeciwnie, o wyjątkowej przebiegłości w manipulowaniu tłumem. O kwestiach etycznych wypowiadać się już raczej nie muszę. Jedyna okoliczność łagodząca jest taka, że państwo Norma i Greg, którzy spłodzili to dzieło, zaufali jakiemuś para-poliglocie, który przedstawił im treść oryginalnego tekstu w tak tendencyjny sposób.
A teraz, gdy emocje opadły, przejdźmy do rzeczy znacznie poważniejszych. Oto w biurze Social Welfare w Damastown, czyli gdzieś w Irlandii ogólnie biorąc, chętnym na interwju w sprawie zasiłku zakazano przychodzenia w piżamach. Wywieszka głosi co następuje: „Prosimy przyjąć do wiadomości, że piżamy nie są uznawane za strój odpowiedni do składania wizyt w Urzędzie Pomocy Społecznej”*. Nie wątpię, że w Damastown zawrzało, w końcu piżama to niemal strój narodowy wśród niektórych warstw społecznych tego kraju. Dotąd w Irlandii nikt nie ogłaszał, jakie stroje są odpowiednie, a jakie nie, i do czego. Ten jakże brutalny interdykt lokalnych władz godzi w swobody obywatelskie wszystkich prawdziwych Irlandzczyków, którzy pragną pobierać zasiłki. Będą musieli kupić sobie dresy, a nawet buty, i je zakładać przed wyjściem do socjala, a to przecież kosztuje czas i pieniądze. Jestem przekonany, że to wszystko przez Polaków, którzy, jak wiemy, kradną im pracę i wszyscy siedzą na zasiłku, i nigdy nie chodzą w piżamach,
ordynarnie burząc lokalne standardy. Ale przecież można bez problemu ogłosić w jakiejś gazecie, że jest dokładnie odwrotnie, i zwalić całą sprawę na Polaków, roysh? Ale nie bójta się, dziewczyny i chłopaki z Damastwown, przecież nie zabroniono odwiedzin urzędu w stanie wskazującym na spożycie. Będzie można iść do socjala na czworakach prosto z pubu. Więc póki co, żyjemy.
Na wypadek, gdyby ktoś zapomniał, Polacy w Irlandii są oczywiście w całości odpowiedzialni za recesję, upadek Anglo Irish Banku, idiotyczną pogodę, wybuch wulkanu Ejakulo-kululu czy jak mu tam było, brak opon zimowych, które powinni byli przywieźć ze sobą w te strony, a także ma się rozumieć wszyscy przyjechali tu wyłącznie po to, by z miejsca pobierać zapomogę, gdyż nie ma to żadnego znaczenia, że nie da się tu przyjechać i prosto z mostu pobierać zapomogi. Wydaje mi się też zupełnie jasne jak słońce, że każdy polski pracownik zwolniony z roboty w ogóle nie płacił podatków ani składek ubezpieczeniowych i to wyłącznie Irlandczycy składają się na jego zasiłek, ze swoich ciężko wypracowanych zasiłków, których nie mogą w całości przehulać pod off lajsensem. Bo to, że odpowiadamy za wieloletnią awersję tubylców do podejmowania zajęć zarobkowych, nie związanych z funkcjami kierowniczymi, uważam za niemal oczywiste.
Z innych śmiesznostek, to premier irlandzki Enda Kenny, który debatował ostatnio o swoich słynnych długach wobec ludzkości z prezydentem Nicolasem Sarkozym podczas unijnego szczytu, wrócił do domu i w miejscowym sejmie posprzeczał się z prezesem Sinn Feinn, Gerrym Adamsem*. Pan Adams powiedział panu Kenny, że ten za bardzo spoufalił się z francuskim prezydentem podczas debaty. Pan Kenny zarzucił panu Adamsowi, że ten za bardzo spoufalał się z elementem podejrzanym politycznie w czasach błędów i wypaczeń, a po co ja o tym wszystkim piszę, to nie wiem, bo za bardzo mi to przypomina arcy istotne potyczki sejmowe naszych polityków z Bulandy, od których uciekłem na drugi koniec Europy. Mam nadzieję, że chłopaki z Dail pokażą, co potrafią, i będą skupiać się na polityce, a nie docinaniu sobie przy każdej okazji. Dajcie spokój, toż to nie pierwszy raz. Dopiero co rok temu w irlandzkim sejmie wybuchła „afera”, że poseł nazwał posłankę świnką Piggy. Dobrze, że chociaż szkodliwość społeczna tego czynu nie była wysoka,
ponieważ według obserwatorów, wspomniana pani pasowała do rysopisu.
Powiedziawszy to wszystko, muszę kończyć, bo wzywają mnie typowe obowiązki irlandzkiego Polaka. Jadę się opalać na plaży w Bray, gdzie jest ciemnia, mróz i wiatr urywa głowę, przepijając mój niebiański zasiłek, którego nie dostaję, gdyż muszę pracować, a także kochając ten kraj, który przecież tak wielu ludziom mógłby wydawać się zadupiem. No i oczywiście nie mówiąc ani słowa po angielsku. Jak wszyscy Polacy w Irlandii, dla których życie w tym kraju jest rzecz jasna błogie niczym masaż hawajski. Ktoś w końcu musi go wykonywać.
Here’s my stop now, jak mawia wspomniany Mick The Maverick, mój ulubiony irlandzki felietonista z „Ajrysza”. Zdolny chłopak z Micka. Może jak mi przejdzie złość, znowu kupię weekendowe wydanie z wkładką. Gość jedzie czasami ostrzej ode mnie, a to zobowiązuje. W końcu to nie jego wina, że kolegom z sekcji zagranicznej zawiesił się Google Translator. Czyli pokój między chrześcijany, kurde balas... Może jak będziemy się trzymać razem, jakoś zniesiemy to, co się dzieje w tym przepięknym kraju, o tak beznadziejnej przeszłości i jeszcze mniej nadziejnych perspektywach na przyszłość.
Dobranoc Państwu.
- Na wypadek, gdyby to nie była prawda, te informacje znalazłem w Irish Independent...:-)