Świat"Do Rzeczy": Trzy minuty do końca świata

"Do Rzeczy": Trzy minuty do końca świata

Dwa lata po agresji na Ukrainę premier Rosji ostrzegł Zachód przed konfliktem na globalną skalę. Niestety, to wcale nie musi być blef. Obecny reżim w Moskwie, próbując przetrwać, dąży bowiem do podważenia wiarygodności NATO i osłabienia lub rozbicia UE - pisze Jacek Przybylski w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".

"Do Rzeczy": Trzy minuty do końca świata
Źródło zdjęć: © AFP | Kirill Kudryavtsev

"Ziemia była świadkiem dwóch światowych wojen. Ponowna jest nie do przyjęcia nawet w myślach” – przekonywał jeszcze w listopadzie na łamach rządowej „Rossijskiej Gaziety” premier Rosji, podkreślając, że choć relacje z niektórymi zachodnimi państwami są trudne, to „kolejna globalna wojna jest niemożliwa”. W ostatnich dniach szef rządu w Moskwie nie tylko zaczął jednak o III wojnie światowej myśleć, lecz także zaczął nią publicznie szantażować. „Nasi amerykańscy i arabscy partnerzy muszą się dobrze zastanowić, czy chcą długiej wojny na pełną skalę” – ostrzegł Dmitrij Miedwiediew w wywiadzie dla niemieckiego dziennika „Handelsblatt”, przekonując, że interwencja lądowa Arabii Saudyjskiej w Syrii może doprowadzić do światowego konfliktu. Już ten komentarz zmroził część komentatorów. Tymczasem niespotykanie ostry ton Kremla wybrzmiał również podczas obrad 52. Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. „Czy naprawdę potrzebny jest trzeci światowy wstrząs, abyśmy zrozumieli, że potrzebna jest współpraca, a nie
konfrontacja?” – pytał Miedwiediew, obarczając Zachód odpowiedzialnością za wybuch nowej zimnej wojny (zachodnie sankcje zostały nałożone po rosyjskiej agresji na Ukrainę w 2014 r.). Przesłanie tego wystąpienia było jasne: osłabiona niskimi cenami ropy i gazu Moskwa jest gotowa do współpracy z Zachodem, ale pod warunkiem że to ona będzie dyktowała zasady gry, i że Zachód nie będzie wchodził na tereny, które Rosja uważała i nadal uważa za swoją strefę wpływów.

Najmocniej odpowiedział na to szef dyplomacji USA John Kerry, stanowczo piętnując Kreml za „powtarzaną agresję” na Ukrainie i w Syrii. Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg oznajmił, że to „Rosja destabilizuje ład międzynarodowy”, ale od razu dopowiedział, że sojusz nie szuka konfrontacji z krajem Putina. Za to Rosja nie ma problemu z definiowaniem przeciwnika. Doktryna obronna tego kraju stwierdza jasno: największym wrogiem jest sojusz północnoatlantycki.

Ostatnie wystąpienia Miedwiediewa są oczywiście elementem prowadzonej przez Kreml wojny propagandowej. Trudno jednak nie przejmować się jego słowami, biorąc pod uwagę imperialne działania Rosji, częste naruszanie przestrzeni powietrznych państw NATO, wymachiwanie nuklearną szabelką, błyskawiczne zajęcie Krymu i podniecanie rebelii przeciw „terrorystycznej juncie w Kijowie” – jak kremlowscy politolodzy nazywają prozachodnie władze Ukrainy – a także rosyjską operację zbrojną na Bliskim Wschodzie.

Cyniczna gra

Ataki na ludność cywilną w Syrii powodują kolejne fale uciekinierów i potęgują kryzys migracyjny. Dzięki temu Moskwie udaje się nie tylko prowadzić do osłabienia prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana, lecz także do pogłębiania podziałów wewnątrz UE. A to tylko jeden z elementów strategicznej gry Rosji, która przez ostatnie lata zdołała odbudować dużą część swego militarnego potencjału (wydaje już na zbrojenia 4,5 proc. PKB).

Brutalne rzezie cywilów i opozycjonistów żądających odsunięcia od władzy Baszara al-Asada dokonywane przez Rosjan i ich muzułmańskich sojuszników to cyniczna gra, która ma doprowadzić do podziału Syrii na dwie części: ziemie kontrolowane przez armię dyktatora oraz terytoria będące pod kontrolą równie brutalnego Państwa Islamskiego.

Wówczas, jak zapewne słusznie kalkuluje Kreml, zachodni liderzy zgodzą się poprzeć Al-Asada, aby tylko uderzyć w kolebkę islamskich ekstremistów (czytaj: zatrzymać napływ migrantów). Syryjski dyktator odzyska wówczas władzę, a wspierająca go Rosja będzie mogła nie tylko odbudowywać dawną strefę wpływów w kolejnych krajach Bliskiego Wschodu, lecz także wymusić na UE i USA zniesienie sankcji oraz zgodę na zaprowadzenie własnych porządków na Ukrainie.

Już dziś w podzielonej Europie – Niemcy, Włosi czy Hiszpanie mają zupełnie inne problemy niż Polacy, Litwini czy Łotysze – mało kto naprawdę słucha ukraińskiego prezydenta Petra Poroszenki, który w kolejnych stolicach przypomina co rusz, że „ukraińska wojna domowa” – o której tak chętnie mówi Rosja – to w rzeczywistości jawna agresja Putina. Mało kto przejmuje się też ostrzeżeniami Poroszenki, który w wywiadzie dla „Bilda” podkreślał niedawno, że Rosja próbuje użyć sytuacji w Syrii, aby „wbić klin między kraje europejskie”. Przestrzegł też, że ryzyko „wybuchu otwartej wojny” na Ukrainie jest obecnie poważniejsze niż rok temu. – Widzimy w naszym kraju 8 tys. rosyjskich żołnierzy z rosyjskimi dowódcami, nowe bazy położone bezpośrednio przy granicy, stałe ćwiczenia wojskowe. Rosja bardzo dużo inwestuje w przygotowania do wojny – oznajmił ukraiński przywódca.

W sytuacji, w której z powodu syryjskiej rozgrywki Putin znów przez wielu liderów traktowany jest jak „partner”, wątpliwe jest jednak, aby III wojna światowa wybuchła akurat z powodu Ukrainy. W najgorszym razie Zachód wymusi na władzach w Kijowie, aby – dla ratowania światowego pokoju – usankcjonowały faktyczny rozbiór swego kraju.

Nadal możliwy jest też scenariusz, w którym Rosjanie wprowadzają zielone ludziki do krajów bałtyckich lub – nie kryjąc dystynkcji – otwarcie zajmują część lub całość ich terytorium.

Według najnowszego raportu Rand Corporation z symulacji wojennych wynika, że rosyjska armia mogłaby dotrzeć na przedmieścia Tallina lub Rygi maksymalnie w ciągu 60 godzin. Co gorsza, USA i NATO raczej nie miałyby dobrego sposobu, by dać odpór rosyjskiej inwazji.

– Ostatnie działania Rosji, które ewidentnie mają prowadzić do wzrostu napięć z NATO, mogą być obliczone na sprowokowanie konfliktu zbrojnego i próbę podważenia wiarygodności NATO. Ryzyko wybuchu w Europie konfliktu regionalnego w ciągu najbliższego roku lub dwóch lat jest większe niż kiedykolwiek – mówi „Do Rzeczy” Wojciech Lorenz, analityk ds. bezpieczeństwa międzynarodowego z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

Car kontra sułtan

Nowy globalny konflikt nie musi się jednak rozpocząć od ataku Rosji na państwa bałtyckie lub Polskę. Ryzykowna dla europejskiego bezpieczeństwa wydaje się też sytuacja w Syrii, a konkretniej tocząca się już wielka bitwa o Aleppo, która może przeszkodzić w realizacji rosyjskiego scenariusza.

Duża część dawnej stolicy przemysłowej i gospodarczej Syrii znajduje się obecnie w rękach rebeliantów. Armia rządowa już jednak prowadzi ofensywę, której celem jest przejęcie miasta. Wspierają ją rosyjskie bomby kasetowe – rażące w promieniu kilkuset metrów od właściwego celu. Rosja zrównała też z ziemią szpitale i szkoły.

Jeśli dyktator przejmie w końcu kontrolę nad drugim po Damaszku najważniejszym miastem – położonym około 50 km od granicy tureckiej – to może to przesądzić o dalszych losach konfliktu. Rosjanie mogą wówczas przeciągnąć na swoją stronę Kurdów, konsekwentnie zwalczanych przez Turcję i regularnie zdradzanych przez USA (na początku roku, aby przypodobać się Ankarze, wiceprezydent Joe Biden oficjalnie postawił znak równości między brutalnymi ekstremistami z Państwa Islamskiego a bojownikami z Partii Pracujących Kurdystanu). Koalicja Putina z al-Asadem zyskałaby nie tylko kontrolę nad dużą częścią Syrii, ale również nowe narzędzie do szachowania Erdoğana potencjalną destabilizacją części tureckiego terytorium.

Turcja może więc przyjść z pomocą oblężonym w Aleppo rebeliantom. Zbrojne zaangażowanie się rosyjskiego „cara” w konflikt syryjski pokrzyżowało bowiem plany „sułtana” Erdoğana, który chciałby, aby terytorium dawnej Syrii należało do strefy wpływów Turcji. Ankara od kilku tygodni z niepokojem obserwuje, jak rosyjskie siły zbrojne wzmacniają swoje pozycje w pobliżu granicy syryjsko-tureckiej, i bezskutecznie apeluje do zachodnich sojuszników o utworzenie strefy zakazu lotów nad północną Syrią.

Wysyłając własne oddziały na syryjskie terytorium, władze Turcji nie tylko pomogą więc protureckim rebeliantom, ale będą też mogły stworzyć pas buforowy wzdłuż granicy. Po ubiegłotygodniowym zamachu w Ankarze, w którym zginęło co najmniej 28 osób, Turcy zaczęli intensywne bombardowanie pozycji bojowników kurdyjskiej grupy zbrojnej działającej pod nazwą Powszechne Jednostki Ochrony (YPG) w północnym Iraku i zążadali wycofania się Kurdów z terenów na północy Syrii.

Według rosyjskich źródeł turecka armia ostrzeliwuje także ostatnio pozycje armii al-Assada zarówno w prowincji Aleppo, jak i w prowincji Latakia. Tymczasem po listopadowym incydencie związanym z zestrzeleniem przez tureckie myśliwce rosyjskiego bombowca Su-24 – był to pierwszy przypadek w historii, w którym samolot NATO strącił rosyjską maszynę – relacje między Moskwą a Ankarą stały się wyjątkowo napięte. Można więc sobie wyobrazić scenariusz, w którym piloci rosyjskich bombowców przenoszą oddział tureckiej piechoty na inny świat. Turcy odpowiedzieliby zapewne strąceniem kolejnej rosyjskiej maszyny. Gdyby w odpowiedzi na tureckie bazy obrony przeciwlotniczej spadły rosyjskie bomby, Ankara mogłaby prosić NATO-wskich sojuszników o natychmiastową pomoc wynikającą z art. 5 traktatu północnoatlantyckiego.

– Przeprowadzenie operacji wojskowej byłoby dla Turków bardzo ryzykowne, bo Rosjanie rozmieścili w Syrii systemy S-400 i teraz to oni kontrolują niebo w tym rejonie. Nie można jednak takiej operacji wykluczyć. Gdyby do niej doszło, Rosja i siły Assada prawdopodobnie ograniczyłyby się do ataków na siły tureckie na terytorium Syrii. Ale Kreml mógłby też wykorzystać okazję do sprowokowania ograniczonego konfliktu z NATO, np. atakując terytorium Turcji. Wtedy NATO najprawdopodobniej udzieliłoby Turkom pomocy, jednak kryzys mógłby się rozszerzyć także na rejon, w którym Rosjanie mają nad NATO największą przewagę, czyli na Europę Środkowo-Wschodnią – tłumaczy „Do Rzeczy” Wojciech Lorenz z PISM.

Zegar Zagłady

O tym, że w najbliższym czasie może dojść do wybuchu wojny regionalnej lub światowej, przekonany jest też dowódca szwedzkiej armii. W piśmie rozesłanym do żołnierzy – pod koniec stycznia jego fragmenty opublikowały lokalne media – gen. Anders Brännström ostrzega, że napięta sytuacja na świecie może sprawić, iż w ciągu najbliższych kilku lat Szwecja znajdzie się w stanie wojny. Celem armii według cytowanego przez portal Local.es powinno być więc „stworzenie bariery przed atakami wojskowymi i ostateczna obrona Szwecji”. Zdaniem generała kraj, który od ponad 200 lat nie brał czynnego udziału wojnie, musi teraz przygotować się do stawienia zbrojnego oporu „wykwalifikowanemu przeciwnikowi”. Odsetek Szwedów opowiadających się za wstąpieniem do NATO wzrósł z 29 proc. w 2013 r. do 41 proc. w 2015 r. Zaś ministerstwo obrony w Wilnie już w zeszłym roku wydrukowało ulotki mające przygotować Litwinów do wojny i rosyjskiej okupacji.

Oczywiście scenariuszy, które mogą doprowadzić do wybuchu III wojny światowej, jest więcej, np. napięta sytuacja na Półwyspie Koreańskim. Wskazówka Zegara Zagłady – prowadzonego od 1947 r. przez naukowców z Uniwersytetu Chicagowskiego, analizujących aktualną sytuację na świecie – wskazuje więc obecnie, tak jak w zeszłym roku, symboliczną godz. 23.57. Innymi słowy, zdaniem amerykańskich naukowców od końca cywilizacji dzielą nas symboliczne trzy minuty. Najbliżej północy wskazówka Zegara Zagłady znajdowała się w 1953 r. (godz. 23.58) – po serii testów nuklearnych przeprowadzonych przez USA i ZSRS. Najdalej zaś w 1991 r. – po zakończeniu zimnej wojny, była wówczas 17 minut przed północą.

Pozostaje nadzieja, że podobnie jak w 1962 r. uda się oddalić od świata widmo wojny atomowej. NATO pilnie potrzebuje jednak nowej strategii, która zdoła hamować imperialne ambicje Putina, a jednocześnie nie da Rosji pretekstu do ataku.

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (235)